Quantcast
Channel: Białczyński
Viewing all 2512 articles
Browse latest View live

Polski łącznik – część 5 (maj 2013)

$
0
0

Dla przypomnienia gdzie jesteśmy

Podobno 8 lub 9 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Być może. Ale przypominam że dla Polski zakończyła się ona w czerwcu 1989 roku a więc ta data nie jest dla nas powodem do świętowania -ani 8 maja ani 9 maja to nie powód by defilować i wywieszać flagi narodowe.

Są powody by przypuszczać, że ta wojna pod inną postacią wciąż trwa na terytorium naszego kraju.  Więc niech ten odcinek “Polskiego łącznika”  będzie dla wszystkich sarkastycznym  czyli – by nie było kontrowersji z tym słowem  – IRONICZNYM, komentarzem do obecnego, bez wątpienia “kolonialnego” lub co najwyżej “postkolonialnego”  położenia III RP

Wydawnictwo Kraina Księżyca

Czesław Białczyński

Polski łącznik

Copyright © by Czesław Białczyński

Kraków 1991

Część 5

polski łącznik gazeta krakowska 1991 wywiad str 1 max

(poświęcam ten odcinek pamięci Macieja Szumowskiego i Doroty Terakowskiej-Szumowskiej)

Polski Łacznik Gazeta Krakowska 1991 odc 7

* część 5

*

Potężny cios w szczękę zwalił Rzeźnika z nóg. Nim się zorientował, już na jego prawym przegubie zatrzasnęły się kajdanki. Druga obrączka powędrowała do kaloryfera i szczęknęła na rurce doprowadzającej gorącą wodę. Rzeźnik szarpnął się i spróbował wstać. Złapał go za włosy a kolanem uderzył w podbrzusze.

—  Gdzie ona jest?! — ryknął jak zraniony odyniec.  — Gadaj skurwysynie, bo wyszarpię z ciebie flaki.

— Nie wiem… Nic nie wiem — jęknął Adamczyk skręcony w przedziwnym przyklęku. Wolną ręką trzymał się za brzuch. Z ust i nosa kapała mu na ubranie krew. Mieszkanie przypominało pobojowisko. Książki wysypane na podłogę, powyry­wane kartki, wybebeszona szuflada z biurka, pocięta wersal­ka. Słoiki z szafek w kuchni opróżnione na jedną kupę do zle­wu. Rozbite radio leżało w rogu. Nad wszystkim unosiło się pierze z poszatkowanej poduszki. W łazience Walk odkrył ślady krwi na umywalce i przestraszył się. Zostawił tu dziew­czynę samą. Gdzie ona była teraz?!

Po wyjściu od pułkownika spędził kilka chwil z podkomisarzem Sędzikowiczem ustalając sposób kontaktu i nakazując mu przesyłanie korespondencji pod adresem warszawskiego UOP, na Rakowiecką 2a. Potem pisał raport i porządkował papiery. Dopiero koło trzeciej przypomniał sobie o dziewczynie i za­dzwonił do domu, Oczywiście już jej tu nie było, nikt nie od­bierał — tak wtedy myślał. Wtedy zadzwonił na Świętego Jana i stara Okińczycowa zaniepokojona powiedziała mu, że Kasi nie ma w domu od wczoraj. Powiedział jej, że do ra­na byli razem. Stara Okińczycowa była zdziwiona, że Kasia jeszcze nie dała znaku życia. Zwykle uprzedzała o swoich wyskokach. Dokończył raport tłumacząc sobie, że być może przed chwilą dopiero wyszła z mieszkania przy alei Solidar­ności i jest właśnie w drodze. Ale kiedy po kolejnej godzinie dalej jej nie było, stracił pewność siebie. Tknięty złym prze­czuciem wrócił do domu. Drzwi mieszkania zostały wyważo­ne, a wewnątrz Walczyk zastał bobrującego w najlepsze Rzeź­nika!

Walczyk odsunął się o krok i wyszarpnął spod lewego ramie­nia pistolet nie przestając patrzeć w oczy policjanta. Zarepetował. Lufa wbiła się w podgardle Adamczyka,

—  Gadaj! Albo będziesz zbierał mózg po ścianach! — wy­cedził z pasją.

—  Pytasz o dziewczynę?! — Tony lęku były wyczuwalne wyraźnie w głosie tamtego. — Nic  o niej nie wiem. Jak Bo­ga kocham!

—  A o reszcie coś wiesz? Czego szukacie, gnoje?!

—   Było  otwarte. Przyszedłem porozmawiać! Opamiętaj się Walczyk! — krzyknął histerycznie Rzeźnik czując, jak lufa miażdży mu krtań.

—  Sprytnie wymyślone. Bezczelność to wasza specjalność, no nie? Zdemolować mieszkanie, przewrócić do góry nogami, pobić i porwać dziewczynę i jeszcze zaczekać z głupią bajecz­ką?! Myślisz, że ci uwierzę?!

— A mógłbym wymyślić coś głupszego?!

—  Wbij sobie w łeb, że jeżeli jej spadnie włos z głowy to ty o swojej możesz już zapomnieć! Pojąłeś?! — Tamten pró­bował się okręcić wokół uwięzionej ręki, żeby zmienić niewy­godną pozycję, ale pistolet jeszcze głębiej werżnął się w jego grdykę. Dłoń Walczyka drżała a w jego oczach było szaleństwo. — Pojąłeś?!!!

—  Thak! — wycharczał Rzeźnik pchnięty energicznie ku ścianie. Lufa cofnęła się wtedy o milimetr, co umysł polic­janta odnotował nie bez ulgi.

—  A teraz   —   powiedział Walczyk spokojniej    —   oświeć mnie, w co wdepnąłem?

— W wielkie gówno — wysapał Adamczyk i niespodziewa­nie roześmiał się. — W takie wielkie, że w nim utoniesz. Brzegów nie widać.

—  Nareszcie… — rzekł inspektor z westchnieniem, co za­skoczyło Rzeźnika. — To lubię — dodał i cofnął się. Schował pistolet do kabury. — Widzisz, jeżeli chodzi o notes to wpierw będziecie musieli mnie zabić. Noszę go zawsze o tu, na sercu. Wystawili cię Rzeźnik. Ty już nie żyjesz. Wiesz o tym?

— Może tak, a może nie. Tłumaczę ci, że nie mam nic wspól­nego z tym nalotem a tym bardziej porwaniem. W ogóle jest jakieś porwanie?

—  Co to za głupia gadka? Chcesz zrobić ze mnie durnia?! —  Walczyk mierzył go zimnym spojrzeniem bez drgnięcia powie­ki, jakby patrzył na owada, któremu za chwilę zacznie obry­wać nogi i skrzydła.

—  Po prostu porwanie mi nie pasuje. Masz się z nią za­miar żenić? Dałeś na zapowiedzi? Wiedziała akurat tyle, żeby ją dobrze postraszyć i wystarczy. Rozumiesz?

W tym momencie zadzwonił telefon. Walczyk podniósł słu­chawkę. To była Kaśka!

—  Gdzie jesteś do cholery?! — wrzasnął. — W kawiarni?! Spotkałaś po drodze dawnego znajomego?  Niech cię diabli!

Miałaś czekać w domu! Myślałem, że cię porwali!… Co?! Nie mam teraz czasu!… Słucham?… Jak uważasz! — Ostatnie zda­nie powiedział zimno i twardo. Odłożył słuchawkę ze złoś­cią.

—  Mała się znalazła? — na twarzy Rzeźnika odmalowała się niekłamana ulga.

—  Dobrze — powiedział Walczyk z zupełnym spokojem. — Chciałeś rozmawiać, to porozmawiajmy. Ja też chciałem, tyl­ko nie wiedziałem, od czego zacząć.

—  Kajdanki. — Tamten wyciągnął przytroczoną do kalo­ryfera rękę w stronę inspektora. Walczyk nie poruszył się.

—  To cię interesuje? — zapytał wyciągając z kieszeni na piersi notes.

— Powiedzmy. Tylko jedna strona.

— Nie zdążyłeś jej wyrwać.

—  Nie mogłem znaleźć tego gówienka — Rzeźnik parsknął z lekceważeniem i pokręcił głową nad pechem, jaki go wte­dy spotkał. Patrzył teraz prosto w oczy inspektora i Walk zrozumiał, że tamten mówi prawdę.

— Proponuję interes — powiedział wolno policjant. — Du­ży interes. Ta kartka jest dla pewnych ludzi dużo warta.

—  Kto cię przysyła?

—  Powiedzmy grupa biznesmenów, którzy nie chcą mieć nic wspólnego z żadnymi aferami, z KGB, z SB,  w ogóle z żadną polityką. To uczciwi ludzie o nieposzlakowanej opinii. Od dawna robili w tym kraju to, co jest dopiero ostatnio ta­kie modne, duże interesy.

—  Nieposzlakowani powiadasz. Jakim cudem znaleźli się w notesie Grabież, skoro ją interesowała tylko polityka?

—   Jakim? Na zasadzie przypadku. Wiesz, że kiedyś nic nie było za darmo.

— Bogaci kapusie. Dawniej kapusie, dziś high life. Wyższe sfery finansowe.

—  Jeżeli tak chcesz to nazywać… Zależy im, żeby ich na­zwiska nie były łączone ze sprawami, z którymi nie mają nic wspólnego. Po co ich niszczyć Walczyk, skoro jest, jak mówię. Wierz mi.

—  Jasne, jasne. Więc mówisz, że to nie oni wydali rozkaz pozbycia się Grabież?! Nie oni chcieli mnie zabić?! Nie oni zrobili mi nalot?

— Nie.

—  I mam uwierzyć na słowo starego gliny, który się wy­sługiwał „trójce”?

—  Kto inny chce ci przeciąć drogę. Grabież przypadkiem potrąciła grubszą strunę. Ta struna ją zabiła. Zabije i ciebie Walczyk… Zastanów się.

— Co o tym wiesz?

—  Nie wolałbyś dać sobie spokój. Mój klient sypnie gro­szem, zwiniesz żagle i będziesz żył długo i spokojnie.

— A tamci dadzą mi żyć?

— Jak przestaniesz wokół nich krążyć… Kto wie?

— Jestem wścibski.

—  Jak chcesz. Nie przyszedłem z pustymi rękami, ale pa­miętaj, że cię ostrzegałem. Fioletowy podkoszulek, coś ci to mówi?

— Gadaj.

—  Facet koło pięćdziesiątki. Znałem go kiedyś. Zawodowy zabójca. Nie przypuszczam żeby zmienił profesję… Dokład­nie nie wiem, o co chodzi, i wolę nie wiedzieć. Coś szykują. Nowy pasztecik dla młodej demokracji. Wiem, że tam był. Jak myślisz, czy przyszedł do niej z wizytą towarzyską?

— Tyle wiem i bez ciebie.

—  Pseudonim Karat. Brał udział w takich aferach, że się do nich nie dogrzebiecie przez najbliższe sto lat. Resztę po­wiem, jeżeli przyjmiesz moje warunki.

—  Nie mogę zwrócić notesu. Jest wpisany do akt. To po­ważny dowód.

—  Jak ci powiedziałem, mojego klienta nie obchodzą afe­ry SB. Mnie też. Już z tym skończyłem. Stary jestem. Teraz mnie interesuje wyłącznie przyzwoita zapłata za drobną przysługę. Wystarczy wyrwać strony 45 i 46 i zniszczyć je. Do­staniesz za to Karata, skoro ciebie forsa nie bierze. Bez Ka­rata nie ruszysz dalej… — zawiesił głos i czekał cierpliwie, podczas gdy Walczyk badał jego źrenice, aż się upewnił, że tam­ten nie kłamie.

— Mógłbym cię docisnąć… — zaryzykował Walczyk.

—  Możesz mnie zatłuc, jakem Rzeźnik… — wycedził szep­tem nie spuszczając wzroku z oczu Walczyka.

—  Znasz klucz?

—  Zgłupiałeś? Wtedy miałbyś rację, już bym nie żył.

Walk podszedł blisko i po krótkim wahaniu rozpiął kaj­danki. Adamczyk wstał. Półzgięty dotruchtał do krzesła krzy­wiąc się z bólu przy każdym kroku. Dopiero kiedy usiadł ostrożnie się rozprostował, a potem przeciągnął.

—  Cholerny dysk! — poskarżył się. — Za stary jestem na takie numery. To mój ostatni sezon.

— Więc co z tym Karatem?

—  Ma za sobą ze dwa tuziny trupów, jak ulał, może wię­cej, kto to wie? Niezły ogonek, co?  Wiem, że zawsze brał udział w grach z najwyższą stawką. Nigdy nie poznałem go osobiście, ani nie wiem, jak się nazywa. Pewnie on sam już zapomniał, jak myślisz, Walczyk?… — zapytał retorycznie. — Je­żeli maczał palce w sprawie Grabież, to ta sprawa musi być cholernie śmierdząca. A maczał je na pewno.

—  Jak na niego wpadłeś? Okińczycowa nie chciała z tobą rozmawiać.

—  Chciała — nie chciała, coś kręciła.

— Więc napad na jej wnuczkę to wy?

— Powiedzmy. Stała jej się krzywda? Nie.

—  Za to dwóch Szwedów ucierpiało.

— Mogli się nie wtrącać.

—  Skoro nie ona, to kto. Ten gnojek od techniki pamię­ciowej, co robił portret?

—  Za dużo wymagasz Walk.

— Wróćmy do Karata…

— Kartki — Rzeźnik wyciągnął rękę.

Walczyk przez chwilę ważył notes w dłoni, po czym otworzył go energicznie, odszukał właściwe kartki i bez słowa zdecy­dowanym ruchem wyrwał je. Podał Rzeźnikowi, ale nie pu­szczał, mimo że tamten już je trzymał w palcach. Rzeźnik uśmiechnął się ze zrozumieniem.

—  Karat wyjechał do Warszawy. Dostał tam nowe zlece­nie. Jest zatrudniony w jednej ze spółek jako prywatny de­tektyw. Nie wiem w jakiej, ale masz rysopis i spółek w koń­cu niedużo.

Walczyk puścił kartki. Rzeźnik sprawdził numerację, podarł je na małe kawałki i podpaliwszy wrzucił do popielniczki. Przez chwilę patrzyli, jak płoną. Wreszcie został z nich tylko popiół.

— Kopii nie ma?

— Nie ma.

— Lepiej, żeby nie było.

— I lepiej żebyś mówił prawdę. Jeżeli nie, i tak was dor­wę. Znajdę sposób. Chyba w to nie wątpisz Rzeźnik, co?

— Niestety nie.

Rzeźnik podniósł się ciężko i pokuśtykał w stronę drzwi.

—  Uważaj na siebie Walczyk. Niezły z ciebie glina, ale nie wróżę ci długiego życia.

Walczyk pokiwał głową bez słów. Co miał powiedzieć. Praw­dę mówiąc ten sukinsyn mu zaimponował. Twardziel. A kie­dy twardziel rzuca ci komplement to zawsze jest coś więcej, niż zwykłe uznanie twojej wartości.

Gdy tylko za Rzeźnikiem zamknęły się drzwi, Walczyk wziął notes, zapalił lampkę na biurku i zaczął przy pomocy miękkiego ołówka mozolnie odtwarzać litery i cyfry ze spalonych stron. Jego wysoki iloraz inteligencji wreszcie się na coś przy­dawał. Kiedy ktoś pisze na cienkich kartkach długopisem, za­wsze odciska się kształt na sąsiednich stronach, które są bez­pośrednio pod tą zapisywaną. Tu było nie inaczej. Zapiski ze stron 45 i 46 odcisnęły się, co prawda słabo, ale zawsze, na stronicach 44 i 47. Miał na koniec, po jakichś dwóch godzi­nach siedemnaście liter, z których nie potrafił zidentyfikować trzech, oraz dwadzieścia siedem cyfr, z których sześć budziło jego wątpliwości. Nie miał dowodu, ale jeżeli Rzeźnik kłamał, Walczyk stanie na głowie, żeby zdobyć przeciw mordercom in­ne.

*

Bohdan Hunza już pierwszego wieczora po swoim przyjeź­dzie do Warszawy wyswobodził się wcześniej z powitalnego bankietu urządzonego w „Victorii” przez Towarzystwo Przy­jaźni Polska-Ukraina, grupę Polaków pochodzenia ukraińskie­go spod Przemyśla przewodzonych przez posła Stanisława Ciepłego finansujących to podniosłe wydarzenie, przez region „Mazowsze” i wreszcie delegację senatorów reprezentu­jących parlament oraz wiceministra MSZ reprezentującego rząd RP. Złe samopoczucie związane z grypą posłużyło mu za pretekst, by jak najszybciej znaleźć się w przestronnym dwu­osobowym pokoju na dwudziestym piętrze hotelu „Forum”, który dzielić miał z profesorem Czupajem. Od razu wykręcił numer kierunkowy do Wrocławia, a potem 61-12-16. Miał wiele szczęścia, zastał Korcza w domu.

—  Jestem w Warszawie, w „Forum”. Jeżeli możesz, przy­jedź jak najszybciej — rzucił do słuchawki. Miał opory przed mówieniem zbyt otwarcie przez telefon. W ZSRR wszystkie rozmowy hotelowe były podsłuchiwane i nagrywane. Wie­dział, że w Polsce także wykryto ostatnio parę central pod­słuchowych zainstalowanych w hotelach. Sprawa stała się głośna, ale czy zaprzestano tego procederu?

—  Widziałem was w telewizji. Powitanie na lotnisku — zawołał wesoło Korcz z drugiej strony. — Czekałem, aż się odezwiesz. Nie wiem, czy mi się uda wyrwać. To gorący okres,   wybory na karku i mam tu parę spraw do załatwie­nia.

—  To ważne. Nie tylko dla ciebie. Małe światełko z czar­nej dziury — powiedział zawieszając głos. — Potrzebuję pil­nie twojej rady.

—  Będę w ciągu dwudziestu czterech godzin — odpowie­dział Korcz poważnym tonem. Doskonale zrozumiał, o co chodzi. Czarną Dziurą nazywali w rozmowach między sobą cały pod­skórny nurt zakonspirowanych działań wyznaczających kie­runki i prądy tego, co działo się na powierzchni politycznych konstelacji i oceanu życia publicznego. Wszystko z niej po­chodziło i w końcu wszystko ona pochłaniała okrywając nie­przeniknioną czernią.

— Przemyślałeś to?

— Tak — powiedział pewnie Hunza.

Umówili się w jednej z kawiarni na Ścianie Wschodniej, ja­ko, że Hunza w ogóle nie znał miasta. Nie chciał spotykać się z Korczem w hotelu ze względu na Czupaja, którego się zaczął bać jak ognia. Czupaj zauważył przemianę w Hunzie, ale jak na razie nie doszło między nimi do żadnej rozmowy na ten temat. Chyba nie rozumiał, czemu przypisać zachowa­nie Hunzy, ale zapewne tłumaczył je sobie różnicami zdań, do których coraz częściej między nimi dochodziło.

Następnego dnia między kolejną rundą półoficjalnych roz­mów Hunza miał dwie wolne godziny. Ten czas przeznaczyli na wspólne spotkanie.

Mimo nikłej ilości gotówki Hunza nie potrafił sobie odmó­wić przyjemności przejechania spod Sejmu na Wiejskiej do centrum taksówką. Zachłystywał się miastem, które wydawa­ło mu się bajecznie kolorowe, bogate, różnorodne. Kobiety eleganckie i piękne, mężczyźni z małymi czarnymi dyplomat­kami wyjątkowo dobrze ubrani. Jakże było inne niż Kijów tkwiący w kleszczach zamrożonego odwrotu od realnego so­cjalizmu. Szeregi lśniących samochodów zachodnich marek z trudem mieściły się na rondzie pod byłym gmachem KC trąbiąc klaksonami i zajeżdżając sobie drogę nawzajem. Nie­przerwany potok aut ciągnął się aż do następnych świateł. Mnóstwo prywatnych szyldów reklamujących spółki, warszta­ty, sklepy, zakłady, wielkie firmy i małe, łapało wzrok barwą i nowoczesnym liternictwem. Słyszał już, że w tutejszym „białym domu” lada chwila ruszy prawdziwa gieł­da. Złośliwy policzek dla komunistów. Prawdziwego szoku doznał jednak wysiadłszy przy Rutkowskiego, wędrując wzdłuż szeregu małych sklepików kipiących ruchem i towa­rem, a potem wszedłszy w śródmiejski pasaż na tyłach Ściany, gdzie szeregami rozłożyli się drobni handlarze oferu­jący dosłownie wszystko, co człowiek mógłby sobie wymyślić, i to co mu nawet do głowy nie przyjdzie. Handlowano w każdym miejscu, na metrze kwadratowym wolnego chodnika, na stoiskach, albo rozłożonej płachcie brezentu, czy na gazecie. Nie raziło go to, nie drażniło. Marzył, że doczeka dnia, w któ­rym Kijów będzie wyglądał podobnie, skończą się upokarza­jące kolejki po chleb, a będzie można grymasząc kupić takie luksusy jak winogrona, mandarynki, banany, mango, awokado, kiwi, dziesiątki gatunków kawy i herbaty czy choćby ma­karonów. Było tu zresztą wszystko.

Ciągnące się nieprzerwaną linią sklepy obuwnicze, odzieżowe, radiotechniczne, kosmetyczne, samochodowe, księgarskie, spożywcze — wszystko pod gołym niebem, kipiące towarem, przetykane muzyką z kaset, zachwa­laniem sprzedawców, brzmiące różnojęzycznym gwa­rem, rozedrgane namiętnym dobijaniem targu, po prostu tętniące autentycznym handlem będącym wszak najpierwszym, najpierwotniejszym, podstawowym objawem ży­cia i wolności.

Stał chwilę z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz do słońca, wsłuchany w rytm tego gigantycznego bazaru i czuł, jak wzbiera w nim pewność, że zrobi wszystko, dokładnie wszystko, co w jego mocy, żeby Kijów nie był już nigdy gor­szy od żadnego europejskiego miasta, a Ukraińcy nie musieli dłużej znosić upokorzenia płynącego z biedy i niewoli. Czuł, jak z każdą sekundą ładuje się jego wyczerpany zmaganiami ostatnich tygodni akumulator, jak mobilizuje się każdy nerw i komórka mózgu. „Tyle jeszcze do zrobienia!”, myślał prze­dzierając się przez gęstwę ciał na Marszałkowskiej pod Sawą. „Ale zmusimy ich, żeby zaczęli się wreszcie z nami liczyć!” Poczucie ogromu spraw, które trzeba zmienić, by zacząć żyć normalnie, nagle przestało go obezwładniać. „Powinienem tu częściej przyjeżdżać. Taki bodziec zrobiłby dobrze każdemu członkowi tej zakichanej Najwyższej Rady Republiki”.

Kiedy wszedł na salę, Marcin Korcz siedział już przy sto­liku w rogu. Sama kawiarnia nie była zbyt przytulna. Przy­witali się serdecznie i zamówili dwie kawy. Korcz miał nieco więcej zmarszczek i nieco mniej włosów, ale optymistyczny uśmiech nadal nie schodził mu z ust nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.

—  Jesteś zdecydowany na oficjalny kanał? — zapytał ci­cho, gdy Hunza mniej więcej już zreferował mu, z czym przybywa.

—  Tak. Potrzebne nam dobre stosunki w waszym rządem. Tobie jednemu tutaj ufam.

Korcz zastanowił się. Upił mały łyczek kawy i zapalił pa­pierosa.

—  Trzeba się trzymać z daleka od Sejmu i tej całej Ko­misji Nadzwyczajnej, robią dwuznaczne ruchy…  — Marcin umilkł zastanawiając się znowu. — Skontaktuję się w tej sprawie z dyrektorem Biura Analiz i Informacji UOP. Znam go dosyć dobrze. To pacyfista z ruchu „Wolność i Pokój”, człowiek bez powiązań, którego wzięli tam chyba tylko po to, żeby pozyskać społeczną akceptację dla nowego urzędu. Jest wystarczająco niezależny i ostrożny, żeby nie zaprzepaścić takiej karty. Był z nami blisko związany.

—  Wiedziałem, że postarasz się zrobić jakiś dodatkowy interes — zaśmiał się Hunza.

— Jeżeli już mówimy o interesach — Korcz utkwił badaw­cze spojrzenie w swym rozmówcy. — Na co liczycie w re­wanżu?

—  Na co? — Hunza westchnął. — Niestety nie na wasze czołgi czy rakiety ziemia-ziemia. Na poparcie w odpowiedniej chwili. Kiedy to będzie niezbędne. To taki gest dobrej wo­li.

— Lis z ciebie.

—  Inaczej dostarczyłbym to po prostu tobie, a nie prosił o pośrednictwo. Chodzi o precedens,   nową jakość w stosun­kach ukraińsko-polskich.

—  Będę z tobą szczery — rzekł poważnie Marcin Korcz. —  Zrobię wszystko, żeby wziąć udział w odbiorze tej przesył­ki. Tutaj albo po waszej stronie. Uważam, że dokąd, choć jeden esbek pracuje w Urzędzie, to ich kanały są niepewne.

—  Nie przesadzasz? — Hunzę często złościł bezkompromi­sowy radykalizm tamtego. — Jakichś pewnych ludzi chyba mają.

—  Naprawdę pewni, i to nie zawsze, są ludzie z CIA, SIS albo innego zachodniego wywiadu. Tamci zresztą też kierują się tylko własnym interesem. Mogliby to zatrzymać, przehandlować z Moskwą, w zamian za coś ważniejszego z ich punktu widzenia. Teraz nam mówią, że nie wolno do NATO, bo papa Gorbi dostałby śmiertelnej czkawki… — roześmieli się obaj.  —  Gdybyśmy naprawdę zawsze słuchali całego świata, to do dziś bylibyśmy cudzymi niewolnikami — dokończył Korcz.

Przez długą chwilę milczeli. Ruch w kawiarni był dosyć duży. Co chwilę jacyś nowi ludzie wpadali na moment, wy­pijali szybko i wychodzili, pewnie do swoich stoisk na ulicę. Korcz w zamyśleniu kiwał głową.

—  Popatrz, popatrz — powiedział Korcz — Nie miałem pojęcia, o co chodzi z tym popem, którego sprzątnęli pod Moskwą. Więc to tak. — Gwizdnął cicho. Dopiero teraz do­tarło do niego, że oto dostąpił udziału w tajemnicy, która nie była grą pozorów, ale krwistą rzeczywistością   o   wymiarze międzynarodowego konfliktu. — Depczą wam po piętach?

— Nie sądzę.

—  Jaka byłaby najbardziej nieprawdopodobna droga ta­kiego materiału?… Zastanawiałeś się nad tym?

— Chyba przez Nowy Jork — zażartował Hunza.

—  Ciekawa myśl — podchwycił   Korcz.   —   Powiedzmy z Kijowa do Wilna, z Wilna do Leningradu i stamtąd dyplo­mata wywozi to do Sztokholmu. Zaproponuję to temu face­towi z UOP. To Ślązak, nazywa się Robert Szklorz, Wiem, że zrobi wszystko co w jego mocy.

—  Dam ci list na wypadek, gdyby mieli wątpliwości… — Hunza wyjął kopertę z pieczęciami Ruchu i wręczył Korczowi. Korcz schował ją dyskretnie do kieszeni.

—  Najchętniej zorganizowałbym wam bezpośrednie spot­kanie, ale rozumiem, że nie ma na to czasu. Jeżeli chcesz mieć konkretną odpowiedź, to ustalmy miejsce przekazania mate­riału, hasło i tak dalej. Podam im to, jeżeli wyrażą zaintere­sowanie. Jeżeli nie, odbierze to ktoś od nas. Nie wybaczyłbym sobie do końca życia, gdybym zaprzepaścił taką okazję.

—  Zgoda. Więc słuchaj… — Hunza zniżył głos do cichego szeptu, który zupełnie utonął w szumie rozmów kawiarni.

Kiedy po dalszym kwadransie obaj rozmówcy wyszli, ma­ły krępy mężczyzna o krótkich blond włosach rozczesanych od środka na boki, który wszedł tu zaraz za nimi i przez cały czas siedział w drugim końcu salki popijając colę i pożerając kolejne porcje ciastek z kremem, wsunął dłoń do czarnej sa­szetki leżącej obok gazety i wyłączył magnetofon zaopatrzony w doskonały mikrofon kierunkowy najnowszej generacji. Nie zwracając niczyjej uwagi mężczyzna opuścił kawiarnię. Wy­szedł na oślepiająco jasną ulicę i natychmiast zgubił się w wielobarwnym tłumie. Kierował się prosto do pułkownika. Musiał przyznać, że pułkownik miał nie tylko nosa, ale zawsze był osobą najlepiej poinformowaną. Nic nie było go w stanie zaskoczyć.

*

Drygała był zaskoczony wizytą złożoną mu w Pruszkowie przez kurdyjskiego posłańca Wielkiego Loni. Właśnie po raz setny przeglądał tę samą ekscytującą kasetę z pornosem, na którym dwie apetyczne blondynki lizały się wzajemnie i wty­kały sobie między nogi różne bardzo dziwne rzeczy, kiedy za kratą pilnowanej przez dwumetrowego goryla furtki zjawił się Ismaił.

Ostry dźwięk interkomu przerwał mu kontemplację i wyrwał go ze stanu zadziwienia. Drygała kręcił głową z podziwu i niedowierzania, a interkom  hałasował. Podniósł go w końcu.

—  Szefie. Jest tu Ismaił i chce koniecznie z panem mówić —   usłyszał swojego goryla.   Natychmiast podszedł do okna i uchylił o milimetr żaluzje. Rzeczywiście był to Ismaił, uśmie­chający się głupio do ochroniarza.

—  Wpuść — rzucił krótko. — Niech poczeka w salonie na dole.

„Czego ten tu u diabła jeszcze chce”, pomyślał z niechęcią o  gościu. Wszystko dopięte na ostatni guzik, dogadane. Wczo­raj mieli ostatnie spotkanie przed akcją u Ryczyńskiego… — Drygała rzadko się denerwował, ale tym razem serce lekko przyspieszyło bicie.  Zgasił wideo i, nim zszedł na dół, wypił duży kieliszek koniaku, żeby przytłumić uczucie niepokoju, który nie przystoi bossowi tak dużego biznesu.

Kurd siedział przy małym szklanym stoliku w jednym z trzech skórzanych foteli wykazując zainteresowanie wyłą­cznie dla swych oliwkowych, starannie wypielęgnowanych dłoni. Kto by pomyślał, że te dłonie uśmierciły kilkanaście osób w Ankarze i drugie tyle w Istambule podkładając dwa wielkiej mocy ładunki wybuchowe w banku amerykańskim,

i  na lotnisku międzynarodowym. Na wprost niego leżała złota bransoleta z czterema niemałymi rubinami, pozostawiona w roztargnieniu na serwantce przez Zośkę. Na widok Drygały poderwał się natychmiast z szerokim, przyjaznym uśmiechem ugrzecznionego sprzedawcy z tureckiego bazaru i wyciągnął ku jego ręce obie dłonie. Uścisnął go jak samego sułtana. Po­chylony nisko, ujmujący, wyglądał na petenta niższej kate­gorii, a nie kogoś, kto może stawiać warunki. Drygała   nie miał jednak złudzeń. Stronie polskiej bardziej zależało na tym interesie. Wielu biznesmenów liczyło na uruchomienie dzia­łalności jubilerskiej przynoszącej przecież wszędzie na świe­cie horrendalne zyski. Źródłem surowca dla nich mógł być tylko Związek Sowiecki. Rzeczywiście to, co miał do powie­dzenia Ismaił, musiało tutaj wzbudzić opory i podejrzliwość. Oto pierwszy duży interes musiał ulec przesunięciu w cza­sie, a suma dostawy, i co za tym idzie zapłaty, nagłej zmia­nie. Wynik tych negocjacji nie był pewny. Wiele zależało od jego kuglarsko-cyrkowych zdolności, ale Turcy, Kurdowie, Arabowie w sztucz­kach handlowych zawsze wykazywali większą od innych na­cji biegłość. Ten dziś wygra, kto będzie lepiej udawał, że mu na drugim nie zależy. Bo czego Drygała nie wiedział, tym razem dla Wielkiego Loni nikt inny nie wchodził w rachubę jako kontrahent.

— Przybywam ze smutną nowiną… — zaczął Ismaił robiąc płaczliwą minę i zawieszając głos na parę sekund, żeby ewentualnie pozwolić przeciwnikowi włączyć się z pytaniem. Wyglądał komicznie — przystojna, męska twarz okolona czar­nymi kędziorami włosów, w skurczu niemowlęcej rozpaczy. Drygała pozostał jednak kamiennie niewzruszony. Milczał.

—   Wy mieliście wyznaczyć  —  kontynuował Kurd — miejsce i czas odbioru przesyłki. I tak się stało. Wilno to wasz pomysł. Zaszły okoliczności powodujące, że nasz człowiek z diamentami nie będzie mógł być w Wilnie wcześniej niż za czternaście dni.

— To niezgodne z naszym kontraktem — powiedział chło­dno Drygała. — Moi ludzie jutro rano wyjeżdżają do Wilna. Napije się pan czegoś?

—  Alkoholu Koran zabrania. Lemoniady z lodem,  jeśli można?

Goryl sięgnął do zamrażalnika barku i wyciągnął zeń li­trową butelkę napoju cytrynowego. Dopełnił go wodą sodo­wą z syfonu i wrzucił garść kostek lodu. Wciąż nie spuszcza­jąc oka z gościa podał mu wysoką szklankę.

—  Powinniśmy zerwać kontrakt — powiedział Drygała patrząc w przestrzeń pokoju. — Ujawnienie miejsca i czasu transakcji na dwa dni przed terminem było gwarancją bez­pieczeństwa dla nas. W końcu to się odbywa na waszym terenie, nawet jeśli to Litwa.

—  Proszę mi wierzyć panie Barabasz — Ismaił przyłożył rękę do serca, a jego oczy wyrażały bezgraniczną szczerość — że zwłoka była niezależna od Loni i nie jest to żadna pułapka. Wczoraj Lonia dowiedział się, że ładunek będzie większy o dwa kilogramy. Wiem, że macie prawo zerwać kontrakt, ale ponieśliście wydatki, więc… Słowem szefowie są skłonni opuścić nieco cenę tych dwóch kilogramów w stosunku do poprzedniej uzgodnionej partii. Możecie wyznaczyć nowe miejsce i nowy czas.

—  Do jakiego stopnia chcą nam zbonifikować kłopoty? — Powiedzmy do pięciu procent…

—  A jeżeli odmówimy? Albo będziemy się upierać przy początkowej umowie?

—  Musielibyśmy poszukać innego kontrahenta. Podwójna wysyłka to zbyt duże ryzyko.   Trzeba odczekać jakiś czas… taka zwłoka nie odpowiadałaby Loni. W Moskwie oczekują szybkiego obrotu gotówką, a nie zamrażania jej na długie terminy.

Drygała zamyślił się. Nie podobała mu się cała ta historia. Do czego naprawdę tamtym potrzebne są dwa tygodnie?

Gra nie toczyła się teraz o cenę dodatkowych kilogramów, ale o to, kto wyznacza warunki odbioru.

—  Dwanaście procent — powiedział Drygała.

„Pojutrze miał nastąpić odbiór diamentów. Wiadomo, że kapitał po naszej stronie jest już ulokowany i zamrożony”, myślał szybko Drygała. „Dwa tygodnie zwłoki to strata, któ­ra zmusza do jak najszybszego przejęcia ładunku zaraz po wyznaczonej przez tamtych dacie. W istocie oznacza to zmia­nę w jednym z warunków kontraktu. To Rosjanie wyznacza­ją datę odbioru, a przecież Polacy mieli zagwarantowane wyznaczenie miejsca i daty”.

—  Siedem — powiedział Kurd z miną, jakby przełknął plaster cytryny bez cukru.

—  Jedenaście — zabrzmiało to twardo i ostatecznie.

Kurd  zaprzeczył  delikatnym  ruchem głowy. Drygała wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie wzruszając przy tym ramionami jak człowiek niepocieszony po stracie bliskiego. Ismaił zerwał się z fotela zaskoczony. Ten chwyt wytrącił go z równowagi. Podał rękę Drygale raczej machinalnie.

—  Przykro mi — powiedział Drygała. — Poszukajcie ko­go innego.

Odwrócił się plecami do gościa i najwyraźniej zamierzał opuścić pokój, jakby rozmowy były zakończone.

—  Chwila — krzyknął Ismaił-Kabr, gdy Drygała trzymał już rękę na klamce. — Niech będzie osiem! — wyrzucił przez zaciśnięte wargi, jakby nieznośny ból wątroby nie pozwalał mu mówić.

—  Jedenaście — powtórzył Drygała. — Tracimy kontrolę nad terminem. Dobrze o tym wiecie. Zbyt duże ryzyko.

—  Niech będzie…  jedenaście… — zgodził się niespodzie­wanie kurdyjski wysłannik i opadł na fotel. Miał wrażenie, że przepłynął cieśninę Bosfor. Drygała zawrócił uśmiechnię­ty i uścisnęli sobie ręce.

—  W porządku — powiedział. — Miejsce i dokładny ter­min podamy na czterdzieści osiem godzin przed odbiorem.

W gruncie rzeczy zdawał sobie sprawę, że zmiana miejsca nie wchodzi w grę. To znaczy punkt w Wilnie tak, ale samo Wilno na pewno nie. Po pierwsze mieszkało tam paru Pola­ków, na których można było liczyć, po drugie, odkąd Sajudis dyktował na Litwie warunki, trudno by było znaleźć bar­dziej neutralny teren. Nawet KGB nie mógł tam dziś dzia­łać tak otwarcie, jak jeszcze parę miesięcy temu. Drygała miał świadomość, że żaden gang z Moskwy nie działa na swój całkiem prywatny użytek, i że każdy z nich jest jakoś powiązany z milicją, albo jakimiś ważnymi figurami będącymi aktualnie na świeczniku, które tworzą parasol ochronny.

— Odbiór musi nastąpić nie dalej niż w czterdzieści osiem godzin po wyznaczonym terminie zwłoki — powiedział wol­no i dobitnie Kurd. Teraz miało się zdecydować dosłownie wszystko. Arab w napięciu obserwował stężałą twarz swoje­go rozmówcy. Ale Drygała się nie wahał. O co w końcu chodziło? Jeżeli szykują podwójny skok, to będą niemile za­skoczeni, bo oprócz dwóch łączników, którzy przyjadą z for­są, będzie tam jeszcze trzech ludzi gotowych na wszystko i do­brze uzbrojonych. Zaskoczenie to dziewięćdziesiąt procent sukcesu.

—  Zgoda — potwierdził Drygała po pewnej zwłoce, żeby tamtemu się nie wydawało, że poszło za łatwo.

Kurd wstał i pożegnał się serdecznie znowuż traktując Drygałę jak kalifa Bagdadu. Kiedy tylko goryl z Kurdem zniknęli za drzwiami, boss warszawskiego gangu wystukał odpowiedni numer na płaskiej czerwonej słuchawce. Ktoś błyskawicznie podniósł po drugiej stronie.

—  Pałka? Natychmiast odwołaj wszystko, ale bez paniki. Poproś ich na Próżną. Niech będą za dwie godziny. Muszę się zastanowić.

—  Nie cierpię takich niespodzianek! — Roman kręcił się niecierpliwie na krześle w znanym sobie pokoju z podobizną Elvisa Presleya. Ryczyński spływał potem. Tylko Karat mil­czał nieruchomy jak głaz.

—  Miałem być w ogóle poza tym! — powiedział Ryczyń­ski z pretensją w głosie. Nie podoba mi się to. Szykują pu­łapkę.

— Uspokój się Edziu. Jesteśmy przygotowani i na to. O co chodzi? Ładunek rośnie to i prowizja większa. Dla wszyst­kich, nie?

—  Ale dwa tygodnie i następne spotkanie… — zaczął Ry­czyński.

—  …Jutro — przerwał mu Drygała — dostarczysz resztę forsy. Ta zostaje już u mnie. — Drygała wskazał na walizkę, szary bolid stał w kącie.

—  Potrzebna będzie większa walizka — stwierdził    Roman — I nowa skrytka w pociągu. Nowe bilety. Zastana­wiam się, czy nie zmienić paszportów.

— Załatw wszystko, jak uważasz, Lewatywa. Koszty bio­rę na siebie. Musicie być absolutnie bezpieczni. Jest czas. Ca­łe dwa tygodnie.

Karat    bez słowa wyciągnął z kieszeni paszport i bilet, i położył na szklanym stole przed Lewatywą. Jego spokój podobał się Romanowi. Ochroniarz wyciągnął paczkę cameli i podsunął mu przed nos. Zajarasz?

—  Chętnie. — Roman wziął papierosa i zapalił. — A je­dnak cię polubiłem Karat. — Stawro wstał. — Na mnie już czas. Spotkamy się w środę na wyścigach, na Służewcu. Okey?

— Okey — rzekł Karat

Roman pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł. Mimo wszystko w tym człowieku było coś niepokojącego. Roman rzadko czuł strach, ale Karat wzbudzał w nim dreszcze.

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy na ulicy Próżnej toczyła się narada gangu, Marcin Korcz składał wizytę na Rakowieckiej pod numerem 2a w Biurze Analiz i Informacji, do którego dostał się z trudem po różnych korowodach z prze­pustkami. Dopiero interwencja dyrektora Roberta Szklorza przerwała krąg niemożności i wartownik przepuścił Korcza za bramę. Jeszcze rok, dwa temu taka wizyta byłaby zupeł­nie nie do pomyślenia. W głowie najbardziej ugodowego opo­zycjonisty nie śmiała wtedy powstać myśl, że w jakiejkol­wiek sprawie dopuszczalna jest współpraca z urzędem bez­pieczeństwa. Potraktowano by to jako zdradę. Ale teraz po przeciwnej stronie skromnego biurka siedział człowiek, który zaliczył w swoim trzydziestoparoletnim życiu więcej cel wię­ziennych niż miał włosów na głowie. Jako mało znany przed­stawiciel słabego ugrupowania opozycyjnego nie mógł liczyć przy tym na tak luksusowe traktowanie w więzieniu jak KOR-owcy znani całemu światu i był narażony na najgorsze szykany. Doskonale poznał tę instytucję w jej poprzednim kształcie i to od jak najgorszej strony. Dziś zajmował jeden z ważniejszych gabinetów w tym gmachu, a jako członek ru­chu pacyfistycznego był szczególnie przydatny szefując sekcji wyłapującej wszelkie wiadomości o formujących się ruchach lewackich, neofaszystowskich i grupach terrorystycznych.

Szklorz nie był profesjonalistą, ale miał ambicję szybko się nim stać. Departament stanowił mieszaninę rutyniarzy i nowicjuszy. Ci drudzy po przeszkoleniach szybko uczyli się od tajniaków nowego fachu, a mając rodowód podobny do swego dyrektora nadrabiali skutecznie braki zaangażowaniem tak obcym poprzedniej generacji aparatczyków nawykłych do ręcznego sterowania z góry.

Po wymianie zwykłych   grzeczności   Korcz przeszedł do sedna rzeczy. Szklorz słuchał go uważnie od czasu do czasu przerywając dodatkowym pytaniem. Otwarł list od Hunzy i studiował go długą chwilę.

W godzinę później dyrektor Biura nie siedział już, lecz przemieszczał się po pokoju sinym od papierosowego dymu, na krótkiej przestrzeni między drzwiami a oknem niemal z prędkością światła. Skubał brodę i odpalał papierosa od pa­pierosa myśląc intensywnie nad tym, co usłyszał. Korcz stwierdził w myślach, że Szklorz wykazuje typowy więzien­ny syndrom — cztery kroki w prawo, cztery w lewo, i zno­wu cztery w prawo jak w celi.

Robert Szklorz zatrzymał się raptownie, spojrzał na Kor­cza i zapytał:

—  A jeżeli to prowokacja? Jesteś pewien tego Ukraiń­ca?

—  Jeszcze potrafię poznać, kiedy ktoś mówi prawdę, a kiedy kombinuje. To jest instynkt, dzięki któremu tu dzi­siaj siedzę. Inaczej dawno bym ziemię gryzł.

—  W porządku — powiedział Szklorz zapalając kolejne­go papierosa. — Porozmawiam z szefem.   Sprawę   przejmie wywiad. Dyrektor będzie na pewno chciał zawiadomić Mini­stra, a on skonsultuje sprawę z Premierem. Bez zgody Pre­miera nic nie da się zrobić. To potrwa.

—  Chyba nie zrozumiałeś? — zdenerwował się Korcz. — Trzeba się spieszyć, nawet jeżeli KGB nie depcze mi po pię­tach. Wyznaczyli bardzo krótki termin odbioru przesyłki. Gdyby to była z ich strony prowokacja, Hunza nie dałby te­go listu. Tu są podpisy ich wszystkich:    Kołowin, Panfił  —  w imieniu Ruchu. Wykazał chyba najwyższe zaufanie i mak­simum dobrej woli. Nie wolno tego zaprzepaścić. Jestem go­tów wysłać swojego człowieka albo nawet pojechać sam, je­żeli macie zamiar bawić się w biurokratyczne hierarchie i przepychanki.

—  Dobrze. Niech ci będzie. Zastosujemy tryb przyspieszo­ny. Pamiętaj, że to nie jest robota dla amatorów. Jeżeli Pre­mier i Minister zdecydują, że wchodzimy, to zajmiemy się wszystkim bez twojej pomocy. Mamy niezłych fachowców, na pewno nie gorszych niż MI 6 czy SAS.

—  Tylko, że oni w przeciwieństwie do was mogą być pe­wni, dla kogo ich ludzie pracują.

—  Tu też się paru pewnych znajdzie. Bez paniki. Znam nawet jednego, który mógłby się podjąć tej operacji za gra­nicą. Pracował w „czwórce” i wyleciał stamtąd za odmowę wykonania rozkazu tuż przed zabójstwem Popiełuszki. Współ­pracował z KPN-em, aż do zeszłego roku handlował autami na giełdzie. Przywrócono mu stopień pułkownika i zatrud­niono go w pionie wywiadu. Nazywa się Czarny. Jemu to powierzymy.

— Jeżeli w ogóle powierzycie.

—  Jeżeli nie, to będziesz miał wolną rękę. Ale nie przy­puszczam.

—  W każdym razie macie czas na decyzję do jutra,   do trzynastej — powiedział Korcz wstając. — Czekam na twój telefon w hotelu. — Nie spapraj tego, bo ci przyszłe pokole­nia nie wybaczą! — zaśmiał się grożąc Szklorzowi palcem.

—  Pamiętaj Marcin, że amatorzy w tej robocie mają wię­cej szans coś spaprać niż zawodowcy,

—   Czujesz się zawodowcem?  —   zapytał  sceptycznie Korcz.

— Nie. Ale mam kilku pod sobą.

Robert Szklorz z niecierpliwością oczekiwał we wnętrzu szarej lancii pojawienia się Ministra i Premiera. Zaraz po wyjściu Korcza udał się do szefa Urzędu, a ten bez wahania połączył się z gabinetem Ministra Spraw Wewnętrznych. Po godzinie Minister przyjął ich u siebie, a po dalszej udało się złapać Premiera, który, jak się okazało, opuścił już pałac Ra­dy Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu i pojechał do domu. Szef miał parę spotkań nie do odwołania, w tym jed­no w ambasadzie USA i tym sposobem młody dyrektor Biu­ra Analiz musiał przejąć na siebie ciężar całej sprawy. Za­brali Premiera z domu i w asyście drugiego samochodu z BOR udali się na krótką przejażdżkę do Wilanowa. O tej porze ogrody pałacowe były zamknięte dla publiczności, a bryła pałacu Branickich odcinała się niewyraźną szarością od czerni nieba. Teraz Szklorz dopalał ósmego papierosa, pod­czas gdy dwaj dystyngowani panowie przechadzali się alej­kami dyskutując nieustannie od czterdziestu minut. Robert spojrzał na zegarek. Ochroniarze z drugiej limuzyny nie wy­kazywali najmniejszych oznak zniecierpliwienia przyzwycza­jeni do sytuacji, że ich podopieczni ucinają sobie czasami sa­motne, wielogodzinne spacerki w najdziwniejszych miejscach i o najdzikszych porach.

Nareszcie ujrzał ich. Szli bardzo powoli. Premier także palił. Czerwony owal żaru rozświetlił jego charakterystyczny profil. Premier żywo gestykulując odrzucił niedopałek i ener­gicznie zgniótł go butem. Teraz obaj dygnitarze przyspieszyli kroku i już po chwili usłużny borowiec otwierał przed nimi drzwi samochodu. Kierowca włączył silnik, podczas gdy Premier i Minister sadowili się na miejscach z tyłu. Szklorz po­czuł dotknięcie na ramieniu.

—  Panie dyrektorze — powiedział Premier z charaktery­styczną  zadyszką — tym razem będzie  wygodniej skorzy­stać z usług pańskiego przyjaciela Korcza. Musimy utworzyć specjalną grupę antykryzysową złożoną z wyjątkowo zaufa­nych pracowników Urzędu. Ta sprawa ma szersze i bardzo skomplikowane tło. KOK to już w tej chwili atrapa. Będzie pan koordynatorem tej grupy. Jutro rano Minister zapozna pana ze szczegółami sytuacji. Może pan zawiadomić Korcza, że macie zielone światło, nie chcemy jednak, by łącznikiem był pracownik wywiadu. Niech uruchomi swojego człowieka, a my zapewnimy mu ochronę.

—  Mam swobodę w doborze ludzi? — zapytał zaskoczony Szklorz.

—  Niech pan przez noc przygotuje listę i zweryfikujemy ją jutro razem — włączył się Minister. — Czekam na pana o dziewiątej u siebie.

—  Tak jest — powiedział młody dyrektor Biura Analiz UOP nie do końca pojmując, dlaczego to on ma koordynować działania  grupy  antykryzysowej  powołanej przez Premiera na szczeblu rządowym.

*

Część oficjalna pożegnania już się zakończyła i przedsta­wiciele Ruchu zmierzali do przeszklonych drzwi prowadzą­cych na płytę lotniska. Hunza, który przez cały czas odczu­wał niepokój i niepewność, czy postąpił słusznie wręczając Korczowi list do Premiera i dyrekcji UOP, teraz nabrał pew­ności, że tak. Miał nadzieję, że treść tego pisma nie wymknie się poza krąg najbardziej wtajemniczonych. Mogłoby to za­szkodzić Ruchowi w stosunkach z KPZR na Ukrainie i z Kre­mlem. Był to z jego strony doprawdy najwyższy dowód za­ufania i deklaracja intencji w stosunku do rządu polskiego. Teraz z niecierpliwością wypatrywał znajomej sylwetki Mar­cina Korcza na tarasie widokowym dla żegnających.

Lotowski mikrobus podwiózł ich do samolotu. Przepuścił Czupaja przodem i przed samym wejściem stojąc już na schodkach zatrzymał się osłaniając oczy ręką ułożoną w da­szek. Zauważył Korcza od razu. Tamten machał gazetą zło­żoną w rulon. Hunza pomachał mu również dając tym samym do zrozumienia, że zauważył znak. Zniknął we wnętrzu samo­lotu prowadzony przez śliczną stewardesę w granatowym uni­formie na swoje miejsce. Usiadł i zapiął pas.

— Jednak się zdecydowali — pomyślał i kamień spadł mu z serca. — Gorący towar ruszy w dalszą drogę ku celowi i za dwanaście dni będzie już po tej stronie granicy. Odpo­wiedzialność to jednak potworny ciężar, dużo większy niż ry­zyko wynikające z prowadzenia wywiadowczej gry.

*

Pożegnalny wieczór Walczyka i Kasi wypadł blado, Z tru­dem udało mu się namówić ją na spotkanie w kawiarni „U Zalipianek” przy ulicy Szewskiej, którą inspektor upodo­bał sobie w czasie pobytu w Krakowie. Regionalny beskidz­ki wystrój stanowił dla niego przyjemną, egzotyczną odmia­nę po kawiarnianej przeciętności, do jakiej przyzwyczaiła go stolica. Poza tym lokal posiadał obszerny taras wychodzący na Planty co podczas upałów obejmujących miasto niczym rozżarzone kleszcze miało swoje znaczenie. Lato było w tym roku straszne, i choć teoretycznie zbliżało się ku końcowi, wciąż jeszcze miało się wrażenie, że końca upałom nie będzie.

Spóźniła się pół godziny i stanęła przy jego stoliku w chwili, kiedy zbierał do kieszeni papierosy i zapalniczkę, oraz wyczytany z nudy na dziesiątą stronę egzemplarz „Dzien­nika Konserwatywnego”. Napięcie w kraju wyczuwalnie ros­ło i choć do wyborów prezydenckich pozostawały ponad dwa miesiące, już spekulowano na temat szans i kandydatur, po­jawiały się pierwsze personalne propozycje, toczono polemiki na temat progu stu tysięcy podpisów koniecznych do rejes­tracji kandydata, dużo miejsca poświęcano też rozłamowi w obozie Solidarności.

— Napijesz się czegoś? — zapytał.

W krótkiej niebieskiej sukience, z małymi perełkami w uszach i dyskretnym makijażem wyglądała wyjątkowo pięknie.

—  Chętnie — odpowiedziała. W jej głosie wyczuwało się napięcie. Mimowolnie udzieliło się ono i Walczykowi.

—  Wyjeżdżam — powiedział bez wstępów. — Jak wiesz, odwołano mnie. Nie mam pojęcia na jak długo.

— Kiedy?

— Jutro rano.

Podeszła kelnerka i zamówili kawę. Po jej odejściu zapa­dło niezgrabne milczenie. Nie starał się go przerywać i stop­niowo stawało się coraz cięższe. Westchnęła, jakby głaz ucis­kał jej piersi.

—  Masz ochotę spędzić ze mną ten wieczór? — zapytał, kiedy filiżanki parujące aromatycznym napojem stanęły już przed nimi. — Od razu pani zapłacę — zwrócił się do młodej

kelnerki. Z uroczym uśmiechem zainkasowała dziesięć tysię­cy i oddaliła się pełnym powabu krokiem kobiety, której za­leży, by wywrzeć wrażenie na mężczyźnie. Kasia odprowa­dziła ją niechętnym spojrzeniem.

— Chciałabym, ale… — zaczęła.

—  …Rozumiem — przerwał jej zdecydowanym tonem. — Kiedy słyszę „ale” wiem, że będą komplikacje nie do rozwi­kłania.

—  Posłuchaj — zaczęła ponownie szukając instynktownie jego umykających w bok oczu. — To wszystko jest dla mnie zbyt nagłe… trudne…

Otworzyła usta, ale nim coś powiedział, zamilkł w pół sy­laby. Czekała na jego słowa. Nie odzywał się.

—  Mama przyjechała i powinnam dziś z nimi trochę po­być…

—  Wiesz dobrze, że nie o to chodzi… Przez parę dni za­trzymam się w Polonii. Nowi szefowie skąpią na lepszy ho­tel. Wydaje mi się, że jesteś bezpieczna. Zadzwoń kiedyś. Bę­dę ciekaw, co u ciebie słychać.

—  Nie zadzwonię — powiedziała cicho, lecz stanowczo.

—  Widać się pomyliłem. W porządku… — Westchnął, wło­żył gazetę do kieszeni i wstał. — W takim razie trzymaj się malutka. Grzbietem dłoni pieszczotliwie przeciągnął po jej policzku i szyi. Zrobiło się jej ciepło i miło. Odszedł.

Miała ściśniętą krtań i ręce jej drżały. Ileż wysiłku mu­siała włożyć w to „nie”, po jednej wspólnie spędzonej nocy! Co byłoby później? Miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze z żalu, albo pobiegnie za nim i wsiądzie do tego ekspresu, wsiądzie w każdy pociąg, który on wybierze, choćby na naj­dalszą stację w galaktyce… Zauważyła, że zapomniał papie­rosów i zapalniczki. Poderwała się chcąc go zawołać. Nada­remnie szukała wzrokiem smukłej sylwetki. „Kurczę!”, skar­ciła się w duchu, próbując opanować rozdygotanie. „Nie za­chowuj się jak świeżo zdeflorowana dziewica. Poszedł i na­wet się za siebie nie obejrzał. Nie będziesz niczyją niewolnicą, żadne uczucie nie jest tego warte!”. Bezmyślnie obracała w ręku czerwoną, matową zapalniczkę, jedyną rzecz, jaka jej po nim została.

W pociągu Walczyk studiował notatnik dziennikarki uzupeł­niony kopiami stron 45 i 46. Zupełnie nie dało się tego ugryźć bez klucza. Wiedział teraz, że ma przed sobą zaszyfrowane informacje na temat paru osób trudniących się donosicielstwem w zamian za koncesje na prowadzenie prywatnej działalności w dawnych latach, kiedy byle kto nie mógł zostać handlowcem, fabrykantem czy choćby właścicielem najnędzniejszego kiosku z plastikowymi koszmarkami. I tak nic z te­go nie wynikało. Przyjął, że na pierwszej stronie znajdują się inicjały tych osób, ale czy było to kilkanaście nazwisk czy też imiona i nazwiska kilku ludzi nie dało się ustalić. Druga stro­na zawierała szereg cyfr i tutaj stawał już kompletnie bez­radny. Żeby móc z czystym sumieniem przyjąć grę Rzeźnika, Walczyk musiał sprawdzić te kartki, poznać ich treść. Tak zwa­ni biznesmeni mogli się okazać kimś innym. Rzeźnik nie kła­mał, ale czy zleceniodawcy dostarczyli mu kompletu infor­macji? Niewykluczone, że prowadził jeszcze inną, głębiej zakamuflowaną grę. Walczyk schował notes i odwrócił się do okna. Pejzaż śmigał za oknami ekspresu, jakby to on dokądś pę­dził, a nie pociąg. Istotnie tak było — cała Ziemia pędziła na oślep w przestrzeń, w czarną otchłań bez dna, kosmiczną pustkę. Myśli inspektora kręciły się wokół czegoś małego, nieistotnego, podczas gdy Ziemia kręciła się jak szalona wo­kół swej osi, i wokół Słońca, a ze Słońcem w spiralnym ra­mieniu Galaktyki cały układ wirował swego walczyka skompo­nowanego przez kosmicznego Straussa, Galaktyka także bra­ła udział wraz z milionami innych galaktyk w zbiorowym hiperobłędzie wirowania. „Cóż znaczą te moje wszystkie uczu­cia”, myślał „i cała ta zakichana sprawa, która zaczęła się i skończy w tej samej sekundzie Wszechświata równoważnej stuleciu ludzkiej egzystencji. Cały ten dramat rozgrywał się na obszarze przestrzeni, której patrząc z punktu widzenia ca­łości nie dałoby się zidentyfikować nawet najczulszym ska­nerem elektronowym. Z punktu widzenia tej całości Ziemia była bowiem tylko atomem, a krążące po niej w liczbie sze­ściu miliardów istoty co najwyżej cząstkami elementarnymi, a może nawet czymś jeszcze mniej zauważalnym. Kocham nad życie, nienawidzę śmiertelnie, zabijam siebie, zabijam innych”, ciągnął swój filozoficzny wywód. „Ścieramy się, tłu­czemy, mordujemy w wojnach; cząstki elementarne przycią­gane lub odpychane przez inne cząstki. Czy to nie śmieszne — miłość dwóch milionów, albo, jeden elektron morduje dru­gi!” „Cha, cha, cha!” — Walk zaśmiał się półgłosem, co spo­wodowało, że pasażer z przeciwnego fotela przyjrzał mu się z uważną dezaprobatą.

— Tysiąc lat to tylko dziesięć sekund — powiedział do niego inspektor. Mężczyzna o obwisłych policzkach i równie obwisłej dolnej wardze przyozdobionej włochatą brodawką wyglądał na właściciela baru albo fabryki plastikowych kras­noludków.

— Sześć tysięcy to minuta — odpowiedział mu niespo­dziewanie „obwisły” współpasażer i Walczyk jeszcze raz się przekonał, jak bardzo łatwo skrzywdzić człowieka na podsta­wie jego wyglądu.

Do szefa UOP udał się dopiero następnego dnia w połud­nie. Nie zastał go. Sekretarka powiedziała, że ma się zgło­sić u dyrektora Szklorza z BAI. Był trochę zaskoczony. Cóż on, pracownik Wydziału Śledczego, ma robić pod zwierzchnic­twem BAI?! Działo się coś dziwnego. Dyrektor już na niego czekał. Poinformował Walka o sformowaniu Grupy Antykryzysowej na specjalnych prawach, z najwyższym priorytetem ważności, w związku z szykującą się akcją KGB na terenie Polski, czemu oficjalny rezydent i cała ambasada ZSRR w Warszawie oczywiście energicznie przeczyła. Od tej pory Walk miał pełnić ważną rolę łącznika z ambasadą USA, a po­za tym miał brać udział we wspólnych działaniach podejmo­wanych w ramach Grupy i naradach, oraz spotkaniach robo­czych, co było niezbędne, by mieć stały ogólny przegląd sy­tuacji.

Na razie był wolny. Miał czas na zakwaterowanie, zapoz­nanie się ze współpracownikami i zorganizowanie biura. Za 48 godzin miała się odbyć pierwsza ogólna narada całej Gru­py, na której zostaną rozdzielone zadania. Było zastanawia­jące, że kontrolę nad Grupą miał sprawować Minister Spraw Wewnętrznych i jeden z zaufanych wiceministrów z MON, a raporty miały być przedkładane także bezpośrednio Premie­rowi. Oznaczało to, że sytuacja jest bardzo poważna i napię­ta, i może dotyczyć wewnętrznych struktur UOP czy ogólniej MSW i MON. Jak stwierdził Szklorz, szykowała się „zady­ma”. Miejsca w hotelu miał na razie nie zmieniać, pokój mógł być przydatny do innych celów. Przydzielono mu samodziel­ne biuro, numer telefoniczny, asystenta, wydano przepustkę, kartki do kantyny na obiady i wyposażono go w czerwonego poloneza WAR 3375, do którego kluczyki pokwitował u in­tendenta.

Nie zamierzał tracić dwóch dni bezczynnie. Jak zwy­kle okazywało się, że zanim wszystko ruszy, jest jeszcze czas i mógł spokojnie powęszyć choćby dzień dłużej w Krako­wie. Postanowił spożytkować ten podarowany czas na wytro­pienie Karata.

Zdobycie wstępnych informacji nie zajęło mu wiele cza­su. Już następnego ranka po stwierdzeniu, że w czternastu spółkach detektywistycznych (na około sto zarejestrowanych w Warszawie) w ciągu dwóch ostatnich miesięcy zatrudniono trzydziestu nowych ludzi, zwalniając jednocześnie czternas­tu z siedmiu spółek, zażądał teczek personalnych wszystkich nowo przyjętych i zwolnionych. Po dwudziestu minutach miał je na biurku. Teraz należało tylko dopasować rysopis. Zna­lazł takich czterech, a po zastanowieniu rozszerzył krąg po­szukiwań obejmując nim ostatnie sześć miesięcy, bo jeśli spół­ka zatrudniająca Karata stanowiła przyczółek nieformalnej struktury utworzonej przez byłych esbeków, to mogli mu wy­stawić wsteczną datę zatrudnienia. O dziwo do grupy czte­rech doszlusowało tylko dodatkowych sześciu. Widać dopiero ostatnio zaczął się większy przepływ kadrowy. Ludzie ci by­li zatrudnieni w czterech biurach detektywistycznych o dość dużej fluktuacji: „Sezamie”, „Gigancie”, Spółce „Ares” raczej tylko strzegącej mienia i „A & A”. Walczyk postanowił zacząć od „Sezamu”, jako że tam miał aż czterech podejrzanych, Waligórski, Horak, Rusinek i Łabza. Biura „Sezamu” mieściły się na 29 piętrze Intraco I. Należało ich dyskretnie poobserwo­wać. Kiedy asystent przyniósł mu spis prywatnych adresów owych dziesięciu delikwentów, inspektor ruszył do miasta. Musiał się sam tym zająć. Istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś nieostrożny spłoszy przeciwnika.

*

Generał Ozierow spotkał się z Michaiłem Gorbaczowem w jego mieszkaniu na Wzgórzach Leninowskich dopiero w dziesięć dni po zabójstwie popa. Wcześniej jakoś prezydent nie mógł dla niego znaleźć minuty wolnego czasu. Raisa wy­jechała na krótki wypoczynek do ich posiadłości pod Moskwą, więc tym razem byli zupełnie sami — jeśli nie liczyć, rzecz jasna, nieodstępnego służącego, kucharza i goryla Gorbaczowa; cała trójka z kremlowskiej straży. Sprawa zabójstwa ojca Aleksandra Szretyńskiego z cerkwi prawosławnej nie dawa­ła mu spokoju. Grynia Kopysznikow znalazł w Kijowie, ale nikt się z nim nie kontaktował. Obserwowali go bardzo dyskretnie. Niby nic się nie działo, lecz Ozierow wiedział, że to cisza przed burzą, bo mikrofilm jest już na pewno we wła­ściwych rękach i lada chwila ruszy dalej. Ktoś tutaj w Moskwie dobierał się do planu „W” i czynił to w taki sposób, że mógł zniweczyć całą pracę Jedenastki pod jego osobistym kierownictwem. Ozierow nie miał stuprocentowej pewności kto to jest, ale miał stuprocentowe podejrzenia. W jego fa­chu trudno było o pewność. Oczywiście jego podejrzenia kon­centrowały się na Kriuczkowie i Jakowlewie. Kiedy dotarły do niego materiały z sekcji zwłok popa, wiedział, że dorwali go profesjonaliści, i do tego byli na tyle bezczelni, żeby wręcz zostawić swoją wizytówkę. Popa bito usiłując wyciągnąć z niego informacje, a kiedy to nie pomogło zaaplikowano mu zastrzyk, miał świeży ślad nakłucia na grzbiecie dłoni. Śmierć nastąpiła na skutek niewydolności serca. Nie wątpił, że po­dano duchownemu dużą dawkę pentotalu, serum prawdy, i to zabiło jego słabe serce. Główny ślad stanowiło jednak obcię­te ucho. Głowę popa zmasakrowano już po śmierci i odrąba­no mu ucho. Tak, odrąbano! Saperką. A więc: Specnaz! Jak­by zostawili przy trupie podpis. Po co? Działali z odkrytą przyłbicą, co świadczyło, że rychło wypowiedzą wojnę wszyst­kim demokratycznym siłom, tym skupionym wokół genseka też. Gorbaczow przyjął go w living roomie z wielką powściąg­liwością. Entuzjazm prezydenta, który Ozierow obserwował zaledwie miesiąc temu, teraz zdecydowanie przygasł.

—  Towarzyszu prezydencie — powiedział Ozierow, gdy Gorbaczow po wysłuchaniu jego relacji milcząco sączył drin­ka. — Zmierzają do podważenia waszej pozycji. To zamach na Radę Prezydencką i was osobiście!

—  Czasami nie mam pewności czy postępuję słusznie — powiedział Gorbaczow patrząc w ciemność za  oknem.   — Weźmy na przykład dzisiaj. Jelcyn oświadcza, że Rosja wy­stąpi z ZSRR! Czy ktoś słyszał większy absurd? A on to mó­wi poważnie. Zastanawiam się, czy już niedługo nie nadej­dzie taki dzień, że armia będzie dla nas jedynym ratunkiem. Szewardnadze namawia mnie na sojusz z USA w sprawie Iraku. To przecież zdrada wobec naszej polityki w Zatoce, ustępstwo uderzające najbardziej w nas samych. Można się cofać. Należy się cofać, jeśli się nie ma siły zaatakować. Ale pytanie o granice tych ustępstw. Jeszcze krok i nasz okręt się rozpadnie. Czy do tego zmierzają Jelcyn, Szewardnadze, Bakatin, Ryżkow? — zamilkł i znów powoli sączył alkohol. Jak­by przestał zauważać Ozierowa, pogrążony w jakichś rozleg­łych, perspektywicznych spekulacjach. Trwało to dobrą chwi­lę, w czasie której generał nie śmiał nawet głośniej odetchnąć. Czy Gorbaczow wyrośnie na nowego Stalina? — zastanawiał się patrząc na prezydenta. — Czy tak, jak ja teraz, czuli się generałowie tamtego jedynowładcy w jego obecności?

Nagle Gorbaczow ocknął się, wrócił do teraźniejszości i spojrzał na Ozierowa odkrywając na nowo jego obecność.

—  Czy to znaczy, że plan „W” nie ma już priorytetu ze­ro? — zapytał ostrożnie Ozierow.

—  To znaczy tylko, że mam związane ręce. Mogę im wy­dać rozkazy, a oni ich nie wykonają, mogę wydać polecenie, a oni nie usłuchają. To oni mają przewagę w tej chwili. Nawet nie mogę ich zdjąć. Tak samo oni nie mogą ruszyć mnie. Należałoby pójść odważniej do przodu, ale to zbyt niebezpie­czne dla kraju. Nie mogę go pchnąć na krawędź wojny do­mowej.

—  A oni, towarzyszu prezydencie… Oni mogą? — zapytał Ozierow.

—  Nie odważą się. Na razie. To pat… Realizujcie, generale, swój plan „W”, macie wolną rękę i brońcie go jak lew. To ostatnia szansa dla was, dla Jedenastki, być może dla nas wszystkich.

— Gorbaczow popatrzył wprost w oczy Ozierowa i generał dostrzegł na dnie tego spojrzenia istne morze gory­czy, gniewu i ognia. — Ten plan wydawał się epizodyczny, uboczny choć ważny — powiedział gensek z taką zawziętoś­cią, że aż przeszły go ciarki.   — Polski łącznik jest dla nas ważny nie tylko w sensie   terytorialnym, to także łącznik z przyszłością, z czasem, który nadejdzie. Od opanowania te­go środkowo położonego terytorium może zależeć, kto się ju­tro znajdzie w ofensywie, a kto na długo zostanie zepchnię­ty do obrony. Nie przypuszczałem jednak, że ten plan okaże się „być albo nie być” pierestrojki. Kriuczkow i grupa woj­skowych obrali go sobie za pierwszy, najważniejszy cel. Czy nie widzicie tego generale?  — Gorbaczow odwrócił znów wzrok do okna. — Tak — westchnął. — Od tego chcą zacząć, a kto wygra pierwszą bitwę, tym razem może wygrać wszyst­ko.

—  Zaatakują na wielu frontach — powiedział Ozierow. Prezydent w zamyśleniu pokiwał twierdząco głową.

—  Być może konieczna będzie z nimi ugoda. Tylko na ja­kich warunkach? — Nagle Gorbaczow wstał. Ozierowa także poderwało  z miejsca. Posłuchanie było  najwyraźniej  skończone.

—  Uczyńcie wszystko co w waszej mocy towarzyszu Ozie­row — powiedział ściskając mu na pożegnanie rękę.

Kiedy Ozierow wsiadał do swego samochodu i potem, kie­dy szybko przemierzał pustawe ulice wydzielonym dla dyg­nitarskich limuzyn pasem, nie mógł się pozbyć wrażenia, że Gorbaczow czegoś nie dopowiedział. Czy naprawdę przywód­ca był z nim do końca szczery? Czy plan „W” nie jest już przypadkiem skazany na zagładę, a on sam na zesłanie do prowincjonalnych koszar w Kazachstanie? Wszak Jakowlew był gościem Gorbaczowa wtedy na Kremlu, i to przed Ozierowem. Dlaczego teraz gensek umywał ręce spychając wszelkie decyzje na garstkę ludzi oddanych Ozierowowi, kiedy wie­dział dobrze, że przeciw niemu jest trzy czwarte KGB i ca­ła GRU. Czy naprawdę nie mógł, czy też nie chciał się przeciwstawić grupie wojskowych? I z jakich pobudek to czynił: dlatego, że bał się obalenia tej pierwociny demokracji, jaką tu zaszczepił, czy też dlatego, że zrezygnował z demokracji i przygotowywał się do objęcia dyktatury? Zresztą dla Ozie­rowa pobudki genseka były mniej ważne od faktu, że zosta­wiał swoich dotychczasowych sojuszników na pastwę orto­doksyjnych bojówkarzy z armii i politbiura, i że wśród tych porzuconych znajdował się on, generał pułkownik, dyrektor Pierwszej Dyrekcji Generalnej, tajny doradca do spraw bez­pieczeństwa, Iwan Władimirowicz Ozierow.

Postanowił z całą mocą, że nie pozwoli się pożreć, choć go już na pożarcie, być może, skazano.

*

Agent CIA był pracownikiem pionu radcy handlowego ambasady USA w Warszawie. Przedstawił się jako John Halley. Sam znalazł Walczyka we foyer Sali Kongresowej podczas przerwy koncertu Toshiro Akimoto, młodego japońskiego pia­nisty, jednego ze zwycięzców tegorocznego konkursu Fryde­ryka Chopina. Walczyk był śmiertelnie znużony. Pierwsza część koncertu składała się z utworu na chór Brahmsa, który w wy­konaniu warszawskich filharmoników, zdaniem inspektora, nadawał się bardziej pod kotlet i sznapsa niż na uroczystość pośród karmazynowych pluszów. Wrażenie powiększał pewien rozgardiasz panujący na sali. Wciąż ktoś się jeszcze przemykał i dosiadał, chrząkał, rozglądał się, szeptał. Na szczęście trwa­ło to krótko i już pojawił się drobniutki Akimoto, nie wyż­szy od fortepianu — jak stwierdził Walczyk — ale potrafiący doskonale wyczarować z instrumentu perełki chopinowskiego brzmienia w koncercie f-moll opus 21. Inspektor rzadko by­wał w filharmonii, nie był znawcą, ani nie był szczególnie osłuchany. Same partie fortepianowe i wszelkie skompliko­wane ewolucje muzyczne związane z Chopinem wsączyły mu się jednak głęboko w duszę przez lata ciągłego wałkowania mistrza przez polskie radio i telewizję, i choć brzmiały swoj­sko to nie budziły w nim szczególnych wzruszeń. Japończyk był doskonały, lecz nie porwał go. Gra młodego pianisty spro­wadzała się do biegłości technicznej i schematycznego akade­mizmu. Jak dotychczas tylko jeden raz Walczyk autentycznie przeżywał dzieła mistrza, kiedy nietypowo interpretował je Ivo Pogorelić, wielki przegrany konkursu sprzed paru lat. Tu Walczyk był wzruszony zaledwie przez parę minut słuchając wspaniale delikatnych fraz skrzypiec i żałował, że jest ich tak mało, a fortepian je zagłusza, bądź brutalnie przerywa.

Publiczność Warszawy popisała się prowincjonalizmem — Akimoto bisował siedem razy i tylko dlatego tak mało, że nie miał siły na więcej — odmówił ósmego bisu mimo nie milknących oklasków oraz skandowań. Widać słuchaczom się wydawało, że mają do czynienia z gwiazdą najwyższego świa­towego formatu, a nie początkującym wirtuozem, który wy­grał pierwszy w życiu poważniejszy konkurs organizowany dla pianistycznego narybku.

Walczyk doszedł do wniosku, że albo się nie znają na muzy­ce, albo cena biletu jest za wysoka i czują niedosyt. Dostali za mało za te pieniądze. Walczyk miał nadzieję, że Amerykanin zjawi się właśnie teraz, a nie na koniec całości, bo nie miał ochoty wysłuchiwać symfonii d-moll Francka z równie nie­zliczonymi bisami. I rzeczywiście zjawił się. Miał młodą chło­pięcą twarz, sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego, poru­szał się niezgrabnie i ciężko, choć na oko nie miał nadwagi. Jakby go z trudem odlano lub ociosano z jakiegoś ciężkiego minerału, pozostawiając zbyt wypukłe wargi, olbrzymie kości policzkowe i przerysowane łuki brwi wystające poza linię nieforemnie sklepionego czoła. Czarne kędziory przydługich włosów, krzywe nogi i kiepskie ubranie wyróżniały go raczej z tłumu, niż weń wtapiały. John Halley doskonale mówił po polsku, bez śladu akcentu. Poprosił o ogień i podał hasło. Walczyk zamiast ognia poczęstował go papierosem, to była cała odpowiedź.

—  Dobry koncert — zauważył Amerykanin z szerokim uśmiechem.

—  Tak, fantastyczny — stwierdził Walczyk z nutą ironii. — Ciekawe, czy jak ten Akimoto zostanie prawdziwą gwiazdą, to będzie musiał bisować siedemdziesiąt siedem razy?

—  Też pan liczył bisy? — Halley zaśmiał się, złapał dow­cip. — Tu ma pan wszystko, co jest interesujące na temat je­go występu — powiedział wręczając Walczykowi program. Walczyk wziął program i uśmiechnął się słabo.

—  Dziękuję w imieniu wszystkich miłośników muzyki po­ważnej z naszej firmy.

—   Są tam też informacje o następnych koncertach… — Halley zamilkł, bo zbliżył się do nich dystyngowany staru­szek i zgasił niedopałek w popielniczce.

—   …Mamy doniesienia, że interesujące nas działania — kontynuował, gdy tamten się oddalił — wkroczyły w decydu­jącą fazę. Lada dzień nastąpi przełom. I jeszcze coś… — Amerykanin zatrzymał Walczyka widząc, że zamierza odejść i zni­żył głos. — Szykuje się duży przerzut złota albo diamentów do waszego kraju. Tym razem to nie tranzyt. Stacja docelowa Warszawa. Nadawca Moskwa. Przesiadka w Wilnie, Mówi się, że to fundusze operacyjne pewnej utajnionej struktury dzia­łającej na styku Kolegium i Sztabu Armii.

—  To fantastyczne! — Walk był autentycznie zaskoczony precyzją i skalą wiadomości posiadanych przez amerykański wywiad.

—  Ja też tak sądzę. Nie przypuszczałem, że w Warszawie działa tak operatywny gang. Oczywiście partyjny gang, wspomagany po partyjnej linii z Moskwy. A pan?

Inspektor pokręcił przecząco głową.

Zadzwonił dzwonek i Halley poszedł na salę, zaś Walczyk skierował się do szatni.

Inspektor był niezadowolony ze swojego poloneza. Za bar­dzo rzucał się w oczy. Jechał za Rusinkiem od samego Intraco. Mężczyzna w fioletowym podkoszulku pod szarą mary­narką (co za fatalne przyzwyczajenie!) wsiadł do granatowego volvo i kierował się chyba poza miasto. Walk miał go na ce­lowniku od tygodnia. W tłoku śródmiejskim łatwo się było jakoś ukryć, ale gdyby wyjechali na szosę, śledzenie Rusinka stałoby się skomplikowane, nawet przy jego zawodowej klasie, niemożliwe.

Równolegle do „prywatnego” śledztwa postępowały dzia­łania związane z informacją Halleya. Dyrektor BAI powie­rzył tę sprawę Walczykowi, delegując drugiego inspektora wy­działu śledczego Klempicza do obserwacji poczynań zwolnio­nych z pracy w SB oficerów zarówno wyższych, jak i niższych rangą, a związanych z wywiadem, kontrwywiadem, „trójką” i „czwórką”. Walk od razu polecił dostarczyć sobie wykaz ewentualnych podejrzanych, którzy mogliby być w Warsza­wie odbiorcami dużych ilości złota lub diamentów. Nie dziwi­ło go, że taki gang się uformował, jak na razie wolny rynek w Polsce był bowiem rynkiem pośredników a pośrednictwo jubilerskie to najbardziej zyskowny rodzaj operacji handlo­wych. Pytanie na co miały iść pieniądze z tego obrotu złotem i diamentami. Było tam blisko kilku do niedawna towarzyszy partyjnych z PZPR i kilku ludzi z WSI, i paru Esbeków. Czy to tajny fundusz nowej Socjaldemokracji, czy może kapitał zakładowy kilku nowych spółek młodego żarłocznego, mieszanego polsko-ruskiego kapitalizmu po czerwonej linii. Z dostarczonego przez Halleya programu „koncertu” Walczyk wyczytał, że wysoko zakonspirowany agent amerykań­ski o kryptonimie Zachary przekazał z Moskwy wiadomość o ostrej konfrontacji wewnętrznej w KGB i armii, podziałach w politbiurze, planowanej kontrofensywie przeciw Gorbaczowowi i uruchomieniu podwójnej operacji mającej na celu wpłynąć na kształt wyborów prezydenckich, a w drugiej fa­zie parlamentarnych, w Polsce. Poinformował też o pogłos­kach, że stanowisko Moskwy w sprawie wycofania wojsk so­wieckich znad Wisły ulegnie usztywnieniu i proces zostanie zamrożony. Pojawiają się też publicznie głosy, że ZSRR nie stać na zasilanie w ropę i gaz byłych satelitów w sytuacji, kiedy na wewnętrznym rynku brakuje paliw i energii. Chyba, że po nowych kapitalistycznych cenach, dziesięć razy drożej. We­dług ustaleń agenta poglądy tego typu są rozpowszechniane ze źródeł zbliżonych do kół wojskowych.

Trzeba było przyznać, że CIA doskonale wywiązywała się jak na razie z nieformalnej umowy o wzajemnym dostarcza­niu danych, a ich Zachary był rzeczywistym skarbem. UOP przydałby się ktoś taki w Moskwie, ale Kreml zrobił się ostrożny. Od piętnastego sierpnia nawet ci pracownicy amba­sady polskiej, którzy do wczoraj byli zagorzałymi popleczni­kami Moskwy i najbardziej służalczymi wasalami, tak że w końcu placówka na wschodzie stała się dla nich praktycznie rodzajem politycznego azylu, od tej daty nie byli dopuszcza­ni do żadnych ważniejszych źródeł informacji. Urząd wnios­kował pośrednio, między innymi i z tej przesłanki, że szyku­je się coś dziwnego, być może wrogiego wobec Polski, ale poza tym wywiad był bezradny.

Volvo Rusinka zasygnalizowało nagle skręt w prawo i zje­chało na chodnik. Walczyk przejechał obok i zaparkował o kilka wozów dalej. Obejrzał się do tyłu. Potężny zabijaka wszedł właśnie do gabinetu kosmetycznego ORNO. „Masaż czy mani­cure?”, zastanawiał się inspektor. „Czy może skrzynka kon­taktowa”. Pozostawało czekać cierpliwie.

Kolejne trzecie zebranie Grupy Antykryzysowej, powoła­nej przez dyrektora Biura Analiz i Informacji na polecenie ministra spraw wewnętrznych odbyło się wczoraj w nocy, w prywatnej willi pod Warszawą, niedaleko rządowego ośrod­ka w Jadwisinie. Grupa miała wciąż niepełny skład. Do dwóch pracowników kontrwywiadu pułkowników Kotlara i Łepkowskiego zasłużonych w ujawnionej, choć nie dokończo­nej pełnym sukcesem, sprawie „Bankiera”, oraz dwóch logistów z Biura Analiz dołączył major Paliszewski z wywiadu, major Głownia — szef sekcji specjalnej, inspektor Klempicz z Wydziału Śledczego i oczywiście z tego samego wydziału Walczyk. Każdemu z wymienionych miały podlegać ponadto od­powiednie sekcje pionów „W” i „T”. Brakowało jednego z oficerów wywiadu, który miał podobno uporządkować swo­je sprawy i niebawem dołączyć do pozostałych. Walczyk podej­rzewał, że wynikły jakieś kontrowersje wokół kandydatury drugiego oficera z „jedynki” i stąd zwłoka.

Dopiero wczoraj przedstawiono im pełny raport o sytuacji oraz poinformowano o szczegółach akcji, w której biorą udział. W skromnym pokoju bawialnym willi po wykładzie Roberta Szklorza zapadło pełne napięcia milczenie. Walczyk, podobnie jak inni, był przygotowany na podobny rozwój wy­padków, jednakże spodziewał się kontrataku komunistów później, na wiosnę 1991 roku. Sądził również, że KGB nie zdo­ła się zmobilizować wcześniej niż upora się z wewnętrznymi kłopotami w ZSRR, których przecież mieli teraz w nadmia­rze. Widać tamci uznali Polskę za ważne ogniwo, mające wielki wpływ na rozwój wypadków międzynarodowych i we­wnętrznych w ZSRR. „Cóż, trzeba będzie stawić im czoła!”, pomyślał. „Nie jest dobrze w Urzędzie, skoro jestem tu ja ściągnięty z Krakowa, Kotlar z Gdańska, Paliszewski ściąg­nięty pospiesznie z Wrocławia, logista Bender wyrwany z urlo­pu na Majorce, a całą grupą kieruje Robert Szklorz. Wrażenie inspektora pogłębiło się, kiedy Szklorz poinformował ich o propozycji wykorzystania półamatorów z PW do akcji bez­pośredniej, przejęcia dokumentów od Ukraińców.

Łącznikiem miał być człowiek wyznaczony przez Marcina Korcza, co prawda były policjant, spadochroniarz, a potem ochroniarz samego Przewodniczącego (dopóki się nie poprztykał z szefem ochrony najważniejszej wtedy osoby prywatnej w całym obozie socjalistycznym), ale jednak nie mający do­świadczenia wywiadowczego, po prostu żaden agent.

Oznaczono go kryptonimem B. B. Miał do spełnienia ogra­niczone zadanie: odbiór dokumentów w Wilnie i przekaza­nie ich w Leningradzie dyplomacie podróżującemu ze Sztokholmu i Helsinek do Moskwy. Zdaniem Walczyka pomysł, by mikrofilm wrócił do Moskwy i stamtąd wyleciał do Warsza­wy z normalną pocztą dyplomatyczną, był sprytny. Szmuglowanie go przez przejścia samochodowe czy kolejowe było niepotrzebnym ryzykiem. Tylko poczta dyplomatyczna z Mos­kwy miała zagwarantowaną stuprocentową nietykalność.

Walczyk od początku wiedział, że przydzielono go do zadań na miejscu, toteż nie poświęcał temu wątkowi większej uwa­gi. Dotarło do niego jedynie, że wystawiając B. B. jako akty­wistę Partii Walki Marcina Korcza rząd będzie miał pole manewru i w razie czego oficjalnie zaprzeczy jakimkolwiek swoim powiązaniom ze sprawą.

Dużo bardziej zajmowała go sprawa diamentów i jej związek z kampanią wyborczą oraz ewentualną akcją KGB na terenie Polski, w ogóle kwestia nielegalnego finansowania partii z zagranicy wschodniej, a także ewentualny związek z tymi dwo­ma sprawami zabójstwa Zuzanny Grabież w Krakowie, która być może natrafiła na jakieś aktualne ślady w tej właśnie materii.

Narada trwała prawie do rana i każdy z nich wyjechał z Jadwisina z gotowym planem operacyjnym. Zabezpiecze­niem operacji wileńskiej miał się zająć pułkownik, którego się dokooptuje i to był jedyny nie do końca załatwiony punkt programu.

Walczyk dowlókł się do hotelu wyczerpany, zdrzemnął się na dwie godziny, o siódmej rano wziął prysznic, wypił podwój­ną kawę i zaraz wydał polecenie, które miał od dawna na myśli. Pod „Sezamem” ustawił dwóch wywiadowców, którzy mieli fotografować wszystko i wszystkich przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a kiedy tylko pojawi się Rusinek, zaraz zawiadomić o tym Walczyka.

Była środa i od rana inspektor rzucił się w wir pracy rozsyłając ludzi, by węszyli po mieście, rozpytywali się wśród swoich informatorów, zachowując najdalej posuniętą ostroż­ność, o ewentualnych odbiorców złota lub diamentów. Sam zastanawiał się nad problemem, kto z dostarczonej mu przez ich człowieka w komendzie policji listy, mógłby najbardziej pasować na bossa tak kolosalnego przedsięwzięcia. Niewyklu­czone, że go na liście nie było. O dziewiątej przyszli mu do głowy fałszerze dokumentów i ten trop również polecił spraw­dzić swojemu asystentowi. Ktoś pewnie wyrabiał ostatnio fał­szywe papiery na Wschód. Sprawdził też czy nie ma jakiejś wiadomości od podkomisarza Sędzikowicza z Krakowa, ale nie było. Wyciągnął więc kartoteki osób umieszczonych na liś­cie i zapoznał się z nimi wszystkimi szczegółowo. Z akt pa­trzyły na niego dziesiątki kaprawych gąb dawnych waluciarzy, nielegalnych handlarzy, przemytników, paserów, oszus­tów, sutenerów i złodziei, którzy w ostatnich czasach wyro­śli na osoby podejrzane o prowadzenie zorganizowanej dzia­łalności przestępczej na większą skalę.

O jedenastej zawiadomiono go, że podejrzany Rusinek wszedł do biura „Sezam”. Walczyk natychmiast tam pojechał. I oto teraz śledzony przez niego morderca wychodził wreszcie z gabinetu odnowy ORNO i wsiadał do swojego samo­chodu.

Jechali ulicą Puławską. Walczyk sprytnie lawirował po trzypasmowej jezdni, nie wypuszczając spod kontroli szybko ja­dącego volvo. Nie dysponował tyloma ludźmi, by móc przydzielić Rusinkowi osobistego anioła stróża — ta część jego działań wykraczała w zasadzie poza zakres prac GA i już po­stawienie pod Sezamem dwóch ludzi mogło zostać uznane za nadużycie prerogatyw. Dyrektor UOP i szef GA Szklorz zostali poinformowani, czym Walczyk się zajmował w Krako­wie, i że główny trop wiedzie do Warszawy, ale Walczyk nie zagłębiał się w szczegóły, bowiem w raporcie, choć nie po­minął nalotu na swoje mieszkanie, musiał. zataić przebieg spotkania z Rzeźnikiem.

Walk uruchomił radio i połączył się z biurem.

—  Sprawdźcie, czym się obecnie zajmuje spółka detek­tywistyczna „Sezam”. Jakie mają otwarte zlecenia?

— Rutynowo?

— Tak, ale dyskretnie. Najlepiej niech tam idzie Jowgiłło. Jest tam gdzieś?

—  Jestem panie inspektorze — odezwał się jego asystent.

—  Ozłocę cię, jeżeli ustalisz, kto jest przydzielony do ja­kiego zadania.

—  Postaram się, ale od złota wolę butelkę dobrego ko­niaku.

—  Masz ją — stwierdził z zadowoleniem Walczyk. — Tylko ich nie spłosz.

—  Zrozumiałem. Koniec. — Radio miauknęło i wyłączył się.

Tymczasem mijali właśnie pokraczną konstrukcję zanied­banej skoczni narciarskiej na igelicie wyrosłej na tej nizinie w czasach, gdy nieomylnym przywódcom narodu wydawało się, że wszystko im się uda przenieść do stolicy łącznie z Wa­welem i Tatrami. Zbliżali się do skrzyżowania z Wilanowską i aleją Niepodległości. Walczyk zastanawiał się czy volvo skręci teraz, czy też pojedzie prosto. Na wszelki wypadek przyspieszył, żeby nie zostać za bardzo z tyłu. Każde świat­ła mogły być groźne. Z jednej strony przytrzymywały szyb­ki wóz Rusinka, z drugiej uwidaczniały ciągnącego się za nim stale o jakieś dwa, trzy samochody czerwonego polone­za. Tamten wybrał kierunek dotychczasowy, ale już kawa­łek za skrzyżowaniem niespodziewanie skręcił w prawo. „Wyścigi?” pomyślał Walczyk i uświadomił sobie od razu, że środa to dzień gonitw. Podczas gdy Rusinek podjechał pra­wie pod główną bramę, Walczyk zaparkował na samym skraju rozległego terenu i dalej poszedł piechotą.

Dobra pogoda ściągnęła sporą widownię na dzisiejsze wy­ścigi. Walczyk kupił bilet i z programem w ręku skierował się do kas, gdzie spostrzegł cierpliwie studiującego pierwszą go­nitwę byłego ubeka. Z daleka obserwował spokojne, flegmatyczne ruchy tamtego, zdecydowany chód, wyprostowaną sylwetkę. Bez trudu rozpoznawał w nim zawodowca, ale nie bardzo docierał do niego fakt, że ten człowiek ma na swym koncie tyle fachowych zabójstw. Karat. Dlaczego Karat? Do­brze opanował tę dziedzinę sztuki walki? Inspektor postano­wił (zaraz jak tylko będzie mógł) przesłać do Krakowa ryso­pis Rusinka i poprosić Sędzikowicza, żeby sprawdził wszystkie krakowskie szkoły sztuki walk Wschodu. Dobre miejsce kon­taktowe dla kogoś takiego. Mógł się tam zahaczyć jako in­struktor, a wtedy któryś z jego „uczniów” mógłby być tym drugim, małym, sprawnym o dłoniach poruszających się tak szybko jak śmigła helikoptera i nie mniej twardych niż stal.

Rusinek oderwał się od pulpitu i podszedł do kasy, wyjmując z kieszeni szarych spodni z nienagannym kantem gruby portfel wypchany pięćdziesiątkami i setkami. „Nie musi oszczędzać”, pomyślał Walk. — „Grywa regularnie czy ma takie wysokie honoraria?! Raczej to drugie”. Walk rzu­cił okiem na program, na chybił trafił wybrał dwa konie i stanął w kolejce za zabójcą. Trochę sobie wyrzucał ten szus, powinien się był trzymać bardziej z daleka. Karat kupił trzydzieści razy kolejność 5—7. Dziwne było stać za pleca­mi mordercy, mieć go na wyciągnięcie dłoni, a do tego kaj­danki w kieszeni, mieć duży stopień pewności, że to on bru­talnie skopał po brzuchu tamtą młodą kobietę, a następnie zacisnął pętlę na jej szyi, stać tuż za tym olbrzymem, wpa­trywać się w jego pulsujące pod szarą marynarką mięśnie, w gruby czerwony kark i nie móc go tknąć palcem, obcho­dzić jak zgniłe jajo, czaić się, kamuflować, podczas gdy miałoby się ochotę natychmiast własnoręcznie wymierzyć spra­wiedliwość. Ale wiedzieć, a udowodnić coś, to wielka różnica.

—  Słucham pana? — powtórzyła po raz drugi kasjerka. Koniecznie  powinien    powściągnąć nerwy.  Niecierpliwość i porywczość to dwaj najwięksi przeciwnicy każdego śled­czego. — Słucham pana?!!!

—  Pięć razy to samo co ten gość przede mną   —   rzucił w końcu.

Karat pakujący plik zakładów do kieszeni obejrzał się i obrzucił go leniwym, taksującym spojrzeniem, a potem po­częstował ironicznym uśmieszkiem znawcy, co odkrył nowi­cjusza. Odwrócił się na pięcie i pożeglował lekko kołyszącym się krokiem na trybuny. Rozległ się dzwonek. Za chwilę zamkną kasy. Walczyk złapał swoje kupony i z wolna ruszył za mordercą.

Stawro nie lubił spotkań w eksponowanych miejscach. Właśnie zaczęła się gonitwa na 2400 metrów dla trzylatków angielskiej krwi. Przyszedł tu z Danką. W końcu były to ich ostatnie trzy dni, a wszystko co miał do załatwienia to wrę­czyć Karatowi kopertę z nowymi dokumentami i biletem. Danka wyglądała prześlicznie i przez cały czas siłą się po­wstrzymywał, żeby jej nie obejmować. Rozbudzała w nim niezmiennie mrocznego samca skuczącego z pożądania. Lubił to uczucie — wzburzona krew — podobnie jak w tych krót­kich chwilach, kiedy z bakiem pełnym beznedryny albo płótnem w podwójnym dnie walizki przekraczał barierkę na cle. Nie potrafił żyć słabo. Jego natura domagała się zawsze silnych bodźców, a z biegiem czasu musiały się one stawać coraz mocniejsze, by wywołać ten sam efekt. Zupełnie jak z heroiną albo innym narkotykiem.

Bomba już poszła w górę, kiedy poczuł, że obok siada ktoś zwalisty, rzucający potężny cień. Gonitwa miała zaska­kujący przebieg. Numer trzy, Amor, piękny kasztan o łabę­dziej szyi, prowadził aż do ostatniej prostej. Wygrał w tym roku wszystkie swoje starty i był pewniakiem. Na sto me­trów przed metą wciąż był jeszcze o dwie głowy przed ści­gającą go parą czarnych jak smoła derbistów ze stadniny w Golejewku, Cezarem i Piłatem oznaczonych numerami „7″ i „5″. Mały jak pchełka dżokej Bujdens w kraciastej koszuli dwoił się i troił, ale na celowniku piątka wzięła go o łeb, a po chwili niepewności fotokomórka ustaliła, że drugi był Cezar, numer siedem. Lewatywa dał Dance drugą setkę, żeby postawi­ła na kolejną gonitwę.

Walczyk obserwował z zainteresowaniem Rusinka, który mimo że wygrał kupę forsy, wcale nie zrywał się i nie biegał do kasy tylko siedział nadal nieruchomo. Piękna dziewczyna w białej plisowanej spódniczce będąca tu najwyraźniej z sąsiadem tam­tego dostała pieniądze i ruszyła do kasy. Walczyk natężył uwagę, by nie uronić teraz najmniejszego szczegółu. Młody człowiek o jasnych włosach siedzący obok Karata dyskretnie podał mu kopertę. Rusinek schował ją do kieszeni. Nic więcej, nie wy­mienili nawet jednego zdawkowego zdania. Dopiero teraz właściciel fioletowego podkoszulka podniósł się i niespiesznie skiero­wał do wnętrza budynku. Tamten został na swoim miejscu. Ża­łował, że jest sam, że nie ma przy sobie aparatu fotograficzne­go a radio zostało w samochodzie.

— Co tu jest grane? — zastanawiał się wstając. — Czy to wszystko jakoś się w końcu splecie czy też rozstrzeli w wielu niespójnych kierunkach?

Była szansa, aby zaopiekować się obydwoma pod warunkiem, że natychmiast nie prysną. Tamten na pewno posiedzi jeszcze jedną gonitwę, a za Rusinkiem może posłać jednego z chłopców czatujących w Intraco. Zdecydował się i szybkim krokiem ru­szył do swojego samochodu. Musiał wiedzieć kim jest ten drugi.

*

Tego samego dnia w Moskwie generał Ozierow otrzymał teleks od porucznika Rudina z Kijowa, że nastąpił kontakt Grynia z Hunzą. Nakazał nie spuszczać komandosa z oka ani przez chwilę. Pudełko miało być zatrzaśnięte na amen i dokładnie niewidzialne. Gra znowu nabierała tempa i zbliżał się ostatni akord. Ozierow czuł, że przez najbliższe noce będzie niewiele spał.

Seria z lewej strony przecięła drzwi ciężarówki. Kierowca dostał! Osunął się bezwładnie na kółko z opuszczoną ku podło­dze ręką, po której w ułamkach sekund spłynęła struga krwi.  Auto zatańczyło ze świstem opon skręcając ku poboczu. Jechało z szybkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy Borys skulił się, uchylił drzwiczki i osłaniając zgiętym przedra­mieniem głowę rzucił się w ciemność. W locie usłyszał drugą serię bębniącą po blachach i brzęk tłuczonego szkła. Przetoczył się kilkanaście razy i odwrócił na wznak. Na szczęście nie trafił na żaden kamień, bo jego kości by tego nie wytrzymały. Przez uderzenie na moment stracił dech i zrobiło mu się ciemno przed oczami. Przestraszył się, że nie zdoła złapać powietrza, którego zaczynało mu panicznie brakować. Wpadł w łan żyta ciągnący się wzdłuż szosy na Homel już od jakichś pięciu kilometrów. Rzadka kołchozowa uprawa tutaj dość dobrze obrodziła, zboże było na tyle gęste i puszyste, że wystarczająco zamortyzowało upadek. Uniósł się na klęczki i dopiero wtedy nastąpił rozkurcz. Oddychał. Ciężarówka toczyła się jak pijana coraz bardziej zba­czając z trasy, podskakiwała na wybojach przechylając się w bok jak ranne zwierzę. Rozklekotana, siała reflektorami w bezkres­ne łany wciąż pędząc na oślep — podrygująca, wymarła łajba na oceanie z żółtoszarych fal. W tym momencie usłyszał, że z lewej ktoś błyskawicznie przedziera się przez niskie przydrożne krzewy porastające z rzadka przeciwległy brzeg szosy. Zaraz potem zobaczył czarny przysadzisty cień w furażerce wydoby­wający się z niebytu na asfaltową powierzchnię, monstrualnie złowieszczy na tle rozgwieżdżonego nieba. Mężczyzna zrobił kilka kroków jakby zamierzał dopędzić umykającą ciężarówkę, która otarła się o betonowy słup na poboczu i jak kula bilardo­wa pchnięta tym słabym impulsem w kierunku środka jezdni toczyła się dalej z martwym kierowcą w kabinie. Bieg napastni­ka był ciężki, jako że dźwigał krótką rurę o kilkunastocenty­metrowej średnicy, którą Gryń rozpoznał od razu. Mężczyzna przyklęknął, wycelował i pociągnął za spust. Pocisk rakietowy runął za uciekinierką z nieprzyjemnym świstem.

Huk detonacji i błysk musiały być zauważalne w promieniu wielu kilometrów. Z ciężarówki buchnęły płomienie — pod postacią chmury czarnego dymu z płonących olejów i gumy uleciała z niej resztka życia — stała się tylko kupą nierucho­mego, bezwartościowego złomu.

Z daleka, widoczny jako dwa białe punkciki nadjeżdżał ja­kiś samochód. Mężczyzna zauważył go i skręcił z szosy ponownie w krzaki. Zapadła wiercąca w uszach cisza przerywana tyl­ko skwierczeniem dopalającego się wraka.

Po chwili blisko płonącej ciężarówki zatrzymała się czarna wołga i wyskoczyło z niej dwóch mężczyzn. Osłaniając się od ognia marynarkami i kapeluszami próbowali zajrzeć do kabiny.

—  Zabili go? — krzyknął jeden.

—  Cholera wie! Tam chyba jest ciało?!

—  Coś tam jest. Ciało? Ciało. Chyba dwa.

—  Jesteś pewien Rudin?!

—  Nie wiem. Tak.

Mężczyźni cofnęli się i zamarli jakby ich zahipnotyzowało to wielkie ognisko a skonstatowany przed chwilą fakt pozbawił sił. To był dobry moment. Borys Gryń, albo jak wolał Dżiryt, zrozumiał, że jeśli ma jakąkolwiek szansę uciec, to właśnie te­raz. Człowiek, który strzelał, jest odgrodzony od niego przez tych, którzy stoją na szosie. Ci, którzy stoją, nie mają zamiaru go zabijać, są zmartwieni. Widział ich ostre profile pogłębione kontrastem ognia i nocy. Ten, który z opuszczonymi ramionami niedowierzająco kręcił głową był chyba bliski płaczu — jakby mu umarła ukochana, a nie spaliła się jakaś obca, bezosobowa ciężarówka. Miał charakterystycznie cofnięty podbródek, czar­ne, krótkie włosy i ormiański nos z garbkiem.

Borys poderwał się znienacka i ruszył kłusem w pole. Po­suwając się szerokimi zakosami szybko oddalił się od szosy. Wiedział, że go zauważyli, że wpatrują się teraz w ciemność nasłuchując, że jego umykająca sylwetka jest zapewne widzial­na dzięki blaskowi bijącemu od wraka. Jednak za chwilę i tak spostrzegliby swój błąd i zaczęli szukać drugiego ciała, a wtedy byłoby za późno. Rozległ się znowu grzechot karabinu maszy­nowego i niemal równocześnie kule zaświstały obok Dżiryta znacząc ciemność świetlistymi smugami żaru; jakby ktoś z pręd­kością dźwięku wyrzucał niedopałki papierosów w żyto, jeden po drugim. Obejrzał się w chwili kiedy tamci dwaj z szosy sku­leni padali w rów. Pomyślał, że nie żyją, ale nie do nich strze­lano tylko do niego. Był widać ważniejszy. Zaraz zresztą rozle­gły się pojedyncze wystrzały pistoletowe. Gryń pędził jak osza­lały, byle dalej od tego miejsca. Na szosie tymczasem rozgorzała regularna bitwa. Kanonada niosła się po pustych, ciemnych po­lach kołchozu. W promieniu piętnastu kilometrów nie było żad­nej zagrody. Jeszcze dalej na południowy wschód ciągnęła się zaś zupełnie nie zamieszkana, całkiem martwa strefa: zona Czarnobyla — Kanał Ukrainy i Białorusi wypalony udarem atomo­wym przez lekkomyślnych władców tej ziemi, bezdusznych biu­rokratów z Kijowa i Kremla, co nie kiwnęli palcem by zapobiec budowie tej bomby jądrowej zwanej atomową elektrownią, i potem nie kiwnęli palcem by uchronić ludzi przed skutkami wybuchu. Ich oportunizm i służalstwo kosztowały dziesiątki za­bitych i setki prawie zabitych choć wciąż jeszcze żywych. Zie­mia leżała martwa, tylko oni ciągle nie byli martwi. Gdzieś tam, daleko, w Moskwie, w Nowosybirsku czy Semipałatyńsku, albo diabli wiedzą gdzie jeszcze, cieszyli się dobrym zdrowiem i try­skali jeszcze lepszym samopoczuciem niż dawniej. I szykowali nowe plagi tej martwej ziemi!

Borys Gryń ściskając w kieszeni mikrofilm pędził, aż cał­kiem stracił siły. Nie wiedział ile kilometrów biegł. Aż całkiem nie ucichły odgłosy kanonady. Chcieli go zabić. To nie ulegało wątpliwości. Nie udało się.

— Szcze nie wmierła Ukraina… — wyszeptał i padł twarzą w zboże. Nie umarł, żył dalej i zbierał siły do dalszego biegu.

*

Niedziela zaobfitowała niesłychaną kondensacją wydarzeń. Dla Walczyka miał to być jeszcze jeden zwykły dzień pracy. Grupa antykryzysowa nie miała niedziel. W laboratorium wywoływa­no kolejne filmy z obserwacji „Sezamu” i inspektor już od siódmej rano, jak codziennie, szturmował ich telefonami. Rusinek pracował oficjalnie dla spółki kantorowo-handlowej „Denar” w charakterze eskorty. Człowiek, który dał mu ko­pertę, został sfotografowany jeszcze tego samego wieczora, we środę, gdy żegnał się ze swoją flamą na Marszałkowskiej. Sam udał się wtedy na Belgijską, gdzie najwyraźniej mieszkał. Walczyk obserwował mieszkanie do północy, aż wreszcie zgasło świa­tło. W spisie lokatorów znalazł nazwisko Niedzielski. Na noc zostawił pod domem wywiadowcę. W kartotekach nie było żadnego Niedzielskiego zameldowanego na Belgijskiej. Walk kazał się budzić w każdej chwili, gdyby obserwowany wykonał jakiś podejrzany ruch. Rusinek obstawiony już teraz przez trójkę wywiadowców udał się na Mariensztat, pod numer czwarty, do swego mieszkania i nie opuszczał go więcej tego dnia. Granatowe volvo stało przed domem.

Noc przebiegała spokojnie, podobnie jak czwartek i piątek a także sobota, które nie przyniosły nic nowego, niestety także w głównej, diamentowej części śledztwa o wiele ważniejszej z punktu widzenia GA.

Kiedy Walczyk brał prysznic, zadzwonił telefon. Oficer dyżur­ny przekazał mu wiadomość od Jowgiłły, że Niedzielski jest in­żynierem budowlanym przebywającym od trzech lat na kontrakcie w Algierii. W jego mieszkaniu nikt nie został zameldo­wany. Walczyk pomyślał, że mieszkanie zostało wynajęte obecne­mu lokatorowi z pominięciem oficjalnej drogi przez spółdzielnię dla uniknięcia korowodów i podatków, co było nagminną prak­tyką w całym kraju. Spisali umowę, forsa z rączki do rączki i po wszystkim. Walczyk był pewien, że mężczyzna z Belgijskiej jest ważnym ogniwem w sprawie. Coś kombinował z Rusinkiem. Co robił? Gdzie pracował? Co znajdowało się w kopercie? Jeżeli był zawodowcem jak tamten, to brak zameldowania byłby dla niego nie wygodny. Kim był? Na pewno nie aktualnym pracow­nikiem jakiegokolwiek pionu UOP ani policji. Mógł jednak być wywiadowcą SB, którego akta zniknęły. To było prawdopodob­ne. Spotkanie na Służewcu miało typowy dla utajnionych kon­taktów przebieg. Żaden z nich nie musiał nic mówić. Wpierw dyskretne oddalenie dziewczyny, potem koperta i wszystko by­ło jasne… Dziewczyna? Coś sobie uświadomił, drobne przeocze­nie, jej mieszkanie na Marszałkowskiej.

—  Sprawdźcie do kogo należy lokal jego dziewczyny. Masz dokładny adres?

—  Tak jest. – Walczyk odłożył słuchawkę i intensywnie rozwa­żając różne warianty wrócił pod prysznic.

W godzinę później, po skromnym śniadaniu w restauracji „Metropolu” — hotelu przylepionego do „Polonii” trochę no­wszą fasadą wychodzącą nie na Jerozolimskie, ale na Marszał­kowską i połączonego z jego hotelem wewnętrznymi przejścia­mi, Walk wsiadł w samochód i pojechał na Rakowiecką.

Na pliku zdjęć z trzech poprzednich dni wręczonych mu przez analityka zakreślono jedną twarz.

Wspólny analityk wydziału kryminalnego Komen­dy Głównej Policji i UOP pracował tutaj od po­nad trzydziestu lat. Ten siwiuteńki staruszek był ży­wą encyklopedią przestępców. Wystarczyło dać nawet nie­wyraźne zdjęcie zrobione z ukrytej kamery nocą i często już na tej podstawie identyfikował bandytę. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy wyrzucać go stąd w ramach nowych porząd­ków i pracował dalej choć miał prawo już dawno odejść na eme­ryturę. Otrzymał zdjęcie od fotografa czterdzieści minut wcze­śniej a teraz trzymał już w ręku kartotekę. Osobą odwiedzają­cą „Sezam” wczoraj o godzinie 9.35 był niejaki Mikołaj Pałka.

—  Kierowca Barabasza z Pruszkowa — powiedział.

—  Barabasza?

—  Piotr Drygała, numer cztery na pańskiej liście. Po znik­nięciu Jeziornego wyrasta na istnego rekina.

—  Jeziornego?

—  Gdzie pan żyje?! — staruszek  pokiwał z politowaniem głową. — Tego od kantorów co wyparował z kilkoma milionami dolarów w RFN. Rok temu podejrzewano, że jest zamieszany w przemyt brylantów z Rosji. Miał je niby przerzucać na Zachód, takie pośrednictwo, żadnych dowodów. W śledztwo wmieszał się kontrwywiad i wtedy delikwent zniknął. Chyba zwiał. Sprawę prowadził pułkownik Kotlar.

—  Kotlar? — zdziwił się Walk. — Dziękuję panu.

Chyba szukał czegoś innego a znalazł co innego! Czyżby trybiki zaczęły się zazębiać? Co miał wspólnego „Sezam” z Dryga­łą, Drygała z Jeziornym, brylanty z diamentami, Rusinek z nieznajomym z Belgijskiej, a krakowska dziennikarka z tym wszystkim? W takie zbiegi okoliczności Walczyk nie wierzył od dzieciństwa. Popędził do biura, gdzie czekał już na niego przy­dzielony mu aspirant Jowgiłło, kompletny żółtodziób wprost ze szkółki, energiczny chłopak z Sejn, po ojcu pół-Litwin o rudych jak płomień włosach, pasujących bardziej do Irlandczyka. Nie był doświadczony, ale energiczny i chętny, wystarczająco inteli­gentny, żeby się nim czasami wyręczyć. Zdążył już przeprowa­dzić wywiad środowiskowy na Marszałkowskiej, to znaczy pogadać z dozorcą wieżowca. Co prawda nikt się tu nikim nie in­teresował, a dozorca nie interesował się nawet kawałkiem chodnika jaki miał do posprzątania, ale właściciela mieszkania numer 265 pamiętał akurat doskonale. Rysopis się zgadzał. Fa­cet miał bielusieńką jak śnieg corollę, dbał o nią i pozwalał do­zorcy regularnie myć za parę groszy, w sam raz na butelkę najtańszej wódki, bez której cieć nie umiał żyć. Trwało to dokład­nie od czasu kiedy „pan Roman” kupił tu sobie mieszkanie.

—  Więc jak się w końcu ten facet nazywa?! — nie wytrzymał Walczyk.

—  Roman Stawro. Nie notowany — zakończył przydługą re­lację Jowgiłło.

—  Wywiadowca ze starego portfela?

— Raczej nie. Jeżeli, to do tego stopnia tajny, że wszystko po nim zaginęło, nawet pamięć ludzka.

—  Sprawdzałeś? Dokładnie?… Z kim mówiłeś?!

Ojej, panie inspektorze — zniecierpliwił się aspirant. — Z Mrówczykiem.

—  No tak. Jak on nie słyszał to nikt nie wie. Masz jego da­ne? Obrażony Jowgiłło podał mu kartkę, wyciąg z ksiąg mel­dunkowych. Ostatnio wielu ludzi miało Walczyka dość.

—  Dwa mieszkania — myślał Walczyk. — W jednym miesz­ka z dziewczyną. Drugie wynajął, żeby być sam, gdy to ko­nieczne. Od trzech dni tam właśnie sypiał. Przygotowanie do akcji?… Lat 32, rozwiedziony, jednego  dziecko, chłopiec lat sześć, Maciej…

Inspektor nie tracił czasu na zbędne rozważania. Zajął się raportami innych wywiadowców. Niestety, cała reszta pionu jakby dreptała w miejscu przed niewidzialnym murem. Żadnych wiadomości na temat paszportów, zaproszeń, wiz, szmuglu złota, kamieni szlachetnych czy broni. Kompletnie nic. Porozumiał się z inspektorem Klempiczem. Stamtąd także nie napłynęły żadne nowe fakty mogące ujawnić powiązania byłych ofi­cerów z jego częścią śledztwa. Obserwacja prowadzona przez ekipę Klempicza może potrwać miesiąc i więcej i przyniesie coś albo nic. Przedwczoraj odbił notatki Grabież na ksero i dał specjalistom od szyfrów, żeby spróbowali zmontować jakiś program i złamać tekst.

Tych też poganiał, ślęczeli prawie nie wychodząc do domu i mieli inspektora powyżej uszu. Ludzie usuwali mu się z drogi. Nerwy miał napięte jak postronki i łatwo wybuchał. Dosłownie warczał, kiedy ktoś z czymś nie zdążył na czas, albo wchodził mu w paradę. Dzisiejsza informacja analityka o kierowcy Dry­gały i o samym Drygale-Barabaszu była najcenniejszą zdobyczą całego zespołu. Chyba dlatego Walczyk uczepił się jej jak rzep. Wpił się wszystkimi pazurami w ten strzępek podejrzeń, jak po­rzucony kochanek wpija się w strzęp ciśniętego na odczepne współczucia. Ślad, którego być może nie ma. Jowgiłło wyszedł. Walk pomyślał, że to dziwne — Rusinek zatrudniony jako eskorta niczego jakoś ostatnio nie eskortował.

Przez cały czas Walczyk intensywnie spodziewał się także ko­lejnego zamachu na swoją osobę. Ciągle zwlekał z przeniesie­niem się z hotelu, choć proponowano mu przeprowadzkę do jed­nego z mieszkań operacyjnych. Tamci na pewno orientowali się, gdzie go szukać. A jednak ucichli. Dlaczego?! — pytał sam sie­bie i nie znajdował zadowalającej odpowiedzi. Przez chwilę, gdy myślał o Krakowie mignęła mu szczupła, dziewczęca sylwetka, łabędzia szyja i diabełkowate spojrzenie, ale zaraz to wszystko zgasło jak płomień zdmuchniętej świecy.

Drzwi się otwarły i Jowgiłło wetknął w szparę wyciągniętą rękę z szarą kopertą dużego formatu i zaraz potem głowę zwieńczoną płomienistą czupryną.

— Poczta dla pana! — rzucił. Walk wstał niechętnie. Ode­brał plik. Jowgiłło znowu zniknął, zostawiając go samego. Prze­syłka z UOP w Krakowie. Rozdarł papier. W środku inna, mniejsza koperta z żółtego kartonu, z licznymi znaczkami. Ze Stanów Zjednoczonych? Tak! Wziął z biurka nóż do papieru i rozciął ją ostrożnie. Na blat wypadł list i kilka kartek spiętych grubszym spinaczem. List był od Krzysztofa Lacha. Walczyk uważ­nie przeczytał list po czym w podnieceniu zaczął przeglądać do­łączone kartki. Były zapisane gęsto, drobnym dobrze mu znanym charakterem kobiecego pisma. To było pismo Zuzanny Grabież! Wczytał się w drobny maczek zachłannie, jakby chciał go pożreć… A więc przyszedł ten list zza grobu. Zemsta dziennikarki!

Po dwóch godzinach Jowgiłło zastał go dokładnie w tej sa­mej pozycji, pochylonego nad kluczem do notatnika. Widząc gorączkowo wertującego stronice Walczyka asystent zatrzymał się niezdecydowany w progu.

—  Panie inspektorze? — zapytał nieśmiało.  — Coś nie w porządku? – Walczyk uniósł głowę i popatrzył na niego nieprzytom­nym wzrokiem.

—  Od dziesięciu minut usiłują się z panem połączyć. Nie od­biera pan telefonów?

—  Co? — Walczyk ocknął się i dopiero teraz dostrzegł pulsu­jące czerwone światełko w aparacie.

Na linii były obie ekipy obserwacyjne. Rusinek  opuścił mieszkanie przy Mariensztacie. Stawro w tym samym czasie wsiadł w corollę i kręcił się po mieście. Zachowywał się dziw­nie, jakby sprawdzał czy kogoś za sobą nie ciągnie. „Zorientowali się?!” — przestraszył się Walczyk.

—  Kieruje się teraz na most Poniatowskiego. Odbiór!   — zaskrzeczał wywiadowca w interkomie.

—  Odebrałem. Jadę za wami! — rzucił inspektor. — Bądź w stałym kontakcie! Nie zgub go! — Popędził do samochodu skacząc po dwa stopnie.

—  Zjeżdża ślimakiem na Wioślarską. — Usłyszał w osobi­stym radiotelefonie, kiedy sięgał już do klamki poloneza. Wsiadł, przekręcił kluczyk w stacyjce i przełączył na wewnętrzne radio.

—  Tu 017 — odezwał się drugi wywiadowca. — Obiekt za­trzymał się pod halą Mirowską. Wysiada. Jesteśmy na parkin­gu. Szeląg pójdzie za nim.

—  Ostrożnie. To spec wysokiej klasy. Sprawdza nas. Za mało ludzi! — zaklął w duchu. — We trzech nie zrobią porząd­nego pudła. Zauważy ich, albo im zniknie. To nie był przypa­dek, że po trzech dniach „usypiania” jak na komendę, o jednej godzinie tamci ruszyli z kopyta.

Na placu Unii Lubelskiej skręcił w aleję Pierwszej Armii Wojska Polskiego. Taki kierunek dawał mu spore pole manewru. Jeżeli Stawro pojedzie na południe, inspektor skręci w Tra­sę Łazienkowską i przetnie mu drogę Agrykolą, albo złapie ja­dąc Alejami Ujazdowskimi i potem w Gagarina. Jeżeli ucieka­jący ruszy na północ, albo do Śródmieścia, wtedy Walczyk będzie miał szansę szybko znaleźć się na Jerozolimskich pod Domem Partii, albo dalej dopadnie go na Świętokrzyskiej.

—  Skurczybyk! — odezwał się głos z radia. — Zawraca. Ściął trawnik. Musimy zrobić   koło do najbliższej przełączki albo się ujawnić.

— Rób koło! — rzucił Walczyk poirytowany. „Co im przychodzi do tych zakutych łbów: Ujawnić się!

—  Wraca w stronę mostu. Może Wybrzeże Kościuszkow­skie?

Mimo niedzieli i dosyć wczesnej godziny ruch panował na ulicach duży. Była fantastyczna pogoda i wydawało się, że każ­dy mieszkaniec stolicy przyjął sobie za punkt honoru ten pier­wszy październikowy weekend spędzić na przejażdżce, choćby do Łazienek. Walczyk od razu zrozumiał, że pościg nie da rezulta­tu, jeśli nie zastosuje specjalnych metod. Wystawił koguta na dach. Migocąc na niebiesko i pracując zawzięcie klaksonem przebił się przez plac Na Rozdrożu nie zważając na światła na skrzyżowaniu. Rzucał się co prawda w oczy, ale do Stawry by­ło jeszcze daleko, jak się zbliży zlikwiduje koguta, a póki co to jedyna szansa szybszego poruszania się przez ten galimatias. Manewrował między czerwonymi autobusami komunikacji miejskiej i prywatnymi samochodami z wprawą rajdowca. Nie schodził poniżej osiemdziesiątki.

—  Wybrzeże Kościuszkowskie — zameldował 027. — Zbli­żamy się do mostu. A więc tamten nie skręcił na lewy brzeg Wisły. Minął Piękną, dojeżdża do placu Trzech Krzyży. Już wiedział co robić. Byle tylko nie przegapić tamtego w potoku innych samochodów. Przy „białym domu” zdjął koguta i niczym nie wyróżniając się spośród innych   samochodów   wjechał na rondo. Potem skręcił w Nowy Świat.

—  Tu 017. Obserwowany opuścił  halę Mirowską i idzie piechotą wzdłuż Marchlewskiego. Ma ze sobą dużą torbę po­dróżną.

—  Skąd ją wziął?

—  Na chwilę się zgubił przy stoiskach na górze. Potem już ją miał. Nie mogłem podchodzić za blisko. Prawdopodobnie wziął ze stoiska z częściami samochodowymi. Musi tam mieć kontakt.

Zamknięcie ruchu w Nowym Świecie spowodowało, że jeździły tu tylko autobusy komunikacji miejskiej i taksówki oraz nieliczne samochody osobowe czy dostawcze. Walczyk docisnął ga­zu. Oczywiście napatoczył się zaraz palant z drogówki przy­czajony za furgonetką z ciastkami przy Bliklem. Inspektor nie zamierzał się zatrzymać. Docisnął pedał jeszcze mocniej, nie tracąc czasu na zbędne gadki. Na wszelki wypadek zawiadomił centralę, żeby drogówka dała sobie spokój i nie urządzała przy­padkiem pościgu z dzikim wyciem i strzelaniną.

—  Jedzie Tamką w górę — meldował 027 — Teraz zwolnił. Walczyk pomyślał, że już im się nie wymknie. Zwolnił, bo się uspokoił. Wydarzenia przybrały jednak zaskakujący obrót.

Walczyk skręcił w Świętokrzyską i zaparkował z boku wypatrując corolli. Zamiast tego doczekał się tylko poloneza 027. Corolla wyparowała. Walczyk wściekły wyskoczył z samochodu.

—  Gdzie go macie?!

—  Tu go nie było?

—  Cholera! Jak mógł wsiąknąć? Przywarował. Sprawdzę wszystkie przecznice na lewo, do Foksal, a wy jedźcie do wylotu Oboźnej na Krakowskie Przedmieście. Musi tu być!

Ordynacka, Gałczyńskiego, Okólnik to kilka małych uliczek o niskiej zabudowie zwartej, trzy-, czteropiętrowe kamienice. Nie zajęło mu wiele czasu sprawdzenie ich. Drugi wóz posuwał się w dół Oboźną. W sumie mieli do przeczesania niewielki fragment terenu i zdawało się niemożliwe, żeby corolla wy­mknęła się nie zauważona. A jednak tak właśnie się stało. Ślad się urwał. Corolla zniknęła. Po krótkim wahaniu kazał ekipie z 027 przetrząsać podwórka, a sam ruszył za drugim podejrza­nym. Rusinek stał się ostatnią nitką i głupio byłoby wypuścić go z rąk. Połączył się z 017.

—  Co u ciebie 017?

—  Zbliżamy się do Dworca  Centralnego.  Mamy go cały czas w zasięgu. Nie spieszy się.

—  Zaraz dołączę do was — rzucił Walczyk i ponownie ruszył swoim „polonezem” na Aleje Jerozolimskie. Po chwili minął brą­zową sylwetkę hotelu „Forum”. W oddali zamajaczył białoseledynowy wieżowiec Lotu i przysadzista bryła dworca.

*

W tym samym czasie JG 235, który zrezygnował z lotu Szeremietiewo—Chicago via Waszyngton, znalazł się na Okę­ciu zakończywszy zupełnie inny lot. W zatłoczonym hallu międzynarodowych przylotów czekała na niego grupka osób, któ­rych osobiście jeszcze nie poznał, ale o których wiedział, że stanowią trzon komitetu organizacyjnego przyszłego sztabu kandydata Jana Kowalskiego. Był zadowolony z siebie i na jego chłopięcej twarzy malował się szeroki uśmiech, kiedy ści­skał ręce tych kilku ubranych elegancko mężczyzn, z którymi wkrótce przyjdzie mu dłużej współpracować. Jego chicagow­ska firma Star Elektronics podpisała właśnie w Moskwie wspa­niały kontrakt na dostarczenie dużej ilości mikroprocesorów i podzespołów do automatycznych central telefonicznych, co było jej specjalizacją na rynku amerykańskim. Kontrakt opie­wał na milion dolarów. Milion dodatkowych dolarów, którymi Kowalski mógł teraz dowolnie operować. Nie dysponował wol­ną sumą tej wielkości, jako że jego firma borykała się ostat­nio z kłopotami. Postanowił wykorzystać uzyskaną kwotę nie gdzie indziej tylko w Polsce. Nie zamierzał jednak inwestować w żadne interesy, fabryki czy spółki, chciał zainwestować w sie­bie, we własną kampanię wyborczą. Czas robił się niezwykle gorący, choć lato już zelżało i temperatura powietrza spadła bezpowrotnie. W Warszawie zanosiło się na deszcz i jak zwykle wiało, podczas gdy napięcie rosło z godziny na godzinę, z każ­dym zgłoszonym oficjalnie kandydatem, których już było kilku.

Niewielu z nich miało szansę zdobyć w przyszłości wyma­gane minimum podpisów, by zostać zarejestrowanym przez Pań­stwową Komisję Wyborczą. Premier przebywał właśnie z wizytą w USA, gdzie toczył rozmowy z prezydentem Bushem i Jamesem Bakerem. W Czecho-Słowacji, poseł Śladek puścił farbę na temat kulis Aksamitnej Rewolucji i powiązań mię­dzy Kartą 77 a KPCz i KGB. Sołżenicyn ogłosił swój memoriał „O przyszłości Rosji”. Na Ukrainie odbyły się strajki ostrze­gawcze dla poparcia dążeń niepodległościowych i zażądano ustą­pienia ze stanowiska przewodniczącego Rady Najwyższej Repu­bliki, komunisty Leonida Krawczuka. Z Ministerstwa Obrony Narodowej pozbywano się dopiero teraz wiceministrów będą­cych członkami WRON-u, wywiad wojskowy (WSI) pozostawał wciąż nietknięty. Krakowscy policjanci wyjechali w ramach pierw­szego porozumienia na przeszkolenie na Florydę. W Moskwie generał KGB Kaługin podał do sądu przewodniczącego Kole­gium Kriuczkowa za niesłuszne, jego zdaniem, odebranie mu emerytury, a gazety drukowały rewelacje rezydenta wywiadu w Anglii o pracy szpiega i wynurzenia jednego z pułkowni­ków, który twierdził, że KGB jest jedyną realną siłą reforma­torską w ZSRR i jedynym oparciem dla prezydenta Gorbaczowa. Litewski Sąjudis oświadczył, że z największą pomocą w cza­sie sowieckiej blokady gospodarczej pospieszyła Ukraina i Bia­łoruś w związku z czym, kto wie, czy idea Wielkiego Księstwa jest już pogrzebana całkowicie i czy jeszcze nie powróci.

W Polsce trudno było prorokować, któremu z kandydatów się powiedzie. Niektóre krzykliwe, choć małe partyjki, zdawa­ły się być pewne swojego sukcesu. Niektóre wielkie i poważne partie o bardzo starym opozycyjnym rodowodzie miały wątpli­wości. Swych kandydatów wystawiły SdRP, spadkobierczyni PZPR, i jej najzagorzalszy wróg od lat piętnastu KPN, Unia Polityki Realnej prowadzona przez żwawego ultraliberała, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy, zatomizo­wana Partia Zielonych, na wpół legalna Solidarność Walczą­ca, a nawet związek zawodowy rolników i Liga Kobiet Pol­skich. Lada chwila mieli się sypnąć jak z korca inni kandy­daci, niektórzy bardzo niezależni, a wśród nich Jan Kowalski z Ekwadoru, biznesmen międzynarodowego pokroju — jak go reklamowano, właściciel posiadłości w Meksyku, domów w Quito i na Hawajach, wynajmujący apartament w jednym z naj­droższych wieżowców mieszkalnych Chicago, by z bliska kie­rować swą renomowaną firmą Star Elektronics zaopatrującą całe Stany Z jednoczone i ćwierć świata cywilizowanego w au­tomatyczne centrale telefoniczne. Jego nazwisko nie zagościło nawet na stronicach dużych dzienników, przepłynęło przez trzecie stronice co poniektórych mniej ważnych pism i ślad po nim zaginął. Dziennikarze nie zwrócili uwagi na kogoś tak mało znaczącego, kto wydawał się nie mieć żadnych szans w konfrontacji z dwoma głównymi potentatami: Premierem i Przewodniczącym. Ci dwaj występowali zaś wobec siebie już otwarcie wrogo. Ostateczne spotkanie gigantów w jednym z podwarszawskich klasztorów ojców Bernardynów zakończyło się fiaskiem. Argumenty Premiera o konieczności zapobieżenia podziałowi sił, by nie utracić poparcia społecznego, nie skutko­wały. Tak samo zresztą jak argumenty Przewodniczącego o ko­nieczności przyspieszenia podziału, po to, by nie utracić popar­cia społecznego. W tej sytuacji trudno było sobie wyobrazić jakiekolwiek zbliżenie stanowisk i obaj politycy rozstali się rozczarowani, a nawet zagniewani uporem drugiej strony.

Jan Kowalski nie orientował się w tym wszystkim. W czar­nej walizce, dosyć obszernej dyplomatce z szyfrowym zamkiem, z którą się nie rozstawał, dźwigał maszynopis swojej dysertacji społeczno-politycznej „Lwy pustyni”. W książce wykładał nie tylko swoje poglądy ekonomiczne, ale całą mistyczno-magiczną wizję rzeczywistości. Dziś miał rozmawiać z wydawcą, nowo powstałą spółką R & R wsławioną półmilionowym nakładem wywiadu-rzeki z jednym z czołowych reżyserów niefortunne­go Wielkiego Skoku polskiej gospodarki sprzed dwudziestu lat, który przy okazji tegoż skoku zwichnął sobie nie tylko nogę w kostce, ale i ideowy kręgosłup. Jutro miał się z autorem Wiel­kiego Skoku spotkać osobiście (jak także z jego nieodłącznym pierwszym asystentem z tamtych lat), w trakcie przyjęcia zorganizowanego specjalnie na cześć Jana Kowalskiego w war­szawskim hotelu „Holiday Inn”. W ogóle w ciągu nadchodzą­cych trzech dni miał się spotkać z setką różnych osób, w któ­rych personaliach i rodowodach gubił się i plątał, a którzy przygotowywali pracowicie grunt i organizowali właśnie jego sukces. Wielu z nich wywodziło się wprost z rozwiązanej dopiero co „przewodniej siły narodu”, a kilkunastu z jej „karzą­cego ramienia”, czyli milicji ludowej i służby bezpieczeństwa. Była tam też grupa wojskowych w mundurach i grupa wojskowych o których nikt nie wiedział nawet, że są wojskowymi. To nie przeszkadzało Kowalskiemu. Jak powiedział pułkownik Gordijewski podczas rozmowy w podmoskiewskiej daczy z ge­nerałem Ozierowem: „Obcokrajowiec nie musi wiedzieć, skąd kto się wywodzi i kim kiedyś był”. Ważne, kim jest teraz i że chce pomóc ratować kraj. A wszak nikt lepiej Polski nie ura­tuje jak Jan Kowalski, który posiada spójną ideę opartą na własnej podstawie filozoficznej i wizję przyszłości tak prostą, logiczną oraz odważną, że aż wprost niewiarygodną. Wielu ekonomistów będzie się musiało klepnąć w pustą, łysą kala­repę i zakrzyknąć: Że też ja na to nie wpadłem, to takie oczywiste!

JG 235 wcale nie był pewny, że jego koncepcje ekonomicz­ne przyniosą jakikolwiek efekt, zwłaszcza iż zarówno książkę „Lwy pustyni” jak i koncepcje odebrał dopiero co w Moskwie, ale miał pewność, że na początek musi przekonać do nich masy obiecując jak najwięcej się da. Tak się zawsze robiło. A potem? Potem najwyżej się zweryfikuje to i tamto. Nikt, nigdy i nigdzie nie realizował wszystkich swoich wyborczych obietnic. Zresztą gdyby doszło do sytuacji, że stanąłby przed takim problemem, będzie dyspo­nował sztabem fachowców. Było ich tu pełno wokół niego, bę­dzie ich więcej jutro w „Holiday Inn”, a pojutrze, kto wie, mo­że nawet łaskawie zezwoli na udział w przedsięwzięciu obec­nemu ministrowi finansów oferując mu doradztwo. Zresztą doradców na całym świecie nie brakuje. Każdy chciałby błysnąć. Na przykład taki Sachs — dużo gada, a do czego doprowadził ten biedny kraj po półtora roku wcielania w życie swoich mrzo­nek. I jeszcze biją mu brawo! Omamił ludzi, Fundusz Waluto­wy i całe to, pożal się Boże, EWG.

—  Prosimy,  prosimy.  Samochody już czekają!  —  Jedni przez drugich wyciągali do niego ręce, a on uśmiechał się i kłaniał. Jak nieśmiały chłopiec, o ujmującej powierzchowno­ści, lecz jednocześnie żelaznym nieruchomym spojrzeniu nie pozwalającym wątpić w jego siłę. Owo spojrzenie kobry było dla niego samego czymś zaskakująco nowym. Przedtem nie był taki. Byle słowo Iris — jego żony, potrafiło tak go zaboleć i po­niżyć, że miał ochotę ją udusić. Odkąd zrozumiał, że jest nazna­czony, odkąd się poczuł natchniony, przestał zwracać uwagę na takie drobiazgi jak czyjeś złośliwości czy poniżające gesty. Podniósł dłoń do góry i zaległa cisza.

—  Chcę powiedzieć — rzekł z niemałą trudnością w daw­no nie używanym ojczystym języku — że jestem bardzo szczę­śliwy móc się przydać mojemu staremu krajowi.

To krótkie oświadczenie zostało przyjęte przy wtórze dy­skretnych oklasków, po czym Jan Kowalski i jego świta zapa­kowali się do pięciu mercedesów czekających u progu dworca lotniczego i wyruszyli do Różanu, w którego okolicy dwa miesiące temu Kowalski kupił jeszcze jeden dom, chcąc wyglądać na naprawdę solidnego obywatela o ugruntowanych rodzimych korzeniach. Tam, pod Różanem mieściła się teraz centrala ca­łej akcji wyborczej, jak głosiła reklamówka: „Jedynego naprawdę niezależnego kandydata na prezydenta Rzeczypospoli­tej”, przeniesiona z Tucholskich Borów. Zespół trzech byłych wysokich oficerów i czterej programiści tego przedsięwzięcia zwanego przez niektórych „Preludium” przebywał jednak gdzie indziej. Dalej na północ, w zapadłej wiosce Mikaszówka zagrzebanej nad małym jeziorem na Pojezierzu Suwalskim w jedynym skrawku odwiecznej, dziewiczej puszczy litewskiej (tak kiedyś opiewanej przez Mickiewicza), jaki pozostał przy Rzeczpospolitej po Drugiej Wojnie Światowej. Linia Curzona jednym pociągnięciem pióra trzymanego w obcych rękach wy­znaczyła los Polaków po tamtej stronie granicy skazując ich na banicję z własnej ojczyzny raz na zawsze.

Cóż, jeśli nie jesteś wilkiem, to musisz przyjąć rolę owcy. Ról neutralnych w Naturze nie ma. Inaczej sądzą tylko ideali­ści, ale idealizm paradoksalnie zawsze doprowadzał do paskudniejszych rzezi i nietolerancji niż trzeźwy, nawet prostacki re­alizm. Czyż Hitler nie wymarzył sobie idealnie czystej rasy, a Stalin idealnego ustroju powszechnej równości? Czyż dzisiaj w imię najwyższych, religijnych ideałów nie toczono świętej wojny przeciw innowiercom i nie mordowano tylko dlatego, że ktoś się nie urodził szyitą, albo nie uznawał Koranu za Je­dyne Źródło Światła? Czy dzisiaj krytyka papieża w Polsce nie skończyłaby się dla pisarza tym czym Szatańskie wersety dla Salmana Rushdiego? A może wystarczyłoby zaatakować prymasa albo spróbować odebrać zagrabioną przez stalinowców cerkiew przerobioną na katolicki kościół, by zostać ukamieno­wanym?! Idealizm. To wszystko brało się zawsze ze wzniosłe­go, fanatycznego idealizmu. Nie jesteś wilkiem, stajesz się owcą.

Jan Kowalski na pewno nie zamierzał być owcą w tej kam­panii, choć politycy polscy i cała prasa z góry przeznaczyli mu taką rolę. Nie jesteś owcą — musisz być wilkiem.

*

Oczekiwanie przedłużało się w nieskończoność. Rusinek-Karat już dwie godziny kręcił się bezsensownie po dworcu łażąc z poziomu na poziom, zaglądając do kawiarni w pasażu, do księgarni, na postój taksówek, do bagażowni, to znów stojąc bezmyślnie w hallu kasowym, gdzie odbiorniki telewizyjne są­czyły beznamiętnie serial Santa Barbara, zdający się przema­wiać dramatyczną akcją do wyobraźni tego rzezimieszka. W końcu zdecydował się chyba na obiad, bo wspiął się na naj­wyższy poziom do restauracji dworcowej. Po drodze rzucił ja­kieś grosze do kapelusza rumuńskiemu żebrzącemu dziecku i zniknął w toalecie obok szatni. Walczyk cały czas trzymał się z daleka, co było nie lada sztuką zważywszy na rozmiar za­mkniętej przestrzeni, po jakiej Karat miotał się jak mucha po szklanej klatce akwarium. Miotanie się także było niezłą metodą sprawdzania ogona i Walczyk cały czas drżał, że jego wywia­dowcy, których przecież specjalnie nie dobierał, w końcu po­pełnią błąd i wpadną na Rusinka.

Walczyk stał teraz na galeryjce po przeciwnej stronie baru i restauracji lustrując z góry hall kas z kłębiącym się do okie­nek tłumem. Ciżba ludzka zdawała się momentami składać wyłącznie z Cyganów pochodzenia rumuńskiego i rozmaitego autoramentu rdzennych włóczęgów, którzy dawno zapomnieli, co to łóżko bądź dom, a chyba nigdy nie mieli okazji, odkąd przyszli na świat, poczuć, co to serce czy miłość. Obok bezdom­nych żebraków siedzieli zgodnie rozdygotani narkomani z kart­kami, że nie mają na chleb, a za to mają AIDS, i zdezelowani, trzęsieni delirką alkoholicy oraz upadłe, zwichnięte kobiety w wytłuszczonych strzępach ubrań, wybuchające podczas kłót­ni rynsztokowym slangiem warszawskiej Pragi. Na samym środku, niedaleko wylotu szerokich marmurowych stopni z cią­gnącymi się po ich bokach dwoma wstęgami schodów rucho­mych, jakiś wariat padł na ziemię krzyżem i leżąc na brzuchu w prawej ręce wyciągniętej w górę wznosił nad siebie krucy­fiks intonując zagadkowe modły w obronie kraju i narodu. Towarzyszyło mu dwóch mniej nawiedzonych obdartusów do­dających po każdej inwokacji chóralne „Amen”, a wokół ze­brała się grupka zaszokowanych podróżnych przetykana gęsto nie mniejszą grupką kieszonkowców. Walczyk był niedawno na dworcu, gdy przyjechał z Krakowa, ale wtedy się spieszył i przemknął jak błyskawica do wyjścia na Jerozolimskie, żeby czym prędzej znaleźć się w hotelu. Teraz miał czas poobser­wować. Wynik tej obserwacji napawał go smutkiem i przeraże­niem. Szklano-marmurowe wnętrze i cała nowoczesność gma­chu tak bardzo kłóciła się z rozplenionym po nim pasożytni­czym robactwem ludzkim, że nie sposób było przejść do po­rządku nad dysonansem. Pierwsze rodem z bogatych seriali o Zachodzie, drugie żywcem wyjęte z Trzeciego Świata. To chyba była cała przerażająca prawda o Polsce dzisiejszej doby.

Karat rzeczywiście utknął w restauracji. Posilał się. Walczy­kowi burczało w brzuchu — też by coś zjadł. Postanowił kupić przy jednej z lad barowych bułkę z szynką i zieloną sałatą, paczkę orzeszków ziemnych i trzy mandarynki. Było to choler­nie drogie.

O szesnastej piętnaście przy grzmiącej zapowiedzi kolejne­go ekspresu Karat wyłonił się ponownie z restauracji i z wolna zszedł po schodach. Podczas obiadu nie rozmawiał z nikim poza kelnerem, nikt z nim się także nie kontaktował. Torbę cały czas trzymał przy sobie. Minął powoli nawiedzonych religijnym amokiem dziwaków i zszedł szerokimi schodami na poziom okalającego perony korytarza, z którego co kawałek odchodzi­ły w dół eskalatory na poszczególne perony. Walczyk oderwał się od balustrady, minął biura Orbisu, informacji i rezerwacji. Szybkim krokiem schodził w dół. Wyłonił się właśnie zza po­tężnego kwadratowego filara, gdy nagle zauważył przy kiosku Stawrę. Tamten miał przy sobie dwie walizy. Jedną zwyczaj­ną, czarną, drugą o nietypowym wąskim kształcie, z szyfro­wymi zamkami. Wyglądała jak pojemnik na instrument mu­zyczny, powiedzmy puzon, tyle że całkiem płaska, wyokrąglona na krawędziach. Rzadko widuje się takie walizki. Stawro kupo­wał w kiosku gazetę i papierosy. „Dokąd jadą?”, zastanawiał się Walczyk, podczas gdy tamten płacił pojedynczym banknotem i czekał na resztę. Jeden z wywiadowców musi pojechać z nimi.

Stawro zebrał drobne i schował je do kieszeni. Był czuj­ny. Rozglądał się. Uspokojony ruszył ku szerokim stopniom. Szedł szybkim, zdecydowanym krokiem. Rzucił okiem na zegar oraz tablicę odjazdów. Wyświetlano na niej osiem aktualnych pozycji. Walczyk postępował w bezpiecznej odległości za nim. Przy wylocie schodów w korytarz obwodniczy stał wywiadowca po­pijając coca-colę z butelki, obok wózka z napojami i słodycza­mi. Zauważył Walczyka, ale nie zwrócił uwagi na Stawrę, nie znał go. Tamten tylko prześlizgnął się wzrokiem po niecieka­wym człowieczku w dżinsowym ubraniu żłopiącym łapczywie colę i skierował się do eskalatora na trzeci peron. Figurowały tam dwa odjazdy w czarnym elektronicznym okienku nad wej­ściem: Leningrad i Lublin. Walczyk podszedł do wózka udając, że chce kupić ciastka. Zapłacił, wziął paczkę, otworzył i przysta­nął obok wywiadowcy zjadając ocukrzoną, kruchą gwiazdkę.

—  Gdzie Rusinek? — zapytał cicho.

—  Na trzecim peronie. Szeląg poszedł za nim.

— Słuchaj uważnie. Oni obaj są tutaj. Przed chwilą drugi zszedł na ten sam peron. Pojadą, albo przekażą komuś bagaż. Nie wiem. Jeżeli pojadą, ruszysz razem z nimi. Nikt nie śmie się dowiedzieć, że jesteś z policji. Ty musisz się dowiedzieć, do jakiej stacji jadą. Pogadaj z konduktorem. Tylko pamiętaj, jak się zorientują to koniec.

—  Zrobi się.

—  Zawiadomić kogoś, że nie wrócisz na noc?

—  Nie trzeba.

—  Jak tylko wsiądą w pociąg, poślemy kogoś za wami, on cię zluzuje.

W tym momencie z megafonu nad ich głowami padła zapo­wiedź:

—  Międzynarodowy pociąg  ekspresowy z  Berlina  przez Warszawę, Wilno do Leningradu wjeżdża na tor piąty przy pe­ronie trzecim…

—  Cholera — Walczyk tak mocno ścisnął torebkę, że z ciastek pozostała tylko miazga. „Karat! Karat!, zatłukło mu się w gło­wie, specjalista od diamentów, kamieni szlachetnych! Karat”. Zapowiedź jeszcze trwała. Słuchał uważnie każdego słowa: — „…Pociąg zatrzymuje się w Białymstoku, Grodnie, Wilnie i Daugawie. Przejazd tylko za ważnymi biletami z rezerwa…” — Dalej już nie słuchał. Przez moment głęboko skupiony myślał intensywnie. Miał parę minut, by przeanalizować, co się bar­dziej opłaca, i jaki wybrać wariant. Zdecydował się.

—  Nie pojedziesz! — klepnął  zdziwionego  wywiadowcę w plecy. — Upiekło ci się, co? Na pewno mamy kogoś w urzę­dzie celnym. Przypatrzymy się im na granicy i poczekamy, aż wrócą. Wtedy będą nasi.

Walczyk powoli przybliżył się do barierki, skąd odprowadza­jący obserwowali ruch na peronie. Wywiadowca Szeląg stał pod tablicą z rozkładem wagonów. Wielka pomarańczowa lokomo­tywa elektryczna przetoczyła się majestatycznie wzbudzając głuche drżenie w konstrukcji całego budynku. Wagony zwal­niały, aż pisk hamulców zrównał ich pęd z krokiem piechura, a potem ze zgrzytem stanęły w miejscu. Otworzyły się drzwi. Wyskoczył konduktor. Stawro i Rusinek udając nieznajomych skierowali się do wagonu sypialnego. Slipinger sprawdzał bi­lety i rezerwacje. W Warszawie wsiadało sporo osób. Walczyk dał Szelągowi znak, że akcja skończona. Stawro ze swoją dziwną walizką i z drugą, czarną, zwyczajną właśnie zniknął w kory­tarzu wagonu. Inspektor postanowił zaczekać, aż pociąg odje­dzie. Teraz nie miał już wątpliwości, co się znajduje w podłuż­nym sakwojażu — forsa. Walczyk był przekonany, że na granicy celnik nie znajdzie tej walizki w przedziale. Pociąg był pełen kryjówek, które obsługa znała i mogła udostępnić, jeżeli się miało odpowiednie kontakty i dobrze zapłaciło. Odpowiednia suma wystarczyła też, by stępić czujność celników. Gdyby chcieli przetrząsnąć wszystkie podejrzane miejsca, odkręcić każdą płytę izolacyjną, pociąg musiałby stać na granicy trzy dni. Walczyk wykręciwszy jeden numer telefonu mógłby teraz bez trudu zapobiec wywozowi tych pieniędzy z kraju. Na granicy wywleczono by tych obu z przedziału i ludzi z obsługi także. Obsługa wskazałaby w zamian za gwarancję bezkarności miej­sce ukrycia bagażu nie przejmując się zleceniodawcami. Oto miał jednego z morderców dziennikarki i najprawdopodobniej

zapowiedziany przemyt diamentów, o którym mówił człowiek z CIA. Tyle, że nie chodziło mu o płotki. Nie zadowoli się are­sztując wykonawców, którzy mogą tylko milczeć, jeżeli w ogó­le chcieliby przeżyć. Poczeka, aż Stawro i Rusinek zjawią się z kamieniami u Drygały. Wtedy dopiero zwinie wszystkich. Kie­dy będą za kratkami wszyscy, któryś na pewno pęknie skuszo­ny złagodzeniem wymiaru kary za współpracę z policją. „Jak to łatwo poszło?” zdziwił się. „Strasznie łatwo!” A reszta pionu krążyła po mieście jak oszalałe stado psów nie mogąc nicze­go wytropić. I to wszystko dzięki Rzeźnikowi.

Wtedy po raz pierwszy Walczyk pomyślał, że Rzeźnik wcale nie mówił prawdy, a raczej, że zataił lub przed nim zatajono jej istotną część. Najwyraźniej komuś zależało, żeby UOP od­krył Rusinka i wyjaśnił, na czym polega zabójstwo Zuzanny Grabież. Kiedy Walczyk wszedł do jej pokoju, Rzeźnik szukał no­tatnika i znalazł go. Nie zdążył wyrwać kartki, o którą mu szło, ale nie było to tak, jak Walczyk sobie dotychczas wyobrażał. No­tatnik miał trafić do rąk Walczyka bez jednej kartki. Ludzie, któ­rzy to zaplanowali, wiedzieli o jej posunięciach i istnieniu tego zaszyfrowanego dokumentu. Nie mogli być zwykłymi biznes­menami czy podrzędnymi kapusiami z dawnych lat. Wiedzieli, że prędzej czy później Walczyk albo programiści złamią ten szyfr. Może przypuszczali, że inspektor trafi na klucz, który nadszedł właśnie dziś rano? Jedno było pewne, nie ci zabili Grabież, którzy oddawali mu notatnik i wskazywali palcem mordercę. Wskazując mordercę, wskazywali również na diamenty.

Nie liczyli, że Walczyk uniemożliwi transakcję, która miała się odbyć poza terytorium Polski, choć mogło się i tak zda­rzyć. Chcieli jedynie ujawnienia transakcji, chcieli szumu wo­kół niej, chcieli, by tajny fundusz KGB-GRU wypłynął na po­wierzchnię, by polski wywiad i wywiady zachodnie dowiedzia­ły się o tym. Ale o czym właściwie? Czyż nie wiedzieli od da­wna, że w Amsterdamie i Londynie handluje się sowieckimi kamieniami i złotem, co zasila kiesę rządu ZSRR? Rządu tak, ale czy wiedzieli, że KGB? Czy wiedzieli, że istnieje w sa­mym KGB druga, dość silna, frakcja zdolna ujawnić przed światem taki fakt? „Tak!” Walczyk wyprostował się i odetchnął głęboko, Rzeźnik miał powiązania z tymi ludźmi w Polsce, któ­rzy pracowali dla tego właśnie odłamu KGB. Czego oni chcieli? Żeby wyszło na jaw, że z Moskwy do Polski toczy się kasę, że pompuje się prywatne kieszenie bonzów postpezetpeerowskich i samej nowej post-Partii?! Że postpartia przez „swoje” dawne służby wojskowe i policyjne szmugluje forsę z kraju na jakieś dziwne konta?!!! Kim byli dokład­nie, inspektor na razie nie wiedział. Karat zaś pracował w ta­kim razie dla tych, którzy związali się z drugą stroną i używa­jąc w swych rozgrywkach polsko-radzieckiej mafii zmierzali do jakiegoś niewiadomego na razie, głęboko zakonspirowanego celu. Grabież musiała wiedzieć coś na temat tego celu. Grze­biąc w sprawach byłych esbeków natknęła się pewnie przypadkiem na jakiś gorący trop i musieli ją zlikwidować. Mieli w no­sie jej notatnik, albo nie mieli pojęcia, że w ogóle istnieje. A jednak notatnik był ważny! Czy możliwe, by popełnili tak prosty, zasadniczy błąd, że mając dosyć czasu nie przetrząsnęli dokładnie mieszkania zamordowanej? A potem zamach na Walczy­ka? Co to było? Próba zastraszenia czy zabicia kogoś, kto mo­że dokądś dojść. A może próba odwrócenia uwagi?

„Do diabła, powiedział cicho do siebie, kim oni są?” Łami­główka wciąż się nie układała do końca. Jakieś elementy nie pasowały tu do siebie, choć miał świadomość, że zrobił du­ży krok do rozwiązania.

Zamykano z trzaskiem drzwi. Lizak poszedł w górę. Kon­duktor, jak na zwolnionym filmie, wskoczył na stopień wagonu i ekspres z Berlina do Leningradu wyruszył w dalszą drogę przez Wilno będące dla co najmniej dwóch pasażerów ważną stacją końcową ich podróży.

Roman Stawro spokojnie rozkładał swoje rzeczy w przedzia­le. Kupił dzisiejszą „Naszą Gazetę”, dziennik, nad którego naz­wą długo się kiedyś zastanawiano. Powołany do życia doraź­nie na czas poprzednich kontraktowych wyborów parlamentar­nych przeistoczył się w potężny koncern dyskretnie wspierają­cy linię rządową, lecz sprytnie manewrujący na granicy niezależności. Lubił tę gazetę za jej jasny język, ostry ton i kla­rowność poglądów, z którymi bardziej się identyfikował niż z bezpłciową mieszaniną postaw „Życia” czy „Ekspresu”.

— Na kogo zagłosujesz? — zapytał wesoło. — Co, Karat?

Był odprężony. Do odjazdu zostały dwie minuty. Wyjął ter­mos i kanapki. Od rana nie miał nic w ustach. Najpierw krążył jak oszalały gubiąc ewentualne psy gończe, których wcale jed­nak nie było, potem musiał odebrać forsę od Drygały na Próż­nej, w końcu lecieć piechotą na pociąg. Teraz zamierzał odpo­cząć. Następne manewry zaczną się już po zmroku, tuż przed granicą w Kuźnicy Białostockiej.

—  W życiu głosował nie będę — rzekł skwaszony Karat. — Kandydatów  jak nasrał, ale nie różnią się od siebie bardziej niż dwa kawałki gówna na dnie miski klozetowej.

Roman aż skrzywił się z niesmaku. Wyglądało na to, że zapowiada się urocza podróż.

—  Dawniej też nie głosowałeś, kiedy była taka różnorod­ność i możliwość wyboru? — zapytał ironicznie.

—  Ty lepiej uważaj mądralo! — Rusinek wycelował w nie­go palcem, jak ten przeklęty facet z jego koszmarnego snu i zmarszczył brwi groźnie dokładnie jak tamten. — Trzymaj język przy sobie. Nie jestem przygłupem, choć tak ci się wy­daje!

— Spokojnie. Bez obrazy, — rzucił Stawro z gasnącym uśmiechem. — Mamy wspólną sprawę na dwa dni i trzy noce. Nie tak nerwowo.

Karat sapnął, machnął ręką i zwalił się na siedzenie. Roz­luźnił krawat. Był wściekły, że musiał dziś założyć białą ko­szulę i tego śledzia. Od jakiegoś już czasu używał wyłącznie szeroko wyciętych podkoszulków, bo każdy kołnierzyk go du­sił, a krawat… krawat był wręcz jak stryczek. Chyba zaczynała mu się astma, ale nie potrafił zrezygnować z papierosów. Ro­man wstał. Zamknął drzwi do przedziału, który mieli tylko dla siebie i otworzył okno. Pociąg ruszył. Roman lustrował uważ­nie otoczenie. Przy ruchomych schodach jakiś włóczęga w woj­skowym szynelu pamiętającym pewnie powstanie warszaw­skie wygrzebywał niedopałki z kosza na śmieci. Młoda dziew­czyna niedbale oparta o filar żuła gumę. Tłum kłębił się przy stoisku z oranżadą. Ruchome schody zwoziły na peron tabuny nowych podróżnych. Roman uważnie twarz po twarzy studio­wał osoby na peronie. Na galeryjce obok starej kobiety w śmie­sznym kapeluszu zobaczył jasnowłosego, przystojnego męż­czyznę w białej koszuli, którego wcześniej nie było, i tego go­ścia, co żłopał colę przy nim.

Pociąg wyruszył punktualnie. Wewnątrz było gorąco i du­szno. Widać włączono już ogrzewanie, choć do nocy było dale­ko, a na zewnątrz temperatura wynosiła czternaście stopni Cel­sjusza. „Październik to jesień”, pomyślał widocznie maszyni­sta. Roman popatrzył w górę na galeryjkę. Jasnowłosy stał tam nadal, obojętnym spojrzeniem odprowadzając znikający w tu­nelu pociąg.

*

flaga_polska



„Na Zdrowie – SŁOWIANIE” – IV Festiwal Filmów Kontrowersyjnych, 18 – 19 maja, Zabrze

$
0
0

plakat04aWydarzenie: IV Festiwal Filmów Kontrowersyjnych

Czas: 18 – 19 maja 2013r., godz. 9:00-21:00 i 9:00-18:00

Miejsce: Kino ROMA, Zabrze

Bilety: wstęp wolny


Motto festiwalu
: „Na Zdrowie – SŁOWIANIE”


Tematy
:

- współczesna nauka i możliwości przez nią ujawniane w aspekcie zdrowotnym

- najnowsza nauka i jej wpływ na postrzeganie ludzi i wszechświata

- manipulacja w życiu człowieka w kontekście postrzegania rzeczywistości

- alternatywne spojrzenie wykraczające poza dotychczasowy paradygmat nauki
– Słowiańskie Korzenie i wiedza z nich płynąca
– Starosłowiańskie pismo ‘Głagolica’ i jego znaczenie w życiu człowieka
– budowanie i tworzenie Rodowych Siedlisk w harmonii z naturą i ludźmi


Dodatkowe informacje:

- wstęp wolny

- wykłady, panele dyskusyjne

- darmowe płyty DVD z filmami festiwalowymi

- festiwal non-profit zorganizowany wyłącznie za pomocą barteru i wolnych datków

 

 

To już czwarta odsłona kontrowersyjnych doświadczeń serwowanych w ramach projekcji filmowych niechętnie lub w ogóle publikowanych w mediach głównego nurtu oraz prelekcji zaproszonych gości uzupełniających treści w wyświetlanych materiałach wideo.

Tym razem po raz kolejny stawiamy na zdrowie, ponieważ ta tematyka cieszy się największym zainteresowaniem zarówno w kręgach osób działających w tej dziedzinie życia jak i osób związanych z innymi aspektami doświadczania tej rzeczywistości, a także prezentujemy nasze Słowiańskie Korzenie, które są dla współczesnego Polaka na tyle odległe i tajemnicze iż na tę chwilę bardzo kontrowersyjne i mało znane.
Dzięki  materiałom wyświetlanym w ramach festiwalu, chcemy przybliżyć istotne kwestie związane z naszym zdrowiem zarówno poprzez jedzenie i jego wpływ na nasze zdrowie, rośliny działające uzdrawiająco na nasze ciała i nasze dusze / wnętrze czy psychikę oraz przybliżyć naszą Starosłowiańską wiedzę ukrytą przed zniszczeniem i manipulacyjnymi wpływami destrukcyjnych systemów zniewalających społeczeństwa, od zarania dziejów, a także znaleźć sposób jak w tych ciężkich czasach stać się w pełni samowystarczalny poprzez stworzenie Siedliska Rodowego.

Ten festiwal jest dla każdego, kto pragnie zadbać o swoje zdrowie, dowiedzieć się jak może dokonywać samoleczenia, skorzystać z porad i metod osób działających w tej przestrzeni energetycznej oraz zgłębić swoją wiedzę na temat naszej słowiańskości i wykorzystać wiedzę naszych przodków we współczesnym społeczeństwie.

Festiwal odbędzie się 18 i 19 maja 2013 roku w Zabrzańskiej ‘ROMIE’, najstarszym kinie w województwie Śląskim,  w godzinach od 9:00 do 21:00 dnia pierwszego i od 9:00 do 18:00 dnia drugiego.
Oprócz samych filmów i prelekcji, będzie można liczyć na ciekawą atmosferę, napoje serwowane przez lokalną Herbaciarnię ‘Czajnik’ Rafała Przybyloka oraz otrzymać płytkę DVD z repertuarem festiwalowym.

Serdecznie i gorąco wszystkich zapraszamy – to jest festiwal i przestrzeń stworzona dla Ciebie – WSTĘP WOLNY !!!

PROGRAM FESTIWALU

Dzień 1 „Na Zdrowie”

OTWARCIE FESTIWALU

9:00 FILM: Dżingiel FFK
9:05 POWITANIE: Krzysztof Słupianek FFK;
Wojciech Karpowicz STOWARZYSZENIE ‘Twoje Życie w Twoich Rękach’9:15 FILM: “Po prostu na surowo”
reż. A Raw For Thirty LLC Production
10:35 WYKŁAD: Alani Satori & Piotr Denis11:45 FILM: “Rozwiewając Dym – nauka o      Cannabis” reż. KUFM – TV
12:45 WYKŁAD: Tomasz Gruba
 14:00 FILM: “Substancja – LSD Aberta Hofmanna” reż. Martin Witz

15:30 WYKŁAD: Kuba Babicki
 

16:45 FILM: „Mistrz” reż. K.Bochenek, D.Kucewicz, M.Michalik
17:45 WYKŁAD: Katarzyna Barczyńska

19:00 FILM: “Uzdrawiająca terapia – Powrót do Portalu Serca – Moc Serca a matrix” reż. Portal Serca
19:30 WYKŁAD: Ewa Filipkowska

 

21:00 Zakończenie dnia pierwszego

 

Dzień 2 „SŁOWIANIE”

OTWARCIE 2 DNIA FESTIWALU
9:00 Otwarcie drugiego dnia festiwalu9:05 FILM: “Żyjąca Matryca”
reż. Greg Becker
10:30 WYKŁAD: Vincenty Docent 11:30 FILM: “Gry Bogów Akt 5,część 1″
reż. Siergiej Striżak  
12:20 WYKŁAD: Tadeusz Mroziński

 

14:00 FILM: “Rodnoje” reż. A. Szczabrow, W. Sokolin, A. Wykowskich
14:40 WYKŁAD: Mateusz Aponiewicz

16:00  „Szkoła Szczetinina”
reż. N.A. Gudylina, D.N. Smalaninow
16:50  WYKŁAD: Grzegorz Skura

18:00  Zakończenie festiwalu

 

 

Zapraszamy:

- osoby zainteresowane tematyką zdrowia i świadomości słowiańskiej

- zainteresowanych rozwojem wewnętrznym i możliwościami idącymi za zmianą postrzegania świata i rzeczywistości oraz prawidłowego obrazowania

- wszystkich zainteresowanych szeroko pojętą dyskusją publiczną w tematyce zdrowia i świadomości.

- wszystkich zainteresowanych tworzenia nowej rzeczywistości w oparciu o świadome działanie, prawidłowe obrazowanie oraz tworzenie Rodowych Siedlisk

 

Organizatorzy:

Kino ROMA Zabrze  http://www.kinoroma.zabrze.pl/

Stowarzyszenie Twoje Życie w Twoich Rękach http://www.twojezycie.org

Festiwal Filmów Kontrowersyjnych  http://www.ffk.org.pl

 

Partnerzy festiwalu:

Wydawnictwo Alfaton http://www.alfaton.pl/

Herbaciarnia Czajnik http://herbaciarniaczajnik.pl/

Conga.pl http://conga.pl/

 


Slavic Celestial Beings (Stworze) and Demons (Zdusze) – from the site of www.najmici.net

$
0
0
poludniceJerzy Przybył Południce (Celestial Beings – Polednica)

Copyright © by Czesław Białczyński   

Copyright translated© by Katarzyna Goliszek                                                                                              


 

http://www.najmici.net/stworza/index.htm (This page no longer exists)

The Old Slavic Myth of the creation of the world – a version from ”Slavic Celestial Beings (Stworze) and Demons (Zdusze)”

Czesław Białczyński

Webmaster Iwona Szymańska

Przodkowie

Stanisław Szukalski (Stach from Warta) Ancestors

 

  • ·     About the great pitcher of Zerywani.
  • ·     About the birth of Skies and Earlier Celestial Beings
  • ·     About the transormation of Earlier Celestial Beings into Celestial Beings and the birth of Demons.
  • ·     Description of Celestial Beings
  • ·     Older ones – the Kings of Celestial Beings, and Boginiaki – the offspring of Celestial Beings
  • ·     Description of Demons
  • ·     Closed circle

 

Many typically Polish names have not been translated into English as they do not have an equivalent in this language at all. Please, note that in Polish such endings as: ‘a’, ‘e’, ‘i’, ‘y’, ‘ie’ are plural forms, for example, Przestworza, Przedstworza, Milicze, Milcze, Zerywani, Boginiaki, Saszory, Bardzowie, etc.
 

 

About the great pitcher of Zerywani
Long – three or perhaps four thousand years ago – the tribe of Zerywani began to build the mysterious Great Pitcher. The Pitcher was, indeed, of a huge size and was not an ordinary pitcher, but the true copy of the Gold Pitcher thrown down by Gods from Heaven along with three other attributes of divine power: Perun’s Gold Axe, Prowe’s Gold Shackle and Rgieł’s Gold Lister. All these holy objects were a gift for the tribe consisting of numerous Zerywani kin. Only man who deserved to become a king was allowed to pick the object up from the ground. People feared to touch the shining gifts. Pirst – the son of old Kołb and wise Bauba turned out to be the only brave man. As a result, Pirst became the first king of Zerywani, the founder of the Pierwopalcowie (Pirsztukowie) who reigned long and happily.
After them, reigned
Kuksowie who were then followed by Milicze (Milcze). Among them one – Mrukrza’s brother was cursed; his name was Zeł. He stole the heavenly Gold Pitcher and after being expelled he escaped to a desert with a group of warriors and women. Gods sparked off a dreadful tempest and lost nearly all the exiles while the Pitcher was covered with sand in the desert and although many wytędzowie made efforts to find it, none of them succeeded in doing so. 

(wytędzowie (those who knew how to struggle with the indefatigable and how to defeat the undefeatable)

 Mrukrza who was in power at that time, gathered chiefs of kin and they decided to reconstruct the divine gift. The reconstruction took many years. Many generations had passed till the whole Pitcher was ready. To make the Pitcher, a lot of kinds of clay from all the corners of the earth as well as many kinds of water from various rivers and seas were used . The whole Pitcher was covered by hundreds of pictures, convex sculptures and was decorated with ornaments, engravings and secret signs were written on it.

 Finally, the Pitcher was painted with the finest paints of the world so that it shone like Denga-Tęcza (Tęcza – Rainbow), the Mistress of Diverse Colours. At last, for forty days and forty nights it was fire kilned and a ritual feast and ritual dance were all around. When the Pitcher dried up, it was fully filled with holy mead taken from even the farthest parts of Koliba (Zerywani’s Land). Then, a magnificent holiday began. The huge Pitcher looking like a mountain was surrounded by a circle. People were singing and dancing continuously for the whole month (from full Moon to full Moon), eating meat of White and Black Bulls and drinking mead from the holy Pitcher.

 After that, the Pitcher was available for everyone for a certain time. Everyone could come whenever they wanted to admire the pictures, read meanings out of the signs and ornaments, think over the meaning of the scenes, touch every convexity, saturate the eyes with colours. But the Pitcher was soon covered with large banners onto the canvas of which the holy signs and pictures from the faces of the Pitcher were moved. Although nobody was able to snatch such an enormous vessel, or even move it, the Carers of the Pitcher feared that a spell could be put on it or that a shame could be the result of a hostile glance, or that someone evil or envious could damage the faces of the Pitcher and its drawings (like Zeł once did).

People soon started to plead with Gods and make sacrifices at the foot of the Pitcher, especially that the fire in which the vessel was kilned was never put out and it became the holy Fire of the Tribe. From then on, special people, the most venerable members of Zerywani’s kin, watched so that the fire burned forever, and in case they neglected it, they could face infamous death. It was those people who became priests (wołchwowie, zinisowie – magicians, żercy – priests, wróżowie – fortune tellers). They knew everything about the holy Fire and the Great Pitcher, they were also entrusted with making sacrifices on the Stone formed out of hardened remnants of the clay so that they were surely performed appropiately and so that Gods liked them. The priests explained the pictures and signs of the holy Banners, read omens out of fractures of the Pitcher and prophesied from the taste of the mead inside of it.

Being afraid of any damage that might happen to the Pitcher, Fire and Stone, the priests ordered to build a huge shrine which was to protect the place against evil eyes, burning sun rays, cold winter and heavy storms. Then, the temple was surrounded by a fence of a triangular shape. Three gates were built in the fence for priests, magicians and fortune tellers whilst all other people were forbidden to enter the place. Soon after that the fence was hidden behind an embankment. The embankment was surrounded by a palisade. The palisade was surrounded by a sacred grove, and the whole place was given a great honour and was highly worshipped. 

Sacrifices and prayers at the Pitcher appeared to have been exceedingly effective. Well, the Pitcher was given such honour that only the priest who was purified by fast, fire and water was allowed to go inside the temple, having kept his breath so as no to sully the divine surroundings. The priest did not dare glance at the Pitcher itself, either. He was just permitted to scoop the mead from it and look at the banners.
At that time rituals were moved to the nearest clearing. A mount – bugryszcze was heaped where a post (called kumir) – a sculpture symbolising God was piled, the sacrificial stone was brought and a place for the fire was chosen.
Every time they kindled fire they took it from the fire in the temple and the priest also brought  prophetic mead in a decorative horn from there. Only the insiders deliberated on the shapes and engravings on the Pitcher.
Slowly, people forgot about the sophisticated meanings of the drawings. The very existence of the Pitcher was gradually becoming a legend.

 Centuries went by, the Zerywani tribe expanded and divided. Turbulent times came, wars, storms, famine, plagues and tempests sent down from Heaven. Internal quarrels started. One of subsequent wars brought on a real calamity – it was the War for Taja (Taja – Mystery). Local settlements and villages were burned down, the temple was demolished, and the Pitcher was broken by the enemies. It was the fight between two Zerywani’s kings from whom Bireło of Bardzowie kin brought on Gods’ anger on everyone. There was a lack of wild game in local forests, arable fields ceased to give crop, rivers stopped giving fish. Diseases multiplied and death decimated Zerywani. Then the steppe took fire which went from the ends of the earth echoed by the sound of a horrible earthquake, and next rainstorm flooded the area as high as the tops of the mountains. The Zerywani spread from Koliba into all the sides of the world. The survivors of the enormous disaster gave rise to all the peoples of the earth. One of the tribes that went to the sunset stopped in Legiel Territory, in a mighty flood water in a large river, at the foot of the rounded hill. They were given the name Plemię (Tribe) and were led by Bełt of the Bardzowie Kin and Sława (also known as Swawa) of the Stawana (also known as Słowana) Kin. After Bełt’s and Sława’s death Eight Tribes migrated into four sides of the world, and each of them took some pieces of the crock that were left after the Great Pitcher.
What is the Pitcher that is being written about here? It is nothing but the Old Slavic Mythology, the heavenly message from the Gods-Forces of Nature telling about the shape of the world, about the place of people, about their roots, i.e. about prehistoric events of their ancestors, about necessary rituals and about the shared tradition from the time of the Great Indo-European Community, and then about the Balto-Slavic Community, about the forefathers’ ancient homeland – Koliba and about the other homeland – Lęgiela.

When peoples ceased their migrations to the east, west, north and south, each of them built their own Pitcher in their place and stuck the kept crocks from the past and fragments of beliefs into it. The local varieties of the ancient Pitcher had a different ornamentation from it. They had dissimilar colours and were of a different build of their local origin, drawings of symbols and details of the pictures that were made after mixing with foreign cultures. Despite this, they really resembled their protptype in general. Although some people called Czarnogłów as Trzygłów, some as Tiarnoglof, some as Tiernoglav, some others as Triglaw, Turupit, Trojan, Zcernoboh, Czarnobóg, or Czernec, they all saw the same character under the new name. It also relates to mythical legends and characters of other great gods of the old tribe of Zerywani, for example, Białoboga (Bielboga, Bela, Bel, Biła, Belbug, Belbuż, Belbuk, Bellona, Biały Bóg, Bełbóg, Biełozórz) or Borowił (Borowy, Borowit, Puruvit, Puszaitis, Borivit, Borzywit, Berut, Boruta), or Perun (Peryn, Periń, Porun, Piren, Piarun, Perkyn, Parom, Perkun, Perkunas, Pierun, Piorun, Parcknus, Parkuns). In those times when writing was not used, insiders were passed messages on to by word of mouth, from generation to generation. For a certain period of time, the Balto-Slavic peoples lived peacefully in the very heart of Europe, at a dense forest, marsh and high mountains. As everything changes, that state of affairs could not last endlessly. Successive migrations, clashes, fights, raids and calamities made our ancestors stand eye to eye with the New Times, New Era and New Faith. It was then that the Pitcher was broken again and it seemed broken for good. Its remnants were destroyed by fire, fragments were strewn to the four winds, the memory of it was forbidden under the punishment of the heaviest condemnation, the priests of the old worship were expelled or slain. The Eternal Fire was covered up by forgotten ashes. The remnants of the left pieces of crock were buried under the earth in the ruins of temples overgrown by weed or wild forest. It happened one thousand years ago. From that time, successive rulers basing their governments on the new faith devoted a lot of energy to eradicate the ancient Gods and rituals accompanying their cults. People strongly get attached to tradition. Therefore, contrary to the rulers’ wishes, or the wishes of the learned men, the cult was being continued in the lowest and reduced  form. Well, finally, it needed to be included in the content of new rites. The ancient holy places had to be made as new shrines. Stones from old worship buildings were used to build new temples for the new pitcher.  Paradoxically, thanks to that many old beliefs have survived just having changed with new ceremonies under changed names and characters. The necessity of concessions made by the new religion is one of the strongest proofs of the deep rootedness of the ancient mythology, rituals and people’s everyday customs which come from it. In spite of that, the lasting for centuries process of erasing, layering and blending of traditions, eradication with fire, sword, curse or mild persuasion, the lack of mythological messages and rules of the ancient cult, quick collapse and doing away with the closed caste of priests privy to higher arcana made the memory of the shape of the Pitcher, details of its basreliefs, engravings, pictures and colours disappear almost completely. There was nobody at all to describe its entirety, though the sprawled and fragmented knowledge of various pieces of the old vessel have survived in some corners of Slavic countries. That was a typical situation of all the post Roman Europe and it lasted as long as up to the16th century, till Renaissance, and in some places even longer. The Mythology of Northern Germanic peoples would have had the same fate as that of the Balto-Slavic pitcher but it survived only owing to keeping the recoords of Edda in isolated from the Continent Iceland.

Telling that the Mythology of Southern Germanic peoples (German people) was restored almost from the very beginning in the

18th century is close to the truth. The Mythology of Celts survived in the corners of Ireland, Wales and Scotland. The Continent definitely did not promote maintaining the old tradition, nor did it favour to accept the traces of the ancient culture. For example, for many centuries the Mythology and knowledge of The Hellenes and the Romans were being destroyed. It was as late as in the 19th century that Romanticism with strong national trends in art and the birth of modern science made the situation change slowly.

Following poets and writers ethnographers, historians, archaeologists and, at last, linguists joined the search for the past. Fortunately, the fragments of the myths, names of ancient deities, and particularly of the lowest gods and godesses, close to an average person, have survived in various isolated isles of Slavdom among peasants most attached to Nature. Throughout the 150 years several fragments of the Pitcher have been unearthed from the ashes of oblivion. Scattered throughout Europe pieces of legends, travellers’ hints, ancient historians’ records and linguistic data were carefully collected and recorded. Science has been attempting to interpret sculptures, figures, stone circles, remnants of temples, tombs, local names, decorations and treasures, old fortifications and names of Gods. Science has been working according to its laws and though it has greatly contributed to reconstructing the past, the rule stating that anything that is not independently confirmed twice can not be recognised as a scientific fact. Additionally, Occam’s Razor principle does not let science make another strong step if it deals with such ambiguous and uncertain material, if it is concerned with such distant epoques which have such scarce data. From the point of view of science anything concerning the case of the Pitcher is not and will not be certain. One thing is certain: Slavic Mythology existed so the time has come to try to reconstruct the appearance of the ancient Slavic Pitcher. Luckily, literature does not recognise the necessity of double confirmations. Neither does it fear the risk of making uncertain hypotheses. Surely, as much as it is possible, we try to keep to the noble scientific principles. However, we can rarely pinpoint the actual tiny piece of the Pitcher on a map with a 100% guarantee of accuracy – like in the case of Światowit (Svetovid), Swarog (Svarog), Dażbog (Dazhbog), Mokosz (Mokos) or Chors and also a couple of great deities and plenty of small ones. We are arranging this riddle like a great prehistoric puzzle which has lost colours in some places and where a drawing has been effaced, and some fragments are completely missing. It is impossible to rebuild the Pitcher in its original shape as it was in the past. It is worth, however, imagining it in the closest way as if it could be today if it had not been broken.

All the sources and archaeological, ethnographic, religious, historical, historiographic, anthropological and onomastic materials available to the author were included in the reconstruction process. Additionally, there were also included simulation, comparative linguistics, etymology, analysis of ancient chronicles, records, communications, and analysis of contemporary works on mythology of Slavs, Balts and Germanic peoples, as well as comparatively of other peoples (both ancient and present cultures, so called primitive). Moreover, available myths, legends (also heraldic), stories, fairy tales and fables, as well as folk verbal tradition (e.g. Moszyński’s, Kolberg’s, etc.) were analysed.
Any existing pieces were carefully collected and then a new Pitcher was made of fitting, consistent fragments with the use of the maximum of material. Empty spots were filled with imagination, of necessity, gaps in the drawing of colour were supplemented with a fresh line and covered with fresh paint, outlined and unfinished engravings were developed. Yet, it was not happening at random but on the basis of logic imposed by bits and fragments of the Old Pitcher existing around the empty place. The work is so immense, and the very process of reconstruction is so much complicated that mistakes were not avoided in it for sure. However, as Chinese wise men say: You will not go the way unless you put your first step on it. The world is not ending yet, mistakes can be eliminated in the future. Well, it is important to start with something. The instinct of unraveling the puzzle of one’s own origin, finding the roots of one’s own kin (nation) is one of the fundamental aspirations and desires of each person. Preserving the identity at the time of great cultural pressures will have perhaps an underlying meaning for the following generations. Identity is, first and foremost, historial awareness. History begins with prehistory which is the domain of the myth. Mythology is the main root of the tree the stem of which is History, while the upper branches of the tree are the Contemporary awareness. What fruits of the future can the tree give if its roots have been cut off? The volume which we are giving You is the first part of a bigger wholeness and is about the most completely preserved in the tradition material on the lowest heveanly beings, Celestial Beings, i.e. Stworze, as well as Demons and Semi Dv b   emons, i.e. Zdusze. Not only is it a full lexicon, but it is a kind of encyclopeadia of beliefs which makes up an introduction to the Great Mythology of Slavs. Before we go on to discuss the features and characteristics of the numerable group of deities and demons, we must introduce You to two synthetic myths (the development of them will be in the successive volumes of the Old Slavic Library) explaining the lineage and location of the low heavenly beings in the Circle of other beings, both Gods and People.

============================================================

About the birth of the Skies and Early Celestial Beings.

When the God of Gods – Światowit (Svetovid) modelled the Third of the First Things – Sphere, he threw it down into the Abyss. The Gods of Działowie, called Kaukowie or Alkowie – Czarnogłów and Białoboga – desired to have it at once. In its brief flight, the thing flashed with its genuine beauty and one of them had always craved to rule over what the other owned and not to share their reign with anybody. The Sphere fell down onto the very bottom of the Abyss. Czarnogłów had to dive to reach it. Otherwise, the Sphere would have been possessed by Białoboga who had her power over the Abyss. He had dived three times before he finally got the Sphere-Being out onto the surface. Yet, Białoboga did not intend to resign her new purchase and she clung to the sparkling Sphere by all forces. A fight started.
Kaukowie fought bitterly calling Ażdahy for help. The Ażdahy were Dragons and Żmije-Żnuje (Żmije – Vipers) given to them for service. They were tugging the Sphere up and down, and were tugging it from enernity to infinity. Soon, also Stronporowie – the Gods of Sides and Seasons (Sides – Strony, Seasons – Pory) called Kirowie joined the fight with their helpmates żar-ptaki Swiatłogońce (żar-ptaki – fiery birds, Światłogońce – Light Chasers). During the struggle the Sphere was stretched to the east and west, from the north to the south, from dawn to dusk, from spring to autumn, from summer to winter, from midnight to midday. Kirowie, Kaukowie, Ażdahy and Birds Chasing the Light were pulling the Sphere so strongly in all the seasons, sides and sections that it suddenly burst and fell apart. It broke into a Block (Bryła) and Slosh (Bryja) (Gruda – Lump and Glina – Clay) and from its interior gushed Svetovid’s mass – Poświatło-Kir  (Afterlight-Kir) with a lot of sparks. The Afterlight escaped into depth. The Block and Slosh fell apart from each other, in different directions and then Kaukowie were not able to keep everything in their hands. Because none of them were going to retreat, they had to multiply. The Kaukowie concluded a short truce, at the time of which they conceived and gave birth to their forty children – One Headed. They were twice by eight Elements (Żywioły) and twice by the dozen of Powers (Moce). Half of One Headed Gods took after their Premival Mother (Pramać)-Białoboga, whereas the other half took after their Premival Father (Praociec)-Czarnogłów. Elements and Powers rushed with their parents to Earth that arose from Bryja, to the Afterlife World-Wela which arose from the Block and to the the Sky which arose from joining the previous Heaven with the After Light-Kir into uniformity like a mirror. The battle for world domination flared up with a new force.

 

The Gods of Power (Wielkomoce – Great Powers), Przeplątowie (their name comes from the words ‘intertwining’, ‘twisting’) and Mokosze rushed toward the Earth and Wela that were fleeing to Pierwnica. The Przeplątowie caught them into their nets and then with Mokosze they joined them together with a pall, veil and tale woven into a uniform matter of the universe so they stopped moving away from each other. Dażbogowie (the Elements of the Light and Heaven) and Weselowie (the Powers of the Afterlife World), and Ładowie (the Powers of  the Order of Things) compiled heavenly layers in a due order, from the Most Distant Heaven through the Deep and High Heaven – all of which they joined with rainbow bridges from the Afterlight. Dażbogowie also stretched the Vault of Heaven forged by Swarogowie / Svarogs over the Earth making the Low Heaven of it.
Simowie covered the Earth with lands, Strzybogowie (Stribogs) surrounded it with air.  During the fight, Białoboga banged on Czarnogłów’s back and he spat out lumps hidden under the tongue which made mountain ranges of hard rock on Earth. Sporowie made breeding in the marsh, Wiłowie planted the forests and let wild game into it. Then Perun cut open Siemia’s stomach and Wodowie got out onto the surface flooding everything so that only few mountains stood out above the Place that is in front of the Sea.
A similar battle was fought about Wela. Białoboga stained Wela’s edges with slosh, much of which she hid under her nails. Czarnogłów beat her on her fingers to make her release the verge of the Afterlife World upon which the slosh squirted out of the nails of Pramać (Premieval Mother) onto the very middle. The Wodowie did not get so simply out of the trap of the hard rocks on Wela and as a consequence of that one land was formed there – a cocentric island (of Białoboża’s slosh) called Niwa. A tens of kilometres deep ravin called Nawia surrounded Niwa. The River of Rivers – Pętlica (Loop) flowed down onto the bottom of Nawia from the hills of Niwa. Not until some time had passed did Gods inhabit Niwa, while Naw (ia) was destined for the dead, but it was much later.
The same horrifying battle was fought for rulling Heaven. The Svarogs burned enemies with a fire, The Morowie sowed pestilence and destruction, The Peruns pierced enemies with spears-lightnings, they cut them with swords of thunderclaps, split thunders with axes. Stribogs dispersed legions of Wodowie fighting against them by blowing with a frightful, hot gale.
Nevertheless, that bloody skirmish in which One Headed Wielkobogowie (Great Gods) fought with each other and then alternately joined to give birth to their offspring Małobogowie (Little Gods) who would have tipped the scales of victory to them, did not bring an outcome.

As a matter of fact, Kaukowie and their Ażdahy weakened and soon Kirowie and Światłogońce moved away to a plateau called Równia Welańska (The Plane of Wela) where they settled but disengaged from the further fight, yet none of the Powers nor any of the Elements were able to rule the world on their own.

The next truce was concluded as all felt exhausted by the fight. The Gods of the Elements and the Gods of the Powers, now gathered in nine parties, sat on the Plane, at nine fires, debating what to do further and plotting plans against each other. They decided that it was necessary to make Monsters using the immortal matter which Svetovid had left in different forms all over the world before he went to live in Kłódź that he rebuilt for himself and where he isolated from others, he closed himself in it. Well, it was done.

Nine Monsters Were Made and they were to help the Elements and the Powers to resolve the fight. However, the One Headed oversetimated their capabilities. The Monsters got out of their control and began a distructive fight among one another. Three of them ran the Fight for the Earth, three ran the Fight for Wela, and the three other ran the Fight for Heaven. The world was turned into ruins and beautiful creations of Gods changed into ash. The Earth was ruined, Wela changed into a battlefield as well, and the Sky hardly kept together. The Gods were constantly suffering losses.
Boruta lost his eye and became lame forever, Czsnota nearly scattered into pieces, out of Chors’s forty children only two survived, Svarog’s nine sons were gorged, one of the Monsters also ate out Chorsina’s left side, Prawic lost one arm. The Vault of the lower Sky above the Earth stuck to a tree protruding from the top of the Triglav’s Mountain, called Ósica. The other skies stuck to Przypór Pierwni (the Farthest Sky), Gwóźdź Głębi (Deep Sky) and Stóżar Niebieski (High Sky).

 The Monsters also devoured rainbow bridges, threw mountain ranges at one another, drank out seas, broke stars. When they started to break the next Trees of the World and the Sky broke which brought a full risk of collapse, and the One Headed trembling with fear crouched in the Lęgowisko (Belly) of Triglav’s promontory resembling vermin rather than powerful rulers, Svetovid, for the first time from the beginning of creation of the world, left Kłódź so as to save his work from downfall. Luckily, the One Headed could not make the Monsters immortal, though it had been their intention. Svetovid did not give them either heads or faces so he did not give them proper creative powers. Thanks to that, though eternal the Monsters were mortal and they could be killed, their bodies could be torn off, and other eternal creatures could be made out of their bodies. Svetovid held up the whole Sky on his shoulders and wrung the Monsters’ heads after which he ordered the One Headed to lacerate the remnants of the Monsters into many pieces. Little Gods and forty One Headed Great Gods and their forty eight children eagerly rushed to that work trying to erase their guilts. They terribly feared the wrath of the God of Gods keeping in mind what he did to his first-born sons Znicze (Torches).
Przypór, Gwózd, Stóżar and Ósica were four pieces of the former Pillar of the World – Svetovid had broken it once. The fragment of the Pillar was found in the body of one of the Monsters – Światogór the giant called Podbój (Conquest).  Therefore the God of Gods stuck Podbój’s skeleton into Wela’s Plane, thanks to which high mountains arose there and the top called wierch Weli (Wela’s Top), and the new Tree of the World grew out of the head of the Monster – Wierzcha, also called Wierszba (Willow) or Wiecha (Perch). It had three boughs but four tops and now the Whole Sky leaned on them. The tree was covered with silver leaves, blossomed out with white flowers and gave out gold fruit (The Lusatians see an Apple Oak in Wierszba and Gold Apples in its fruit, the Polans see the Willow and regard its fruit as Gold Pears, the Mazowie see a Triple Oak-Sycamore-Aspen and consider its fruit Gold Acorns, the Croats talk about a Triple fir, and others about a Triple pine or about a Triple Mullberry).

The One Headed got together in couples and tore the Monsters into Eighty and Eight parts. Each couple made a different family of Przedstworze (Early Celestial Beings) out of their parts made up of four or five Little Gods or Little Godesses. Early Celestial Beings became abortifacient children of the couples because they were not conceived during an intercourse and they were not immortal. Born in this way Early Celestial Beings became servants of Gods and their assistants in the work of earth, Heaven and Wela. They were called Early Celestial Beings for a few reasons: firstly, they started to exist during the Battle for the Skies (the Sky, Wela and Earth) and secondly they stared to exist in the skies, and thirdly they were changed from the bodies of the Monsters, fourthly they were created with the arms of the One Headed. Looking like that, they lived till the next war – the War for the Circle. It was then that they were increased in number by a hundred times. That job, done also by the One Headed, gave them present sizes and made their number rise a hundred times and though they shortened, their strength seriously rose too. From that moment they started to be called Stworze (Celestial Beings). It was then that the Celestial Beings took the shape and sizes that they have had till today. 

When Early Celestial Beings started to exist from the Monsters Svetovid settled a new order: he divided Niwas between the gods and gave them the kinds of mystery so that they marked their things and possessions with them. He forbade quarrels, established the sovereignty of Perun over the Elements and Prowe over the Powers and ordered to settle the the Skies after the damage that had touched them. In that way, in their present form, the Skies were born as well as Early Celestial Beings conceived out of the Monsters which later transformed into Celestial Beingse. Svetovid appeased by the arranged order closed himself into Kłódź again. However, his commands were ignored then and the war broke out one more time.

 

 

 

About the transformation of Early Celestial Beings (Przedstworza)

into Celestial Beings (Stworze) and the birth of Demons and Semi

Demons (Zdusze). 

After the war for the Sphere came a very short period of peace. For a liitle while it seemed that Svetovid could rest in Kłódź with no fear for his whole creation. It was at that time of God rest that people came into being from a Bunch (Wiecheć) (a bunch of Willow twigs tied up in a rod which the God of Gods used for scouring, rubbing and exercising in bath). People were born out of the breeding of Kaukowie who snatched the Bunch thrown away by Svetovid. First, having beaten each other as usual, they broke the twigs into sticks, and then they came to agreement and together they planted the sticks in a field of the Wela Plane. Czarnogłów and Białoboga were watering their cropping all the night of Wela and in the morning they picked what grew. In the beginning, they wanted to make people their assistants but it turned out that at a moment of the First Parents’ inattention the envious God of Pestilence and Plague – Mor sneaked to the field before dawn and watered the cropping with Black Water (the Water of death) from his Black spring. As mortals, People could not stay at Wela and they were thrust down onto the Earth, to Koliba. Well, Koliba was the first homeland of the Tribe finally called Zerywani (the word Zerywani comes from the word ‘zrywać’ which means ‘pick’) as they were picked  from the Willow by the God of Gods after which they were picked again by Kaukowie from the divine field on the Plane, then they were thrust from Wela which made them leave the place of their birth and at last they also abandoned Koliba, driven away by Gods when they opposed their soverignity with pride and unleashed the War for Taja. 
Straight after the birth of People and their fall from Wela serious arguments arose among Gods. The quarrels were about possession of different things.
The ordered arranged by Svetovid was broken. His recommendations were frenziedly neglected. The next war broke out – the War For the Circle which was even worse than the previous War For the Sphere.
The first battle was fought at the Great Fire in the ravin of the Plane where the Gods gathered the next morning after Svetovid’s leaving. The Great Fire having been called the Fire of Fires so far, was burnt by Svetovid himself in the Plane when he established a new order and assigned mysteries to the Gods. Then all those who gathered sat around the fire at a radndom order. Now that the God of Gods was not with them, they did not manage to agree as to the sequence. The Gods of the Elements thought that the place by the very fire was for them, in the highest Circle. The Gods of the Great Powers disagreed with that and an argument about importance, superiority and similar issues started. Meanwhile the Little Elements occupied the Second Circle on the sly. They did so to be close to their parents. In this way, the Powers were pushed in the Third and Fourth Circle, far from the Fire. Weles and Nyja, the most unrelenting in this quarrel, tore the ring of the unified Gods Of the Elements and moved through towards the fire trampling some others. They Pulled Mor and Marzanna behind them (the Powers of Destruction, Plague, Senility and Oblivion), Podag with Pogoda (the Deities of Pathway, Journey, Agreement, Weather and Peace-Reconciliation) as well as Roda with Rodżana (the Gods of Birth, Thought, Truth and Family). Then the Elements managed to associate again and four families of the gods of Power were cut off from the rest. The quarrel changed into blows provoked by Weles and Roda. During the struggle, Rodżana was pushed by Swara and fell into fire and at the same moment her skin, except for the feet and her left breast, blackened. From then on she became a Black Skin Godess. Her children, Zaródź and Rada-Rodzica rushed to help mother and the other Gods of Power followed them. The Fight for the Place did not bring resolution and the Gods trampled the Fire of Fires which nearly extinguished by their actions. All the One Headed took part in the Fight for the Circle – Kirowie, Kaukowie and all their assistants: Ażdahy, Light Chasers and Early Celestial Beings. At the end, because of the lack of warriors, quite new beings among dead people were made – the people originating from the spirits of the dead were called Zdusze (Spirits, Souls). After the first battle came others: For Months, For Colours, For Names, For Power (the power of ruling people), For Multiplication and For Measurement.

The second battle, For Months, was begun by Welesowie as well. First, the One Headed took by force the reign over the months from the Gods of Sides and Seasons. It happened by persuasion of Sporowie (the Deities of Luck and Wealth) who said that Kirowie were too busy with the seasons of the year, the sides of the world and generally time measures which made them totally neglect the months and therefore they did not bring a proper benefit.  Peruns, Svarogs and Wodowie were easily persuaded. Strzybogowie did not mind what would happen to the Thirteen Brothers-Months. Simowie, in fact Siem were afraid that Kuakowie would support Kirowie. Only Dażbóg strongly opposed the action as he feared that misfortune would result from that. He was said to be a coward, but having taken into consideration Siemia’s stipulations, it was decided to reconcile with the Powers and attack together. It was necessary to give something to the Gods of Powers for their support. Well, it was agreed that the Powers would rule 5 of the months. Perun headed with such a mission for the Fire of Powers. Rod strongly opposed the shared action and set as an example his black skinned sister-spouse Rożdana so fataly injured in the previous struggle.  Kupała and Weles usually held a different opinion in every matter and their unanimous vote outweighed. Their solidary support was recognised as a good sign.  Additionally, besides the five months, Perun promised Great Gods of Powers also a place in the second Circle around the Fire. An attack came at dawn and after a long, exhausting fight Kirowie were deprived of the control over the months. Straight after the victory, when it came to sharing the spoils Perun completely left out Weles, and Nyja outraged by this fact cut his chest with her scythe. Divine blood spurted, a fuss started and a new battle broke out, this time among the victors. The Kirowie once again attempted to take back their rule but Czarnogłów and Białoboga did not back them up. Thus, the months were left to the One Headed, Peron had one more scar and commotion was growing in the world. Now the Months of the Elements went first and after them the months caught by the Powers during the fight. Additionally, their sequence did not suit the cropping seasons, grain germination, harvest or rest settled by Kirowie.

The third battle started and it was For Colours. The fight concerned mainly thr Kaukowie, Czarnogłów and Białoboga who ruled two among significant colours and it also concerned the Kirowie. There were lots of colours, but only seven of them were meaningful: whitle, black, blue, red, yellow, gold and silver. The Kaukowie owned white and black. The Kirowie were in the possession of gold, silver, red and blue. Only Dażbóg wielded the significant yellow colour. After various deceits and changeable fate of the struggles it did not come to settling a reasonable order even at that time, and chaos was enlarged. As a result of the fight, the Kaukowie did not completely lose their rule over black and white, but from that moment also Weles took black colour and Stribog and Dażbóg white. The Elements took out silver and gold colours from the Kirowie and then they shared the colours between each other making other colours that they captured during the fight take on more glow, and they became bright and shining. Kirowie managed to keep blue and red colours as well as get Dażbog’s yellow colour and possess green for their rule which had previously belonged to Wiłowie. Makosz stole half of yellow colour from Kirowie. Kupała took half of red colour from Kirowie as well. Then, Przepląt stole a nearly empty box of yellow colour from Makosze and his wife Plątwa got from Kupała almost the same empty box in which there had been red ointment before. Hence, a totally new colour intertwining-orange was created. Consequently, confusion appeared in the matter of colours. It was hard to cope with the confusion later on and its effects have been visible till today. No sooner had the Fight for the Colours ended than the next quarrel began which led to a Fight For Names (i.e. Titles) being, in fact, the fight for the borders of  Niwas and competences among the One Headed. The Rodowie regarded themselves as the Masters of Birth and the whole realm as their exclusive property. Kupałowie advocated, however, that blastema comes from love for lust and that the result of birth of a new person or a new idea is a new love or next passions. The Rodowie did not want to give even a piece of their realm of good will so the Kupałowie took it away from them by force. All of a sudden, far more similar quarrels emegrged. Pogoda (Weather) decided to take away the rule over Good Air and Gusts from Stribogs. Śląkwa not being able to accept the loss of the Clouds stolen from her by trick, attacked Perperuna. Morowie fell out with Welesowie for ruling of the Disaster, the Afterlife World, Death and Oblivion. Chorsowie, Przeplątowie, Rodowie and Ładowie tried to rule the realms of Knowledge, Order, Mystery, Faith and Reason. Dziewanna decided to snatch the Land of Hunt from Łada-Łagoda. Also quarrels within families began. Soon, it came to a common fight which led the world to the verge of breakdown by mixing of the god’s competences.

Najmici Szukalski perun
Zofia Stryjeńska – Perun

 

The fith fight came. It was For the Power of Possession of People.  Here, all the elements integrated against the Gods of Powers attempting to push them away from ruling over people. The commotion reached the zenith and nobody was able to gain predominance over others. It was so helpless that the only thing which could have come about would have been children going against their parents in an attempt of killing them, or expel them from their homes and realms.
After the fifth fight came the sixth one and the worst happened. The Little Elements and The little Powers went together against all the Great Gods fighting for Multiplication which they were turn down. No children were born from their bodily relations. They had children with Dragons and Vipers, with Light Chasers and Little Godesses as well as Little Gods, but they all as merely God’s assistants gave birth to chimeras or weaklings. Minor Gods also had children with People, but despite they were kings, fortune tellers and wytędzowie, as mortals they were not allowed to sit with the Gods in the Circle at the Plane. That was the will of the God of Gods, but Minor Gods driven by anger and envy attacked their parents.

The last of the Seven Fights in the War for the Circle was about the Measurements, i.e. the Kalach of Ages. The Great Gods divided it among each other.

He who ate the Kalach during a given year, ruled the year in the Cirlce of the consecutive years. The Kalach of Ages was made from Wela grain giving the one who ate it Eternal Youth, Prophetic Wisdom and Great Power. It might have been the reason for which the Great Gods jealously guarded the secret of baking the Kalach. As we see, it was not only the Measure of Time, but also the Measure of Wisdom as well as the Measure of Strength. Not only did the Minor Gods want to equal their parents, but they also wanted to take their position, therefore this fight was in a sense the fight for the Place in the Circle. It was the most important and the most tedious combat of the whole war. The Unified Minor Gods were not either as smart, or wise as the associated Great Gods but they exceeded the latter with strength and bravery which did not know fear and from which enormous determination of their actions derived. When the positions of the Great Elements and Powers were seriously at peril and an onrush was inevitably approaching the Court of Sporowie, where the Kalach was lying, Perun and Prowe cunningly took away the Early Celestial Beings from the Minor Gods that belonged to them. Nevertheless, they did not give up their assault but desperate went to the Afterlife World. First, to the Nawia of the Resurrected called Założa, and then deeper in the Dragon’s Hell from where they got souls of the most horrible brutes and ruffians and put them into corpse bodies. In this way, rose a great army of the Forces of Darkness which consisted of 64 thousand Demons. From the Afterlife World emerged Vampires, Dead Beings, Villains, Rouges, Ghosts, Werewolves, Witches and lined up in a battle array on the Blue Field, ready to fight. They were commanded by Perunic, Svarog and Wład. Terrified Great Gods gathered all the Early Celestial Beings on Centuple Meadows, near the Manor of Disputes. Here, they were dug into hundredfold enriching soil and lavishly watered with Living Water from Rod’s Well. Soon, from every buried Early Celestial Being a hundred magnificent flowers with a hundred white petals grew. These were Centuplets. When the buds opened, a Little Godess or a Little God bounced out of each of them. In this way the Celestial Beings were born. They were much smaller than the Early Celestial Beings but there were a hudred times more of them and they had the same power as their predecessors. As soon as possible combat ranks were laid and Celestial Beings that were led by Perun, Łada-Łagoda and Dziewanna, left the Centuple Meadow strewn by white flowers where Hundredfold was multiplied.

Two powers riding heavenly and Wela steeds stood against each other: an army of the Afterlife World of 64 thousand made up of Demons and Minor Gods and regiments of Wela inhabitants amounting to nearly 32  thousand and made up of Celestial Beings and Great Gods. When it came to the battle, Heaven trembled. Soon Wela quaked when joined in a fatal struggle they violently fell on it and it broke in three places. Niwa and Nawias shivered and Svetovid’s Kłódź pushed off its foundation dithered on Wierch (on the Top). The boughs of the Willow began to crack and Gold Apples fell down on the grass as if jewels had been shaken off by an invisible hand. The whole Heaven wavered in its foundations were a danger of another collapse. Then, Svetovid, for the second time from the Creation of the World, left Kłódź and separated the warring. Nonetheless, he was not so gentle as before. Many were punished, many deprived of the spoils of war, many had to undergo severe penance and explain themselves, many lost their places in the Circle. Yet, the God of Gods left a lot in a new shape recognising that it was really the most proper for the One Headed, Celestial Beings and People. He also let the Demons live so that they balanced the World. He thought that if they were conceived, they are obviously useful. From then on they became a sort of punishment for both Gods and people as since that moment there has been a lot of evil in the World and Demons have participated in all bad things and have been fierce against the Living. If the Great Gods had not been continually fighting against the Demons and if they had not declared a Great Battle on them four times a year, so much evil would have multiplied that everything would have turned into ruin long ago. (Great Battles and Wild Hunt take place between the 20th-26th March, 20th-26th June, 20th-26th September and 20th-26th December).

============================================================

Description of Celestial Beings (Stworze)

Little Gods and Little Godesses make up eighty-eight families that distinctively differentiate among one another and they are assigned to various domains and realms of the world. As the one that serve the Elements and Powers they do not have one-dimentional attitude to people, they are not either good or bad to them, they are not either definitely favourable to them or absolutely hostile.

Their activity towards man depends on Gods’ intentions. There are, however, certain rules which must be complied with while being with Celestial Beings if you do not want to get in serious trouble. First of all, Little Gods and Little Godesses hate it when somebody gets in their way, or if he/she tries to peep at them – such a person is seriously endangered. Somebody who can discern quite well in the surrounding world and perceive powers influencing him/her rarely goes against the activities of the Celestial Beings and Gods so he/she is rather safe. Yet, as it happens in life, the human being needs to oppose force or, by chance, find themselves in the eye of storm. Then, the useful things may be magical activities, spelling means, reversing spells, magical herbs used as wreaths, infusions, infusion of herbs steeped in alcohol, ointments, miscellaneous charms placed on the body as necklaces (they are called transom) or small sacks (they are called kaptorgi in Slavic), as well as numerous, special ways of behaviour protecting from anger of deities and their assistants personifying even the tiniest forces of nature. Roughly, we can divide Little Gods and Little Godesses into guardians of the Elements of the Sky, Fire, Water, Air, Quarrels and Earth, guardians of Fields, Forest and Wild Game, Cropping, Herds, Home, Kin and Tribe, Fortune (called źrzeb, byt or dola – existence or fate in the Old Slavic language), Treasures and Minerals, Love and Lust, Virtues, Truths and Order, spirits of the Weather, spirits of the Moon as well as omens and carriers of Disease and death. These distinctions are not always so sharp. For instance, the deities of the Weather are close to the rulers of the Air and Winds, while the godesses of Birth fulfill similar functions to the guardians of Fate. Birth entwines with the issues of Love and Lust and these, again, are associated with the element of Water being the symbol of fertility. Similarly, roles of other Celestial Beings go near each other in some ways, though they never overlap.

All Celestial Beings have a strongly defined character about which we can say that it is a basic shape in which they externalise as the forces of nature. Little Gods and Little Godesses are able to take on any character or even become invisible for a certain amount of time but this requires an effort from them and they return to their basic appearance as soon as it is possible. They make themselves visible to people most often in their basic form. Thus, it is possible to divide the Celestial Beings into the ones that have their main animal form, the ones that have a human shape, or the ones of an undefined shape. On the other hand, Little Gods and Little Godesses of human shapes can be the size of an average human being, a giant (which is very rare among the Slavs), a dwarfish man, or they can be fairly small (of the height of 7 centimetres and less).

 Among the dwarfish Celestial Beings we can make two types: of ordinary body proportions and the other with an  unproportionally big head. Each family of the Celestial beings differs from others in terms of many external features, mostly fantastic, details of outfit and places of appearance or being. Further in this work there will be detailed descriptions concerning all families of Little Gods and Little Godesses as well as ways of behaviour in case one meets them, in case of their malicious actions towards us or just an open assault. We will tell how to appease, tame, and even capture and gear these minor forces of Nature to act for our advantage, or how to safely omit them using life wisdom and magic. It is yet worth adding that the memory of the Little Godesses and Little Gods has been preserved in different countries to a different extent. It often joins nations that are geographically distant today but previously making up a tribal community. The part of beliefs has embraced the whole area of Slavic and Baltic countries till today. It proves their ancient roots and enormous force which enable them to have survived for three and a half thousand years. Here are a couple of ethnographic examples referring to the Little Gods and Little Godesses.
Nymphs: today they are best remembered by Małorusowie (people of Lesser Rus) and Belarussians, i.e. the descendants of southern Budynowie (Budinoi). Dziwożony are known by Małopolanie (People of Lesser Poland), Slovaks and Czechs – the descendants of former Nurowie (Neurowie). Chobołdy and Chichoły have survived among Lusatians – the descendants of western Lugiowie-Lugowie. Podolanie (people of Podolia), Belarussians originating from a group of western Budinoi as well as Lithuanians and Latvians coming from Ostowie-Aistowie -  Balts, have kept the memory of Łamje-Łomje best. Wiły are today best known by Serbs, Croats and Bulgarians who are inheritors of mixed peoples of Sorbomazowie, Nurowie and Antowie-Wątowie as well as Czarnosiermiężni-Burowie (Sklawenowie – Sklaveni/Sclaveni). Bulgarians (former Antowie-Wątowie), Oriśnicy – Bośniacy (Bosnians), Montenegrins and Macedonians (former Sklaweni), Sjudenicy – Czechs, Croats, Slovaks (Nurowie), Udełnicy-Małorusowie and Belarussians (Budinoi), Rodzanicy – Poles, Silesians, Pomorzenie (former Lugiowie and Wenedowie-Wądowie – Veneti) have kept the memory of Narecznice. Today Wielkopolanie (people of Greater Poland) and Małopolanie, Małorusowie and Mazovians, as well as Croats, Slovenians, Czechs and Slovaks (being continuators of the tradition of Lugiowie, Mazowie and Nurowie) speak about Płanetnicy, Chmurnikowie, Obłoczycowie and Latawcowie. The descendants of northern and and eastern branches of the great tribe of Burowie-Czarnosiermiężni, i.e. Wielkorusowie (people of Greater Rus) know most today about Laskowce and Leśnicowie. Also, among Wielkorusowie the tradition of home spirits – Domowikowie, Detkowie, Home Grandfathers has been preserved  and is developed in numerous details. Polish people (Małopolanie and Wielkopolanie) know the Celestial Beings as Ubożątowie. In other countries their roles have mixed with the roles of Kraśniaki (Brownies), Skrzaty (Gnomes), Kłobukowie, etc.  Atwory and Kłobuki are best remembered by Mazurs, Lithuanians and also by Czechs (they call them Kubołćik), Pomerzenie and Wielkopolanie call them Plunkowie and confuse their function with the function of the Gnome. In Silesia and in Małopolska (Lesser Poland) – the places where treasures of Earth were drawn the tradition of Skarbki has been kept. Stories about Aquarises, Topielice, Południce, Świczki, Nocnice, Mory, Skrzaty (Gnomes), Newki are known by the most of Balto-Slavs.

This list could be continued for long. A part of Slavic beliefs was absorbed by traditions of other countries. It was also absorbed by eastern Germans who occupied the territories and assimilated the tribes of Wieleci (Veleti) (western Wędowie-Wenedowie – Veneti),  Obodrzyci (Obotrites), Drzewianie (Drevani) and, to a large extent, Serbs, Lusatians (i.e. southern Wędowie, Sorbowie and Lugiowie-Ługowie) as well as Prussians in the territory of East Prussia, Żmudzini (Samogitians), Jaćwięgowie (Yotvingians) (Aistowie-Ostowie). Furthermore, by Hungarians who took the land of Pannonian Slavs, by Romanians in the area of Transilvania (Siedmiogród – in Polish: Kraj Siedmiu Rodów: The country of Seven Families), Moldova and Wołosz, by Finns surrounding the Slavs from the north east and by Turcic peoples from the areas of Ural and south-east end of Europe (as far as the Caspian Sea and Caucasus). 

Le me make one remark at the end. Godesses and Gods are regarded as Mistresses and Masters of Wela. In contrast to them, Little Godesses and Little Gods are called Maids and Dandys of Wela. Generally, all deities dwelling Heaven and the Afterlife World are called Welanie, Wetowie or Niebianie (Dwellers of Heaven ). The dead generally have the name Nawian (i.e. residents of Nawia) or the Deceased. Considering the kinds of Nawia they stay in after death, they are called: if in Założa – Założnicy, if in the Dragon’s Nawia (Hell) (Hell – Piekło) – Piekielnicy, if in the Nawia of Eternal Happiness (Paradise) (Paradise – Raj): Rajcowie (Rajce), if in Seclusion (Zacisze) (in the Silence of Nawia – in Nawi Ciszy) – Ciszcy or Czystowie. Children of the Celestial Beings with other Celestial Beings, Demons, Gods or people are called Boginiaki.

Little Godesses and Little Gods as three times conceived by the hands of the Elements of Power and as their abortifacient children, make up a lower heavenly circle, they do not sit together with Minor gods and are ordinary assistants and servants of the Gods-Elements and Gods-Powers. For the first time, they were conceived as Monsters, called then by Svetovid; for the second time as Early Celestial Beings from pieces of bodies of Monsters; for the third time as Celestial Beings born on Centuple Meadows from hundred-petal flowers of Hundredfold.
As a matter of fact, the Celestial Beings are the tiniest forces of the world of nature, manifestations of the activity of Nature, representatives of detailed laws of the Universe, in other words – Low Emanations of the God of Gods. They make up the entourage of the Gods of Elements and the Gods of Power (One Headed), the same as Gałęzowie are the entourage of Svetovid, Ażdahy (Dragons and Vipers: Żmije; Żmije-Żnuje) are the entourage of Kaukowie (Czarnogłów and Białoboga), and  Light Runners (Światłogońce) make up the entourage of the Gods of Sides and Seasons – Kirowie (Jaruna, Ruja, Jesz and Kostroma).

============================================================

Older ones – the Kings of Celestial Beings, and Boginiaki - the offspring of Celestial Beings

Celestial Beings, and actually their Older along with the Light Catchers serving Gods of Kir and Ażdahy, i.e. Vipers and Dragons serving the Gods of (Division) Dział, apart from their ordinary activities, keep watch over the seasons of the year as well. Because the day of the New Year (also the last day of the Old Year in the leap years) has a particular meaning, it is looked after by the servants of Svetovid – Gałęzowie (Świętogłazy and Świćgałęzy). In turn, Ażdahy look after the other 26 days, and Light Catchers take care of the same number of days. Thus, there are 312 days of the year left to look after, i.e. exactly the same number of days as the number of Early Celestial Beings out of the broken into pieces Monsters. Little Gods-Early Celestial Beings who were placed on the Centuple Meadow of Sporowie and from whom the whole rest of hundredfold Celestial Beings were born, have quite a different look from the rest of their brothers and sisters. They look older. Essentially, they are older than the other Celestial Beings and those come so to say from their bodies. They are called Older and they act as kings among Little Gods and Little Godesses, therefore they are sometimes called Kings as well. It is the Older Celestial beings that look after 13 months (today only 12 Brothers Months).
In every family of Celestial Beings there are three or four Older depending on how many Early Celestial Beings there were primarily (three or four). Not only are they older, but they are also wiser than the others, more sedate, serious, deterrant. The Older look after families, dominate over them.
Very rarely people manage to meet a King of a Family of Celestial Beings, but when it happens they can expect the meeting not to finish unconcernedly. It can turn out to be very useful to man, wealth of any kind, success in life, wisdom and peaceful existence both in This and That World. However, it may also turn against man and bring very bad consequences. The outcome of the meeting is always influenced by the question of how these people have been living till now, what they know, how they have bee treating other people, if they have been worshipping Gods, if they have respected Nature, if they have been carrying on rituals; if they have been taking care of everything that has been in their charge, that is alive, and if they have not been doing any harm to Mother Earth. Yet, the most significant thing for a good result of meeting Older Celestial Beings is what a given person comes to them with and what he/she expects.

Older Celestial Beings look like old women regarding Little Godesses, or dignified old men when it comes to Little Gods. Their faces are wizened, their skin is dried and flagging, light grey hair, more faded clothing, and also often modest, an iron crown on the head, or a ring  with  precious stone with magical properties on the finger. Celestial Beings also have children. They differ from Demons  in the way they multiply as the Demons do not multiply in the normal way. Their children come from relationships of Little Godesses with Little Gods, from relationships of Celestial Beings with Gods as well as from relationships with people. All their children are denatured as people are, by constraints and mortality. Soon after the War for the Buła, Svetovid ordered dipping and spraying with Black Water each work of Welanie so that nothing like Monsters could ever arise from God’s actions.  His order affected people as first which made them be thrust down the Earth to Koliba from Wela’s mortals. Gods’ children that arose from mixing with people do not bear the features of ordinary people but they are always distingushed by a certain attribute, something unusual, superhuman which distinctly points at divine origin. A bit of divine blood has always been running in the veins of dukes, prophets and magicians, and these people are defined as Heroes. Among people live a few kinds of beings that partly come from humans. They are called in different ways for better differentiation from one another. Well, children coming from relationships of Gods with people (God with a woman, or a Godess with a man) are called Aftergods. From them come kings, thinkers, magicians, priests, fortune tellers, dukes, great mighty warriors, savage and brave fighters and wytędzowie – the ones who knew how to cope with the indefatigable and how to defeat  the invincible. Children of Celestial Beings with people (A Little Godess with a man, or A Little God with an ordinary woman) are called Boginiaki (children of Celestial Beings). Rarely do kings or commanders arise from them, often single, lonely strong men, savage and brave warriors, wise sorcerers, experts on things, wizards, conjurers, charmers, fortune tellers, quacks, medical men.

The third kind of beings relates to children born only out of people, but kidnapped, fed and brought up by Little Godesses or Little Gods, or Celestial Beings changed by the touch of the hand as early as in a cradle. We call them Misfits. They are very weird and lonely people and their being has a different course. One is certain: they are very sensitive, though rarely helpful with anything. They are most often thought to be obsessed.

Many Little Godesses rather do not rear their own children so they leave their children to human mothers often kidnapping their child and killing him/her so that the child is not a threat or rivalry to a Child of Celestial Beings. They are also often called Misfits, though they are Boginiaki born by Celestial Beings or by Celestial Beings and people. Most frequently Czarcichy, Chały, Dziwożony, Krasawki-Feje, Morawki, Topielice, Brodzice, Nawki, Łojmy i Nocnice leave their foundlings to people. All these Little Godesses are bad mothers and also leave their children with females of big animals (female bears, she-wolves, vixens, female swans, sows). Mainly Południce, Dziwożony, Mamuny, Leśnice, Wiły, Jagi-Jędze, Czarchichy, Męcice i Mątwy make Misfits out of ordinary children. Sporadically, other Little Godesses such as IW sałki or Little Gods: Kraśniaki, Plunki, Chobołdy, Chochołdy, Czarty, Bełty-Błudy, Płanetniki i Dusioły do it as well. You have to treat these children very well, be very careful with them, and you can not beat them – God forbid! You have to feed them fully, get them dressed not worse than your own children and give them free reigns. When Boginiaki are older, they go their own paths, they are haughty, adamant, but very courageous, agile and willing to do every difficult task, or perform deeds exceeding possibilities of an average person.

When Boginiak is a baby, a toddler and a little child, it is very hard to perform all deeds for him. Some of them (for example, Chała’s or Wołot’s children) are so gluttonous that it is hard to have even enough bread for them, let alone something better. Sometimes, they gorge on tree bark, they eat unripe fruit, vegetable leaves and green grain. Bylica Skalna Baba’s children have hands as if made of stone, everything drops off them and by putting their hands on a table top, in a normal way, they destroy all the table and make many other damage. Children of Morawki, Nawki, Skrybki-Małoludy, Szczekotuny, Wiły, Łojmy-Łoskotnyce and of many others are malicious, unbearable, garish and disobedient. Children of Wichory, Bełtowie, Mrugowie and Ognie are whimsical and mischievous and they do not sit even for a little while. Last, children of Świczki, Przypołudnice, Putniki, Swarki are highly offensive and bite mother’s breast as Boginiaki often start teething as early as during childbirth.
Unfortunately, any failure to the children of the Little Godesses or the Little Gods causes their horrible revenge, much worse than a situation in which they , themselves, would suffer. After all, mother will always hear her child’s complaint or cry so treating Boginiak wrong never goes unpunished. 

 

=============================================================

Description of Demons (Zdusze)

As it has been said earlier, Demons are totally diifferent from Celestial Beings. Zdusze are demons.  They come from spirits of dead beings (not only people), called for renewed terrestial being in an unsual way – by force, with incarnation in a corpse, or in not their own body, charmed out or in the body that has already been dwelt by a living being. The demons happen to be among people clothed in seemingly living selves that it is not easy to tell them apart from a truly alive human being.  At other times, not being embarrassed at all, they frighten with their cadaverous appearance or take on a hideous form closing into demonic, not human bodies. There happen even those that are alive people being dwelt by two souls: ordinary, legitimate, and demonic  incarnated by violence. One Headed Little Gods took out all Demons from Nawias of Wela during the War for the Circle. Chosen by Gods deliberately, they come from among the worst, the most cruel, the most terribly pertinacious against people and Gods, downright bad Nawiaks, searched for in Hell (Dragon’s Nawia) and in Założa (The Nawia of Pathless Tracks of Mazes). They were called for the time of the War to serve for an evil purpose. Therefore they are servants of darkness: they came out of the Afterlife World, served children who attacked their parents in the damned war intending to destroy or kill them. That action was against the laws of the World from the beginning.
Demons are evil by nature and very dangerous to people. They were revived and toughened to fight, first wallowing them in the highest of Living Waters, the water from the spring of springs stolen from Świćgałąź by the Devil with Dodola’s help. After that, for three days and nights of Wela, they were watered and washed with water from Revitalising Wells of three Tiny godesses: Krasa-Krasatina, Zaródź and Żywia. Lelij-Smęt lit their Torches- -Stars of Life again, with a flame stolen by Wid-Makowic from the Fire of Fires burning forever on Svetovid’s Niwa, at the threshold of Kłódź Castle on the Peak of Wela. In the end, the Little Gods fed the whole army of Demons with divine Food (Jość), which consisted of Kalach and Karavaj baked by IZegiełec as well as with Kutia brewed by Godess Warza. Owing to that Demons became Resurrected, dedicated to the service of Minor Gods. After the Battle and after the end of the War for the Circle, Svetovid let them live. Since then Demons have been roaming loosely all around the world, doing evil and destruction. It was one of the penalties with which the God of Gods then castigated all living beings, and especially the Lesser Gods. Twice a year, they have to stand at the forefront of their ghostly army and take a terrible battle being a reminder of that father slaying deed dating back to centuries ago. Only defeating this ownerless army in a battle can stop their continuous breeding, growing chaos and evil that they bring to the world.

Demons do not enjoy rest until they are freed from their shell of a Resurrected Being. They achieve this only when they find a new Servant of Darkness for their place. They make up the lowest circle of beings in the heavenly appointment, the direct link between (through the Afterlife World)  people and Gods. Apart from them, Aftergods and Children of the Celestial Beings – Boginiaki make up the same circle. They are the direct link between people and Gods via the world of Living Beings.

Problems related to human death, being of the spirit in the Afterlife World as well as with its return to life in the world in the form of a new human being, an animal, a plant are a separate, extensive topic. This topic with description of funeral and mourning ritual, necessary annual sacrifices, description of ways of keeping the soul in the Afterlife World or its return to Earth as well as magical activities stopping the dead from interference with the world of living beings will be in a separate volume. Here, we will only explain the most important things that will help the reader fully understand the essence of the place that Demons have among people and gods, and also their role in the world of the Living, or in the Afterlife World.

 Not every human being is threatened with transforming into a Demon. The more perfect existence you have on Earth, the more certain it is that you will never become a Demon, that you will leave Założa once and for all and will never be obliged to come back to the earthly existence. The most endangered to becoming Demons after death are people who have been evil for all their lives since birth, who have been possessive, greedy, aggressive, revengeous, vile – who murdered, stole, destroyed, raped, captivated and did not respect anything.
– people who died violently, for example, they were killed, they died in an accident, drowned, etc., and their bodies were not buried in any ritual (neither in the ground nor were they burned at the stake), their bones were dragged on and abandoned, they were not treated in the way for the soul to be able to get to the Afterlife World.
– children killed in the mother’s womb before they were born to this world, or already born as dead.
– children who died just after childbirth, not washed with the Water of Life as well as all innocent, pure, young, also crippled – in other words all that did not learn the taste of life and left the world with a storng desire for it that it is easy to get them out of Założa, buy over with such a possibility or capture before they come in the Afterlife World.
– people possessed by desire for revenge on their alleged earthly executioners who are always getting out of Założa wishing to settle their arguments at any price.
– suicidals because they left the world untimely, against Gods’ judgement unless Gods themselves appointed them. (Most often it is Gods that make a chosen person die of someone else’s hand, or of the hand of the Celestial Beings responsible for death).
– reckless people, too nosy, neglecting priests’ and sorcerers’ teachings and fools who are easily trapped because of their lack of knowledge or fear and are captured alive by Demons or Celestial Beings such as Deuces being very merciful to demons and providing them with offerings.
All these people, even as the living are an easy prey for Demons, and as the dead they are easily dragged out of Założa or they creep out of it on their own and want to incarnate in a Resurrected one. There are fewer kinds of Demons than the kinds Celestial Beings but their number is even bigger than that of Little Godesses. There is not a forest, sea, village or river, there is not a settlement, woods, a riparian area or marsh that demons would not haunt.
Demons are divided into Thirteen Families, each of which is led by a few Princes of Darkness. Princes of Darkness have their own special origin, a bit different from the ordinary Demons and for this reason they take a priviliged place among them, the same as Older Celestial Beings dominate among the Families of Little Godesses and Little Gods. Contrary to Kings of Celestial Beings, completely unknown by their names, people remember names of all Princes of Darkness very well. We will mention only a few of them here. They are, for instance, Talaśm, Bujakinia, Łobasta, Kirkor, Strosko, Drak, Ustrił, Dziki Łowca, Lokis, Vućji Pastir, Czuchajstyr, Węsad, Oczadel, Skydatij, Dzika Ciota, Koczerga, Vlk, Wrag, Synec, Goderak-Gonedrakt, Bel, Kazytka, Bajor, Juda, Smolka, Osinauczycha, Czeczot.
Once this important introduction has been presented, we can go on to detailed descriptions of demons, systematically divided into Thirteen Families of Demons.

 

Closed Circle – about the Immortality of Great Battles and Wild Hunt and about significant heavenly animals

In the Great Battles and Wild Hunt, apart from Little Godesses, Little Gods and Demons, heavenly animals participate as well. The Little Gods, Little Godesses and Demons ride the heavenly animals but they are not merely palfreys but they fight against the opponent no less fiercely than the warriors riding them. These animals developed in the same way as earthly animals – as a result of the Third Division of the War For the Sphere, during the Battle of Earth, Wela and Heaven. At the same time, also all the plants, trees and rocks both earthly and heavenly arose. Wiłowie are the parents of most plants and animals. Simowie are the parents of lands and mountains, Wodowie are the parents of seas and rivers and Stribogs are the parents of wind and air. Wiłowie are also the parents of not only land plants and land animals but also of the flora and fauna waters which were born from the primary breeding and then flooded by Wodowie, stayed in their kingdom.   

 

Heavenly Pets are divided into those of Heaven and Wela. They vary from the earthly ones in size, ferocity, common wings and their eternity. They are eternal like Little Gods and Little Godesses although their body is destructile. They are reborn in an endless way, and the destruction along with the rebirth are formed by the Closed Circle of Changes. There are twelve types of Heaven animals, i.e. those which have their place in the firmament of Heaven where they live on a daily basis, graze, rest and from where they sometimes come back to Earth. These animals are: Horse, Wolf, Boar, Bull, Deer, Bear, Mountain Goat, Snake, Rat, Fish, Moose and Large Eagle – all of them are winged.

The animals of Wela are chimeras: Psiogłowce (Dog Headed Creatures), Moth-Bob, Szaszory-Two-Headed Eagles, Hens-Sirens, Połozy-Feathered Snakes, Czarnoludy (Black Beings), Ały-Dragons, or Unicorns. We will not describe their appearance here in detail.  Each of these animals has a dangerous weapon (hooves, claws, horns, teeth, canines) with which they tear and destroy both Celestial Beings and Demons and other animals which are their opponents. Depending on how much Light and how much Dark Nature an animal has, it fights either on the side of Light or Dark Forces. Most often the Celestial Beings own Unicorns, Psiogłowce, Sirens-Kurowie and Winged Animals: Snakes, Bears, Deer, Mooses, Bulls, Wolves and Horses. Demons ride Szaszory, Large Eagles, Goats, Rats, Czarnoludy, Moths-Bobs, Połozy, Ał-Dragons and Winged Boars. Even though the Bodies of Heaven animals, also called God’s Animals can be dragged, slashed and dead, they regenerate becoming very similar to the original form. It is not like in the case of people (and Demons) a mortal body with an immortal spirit, but an eternal body-spirit. The Bodyspirit of the God’s Animal is not as perfect as the bodyspirit of the Celestial Being. A Little Godess or a Little God can take on an optional form for a certain amount of time, for example, the form of a bird, a human shape, a rock or an object so as to return to the real image of the Celestial Being at any time.
Heavenly Animals just like Heavenly Plants and Heavenly Trees always remain the same: animals, trees, plants. Moreover, injured Heavenly animals sometimes do not regenerate perfectly but with certain small drawbacks. Hence, among them, you can encounter some with a broken fang or with a broken horn, with one eye or with only three limbs. The Great Battle demonstrates a dreadful view. Szaszory, Winged Boars or Goats ridden by demons tear regiments of Nymphs, Latawce, Nocnice and Kąpielnicy into shreds. Simultaneously, Little Godesses and Little Gods on their Winged Wolves, Deer and Horses ruthlessly kill Ghosts, Vampires, Werewolves, Dybuks, or Witches. Also the animals injure one another, they bite Little Godesses and demons, a cruel scream of battle comes out of all throats, thunders clap, clouds of steam rise, thunders fly through the sky and lightnings tear it.

Streams of water fight with torrents of fire, light struggles with darkness, black clouds and fog cover the battlefield like smoke. Every now and then mangled limbs and pieces of bodies, weapons of heavenly Beings fall from the sky, red and blue blood pours profusely. Unicorns slit bellies of Winged Goats, Sirens-Hens tear apart Ały-Dragons, Winged Snakes swallow and suffocate Połozy in their huge strands. The earth trembles when Two Headed Eagles and Dog Headed Creatures bite and kill each other and the hail of thunder arrows thrown by the giant Wołotowie buries ranks of Jątrowie, Wąpierze and Lepiry. Wraiths emerge from the fog, Topce and Toplice (Drowning Creatures)  rise from waters, the gale is blowing or unexpectedly stops  and again breaks into a run along with the regiments of Celestial Bodies and Demons. The whole world is covered with darkness, and the hazy aqueous suspension makes the air get opaque as if the night had fallen. After a while, everything calms down and the battle ends. The same happens to the Wild Hunt.

Demons killed in the battle go to the Założa of the Afterlife World, i.e. the Maze of Nawia in Wela, and there they wait for the opportunity of a new incarnation into the dead or the newborn, or for the ability to enter a body that will have two souls.

For these reasons, there is an eternal balance in the world: there are still the same number of Celestial Beings as Demons and the number of God’s Animals is not lowering. These events form a closed circle, sometimes called the Great Circle as Battles and Hunting take place during the annual solstices and culminations. The Great Battle takes place twice: in the spring solstice, it is between 20th and 26th March, and in the autumn solstice, between 20th and 26th September. Wild Hunt is held twice during the culmination of Brightness or Darkness, at the so-called Potajne Nights, which is between 20th-26th June and 20th-26th December.
People believe that virtually every major storm, gale, blizzard, storm combined with thunders, lightnings, and unusual weather events is a battle in which Celestial Beings clash with Demons.

Thus the Closed Circle is repeated endlessly, and this series of events is as follows:
On the twenty-fourth of December on the day of the Birth of Brightness (light) Svetovid releases from Kłódź a newly-born light in the form of a Lady Bird (in Polish: God’s Tiny Cow), the Bright Power. It is the Bright Lady Bird symbolised by a red ladybird, known anyway as the lady bird by people. It is then that the Wild Hunt commences, during which Demons attempt to catch the Bright Lady Bird. Celestial Beings defend and protect it. They confuse the trail, clash with the enemy’s regiments and attack the Force of Darkness. Over the next days and weeks the Lady Bird is growing and pupates into the White Eagle. The Bright Power in the form of the White Eagle leads up the regiments of Celestial Beings till the spring solstice when it becomes mature Light, symbolised by the White Winged Bull (the White Winged Cow).

The White Winged Bull is ridden by one of the Great Gods (Perun, Łado, Łada-Łagoda, Kupała or Dziewanna) during the Great Battle of the Spring when the old, last year Black winged Bull ridden by the Demon’s commander is defeated by Celestial Beings and Great Gods. The commander of  Demons is a Tiny God (Dzieldzielija, Zmora, Sowica or Smęt-Lelij).

On the twenty-fourth of June, in the night of the Birth of Darkness, a newly born Dark Lady Bird symblolised by a black lady bird flies out of Svetovid’s Kłódź. It is then that the second Wild Hunt starts but this time made by the Forces of Brightness, i.e. Celestial Beings. The Wild Hunt is in the persuit of the Dark Force, the Black Lady Bird. The Darkness defended by Demons grows and pupates into the Black Eagle which leads the demons till the autumn solstice when Darkness reaches full maturity and transforms into the Black Winged Bull. Then it comes to the second battle, the Great Battle, the Autumn Battle during which a young Black Winged Bull is ridden by a Tiny God commanding the legions of demons (Groźnica, Chorsińca, SądzaOsuda, Prawica, Włada). The Old White Winged Cow having ruled since last year, falls, disappears and pupates into a Red Eagle. Red is the symbol of the setting sun and the colour of blood. At the time of the defeat of the Forces of Brightness, a Great God commands them (Perperuna, Swara, Svarog, Rod or Rodżana).
The Red Eagle decreases, shrinks to the size of the Lady Bird and disappears the day before the rebirth of the bright Force, on 24th December of the following year.
The Black Winged Bull reigns until the next solstice, which is the next Great Battle Spring, when the Forces of Darkness are defeated in the fight by triumphant Light Powers. Defeated by the White Bull (Cow) the Black Bull falls, passing into the stage of the Red Eagle, and later into the Black Lady Bird which dies before the day of the rebirth of Darkness, on 24th June.
In this way, the cycle of birth and death of the great forces in the Universe, Bright and Dark constantly repeats and repeats the age-old struggle of these forces, symbolically recognised as Great Battles and Wild Hunt.
The White Bull (Cow) is the epitome of the great grand godess Białoboga related to the First division made by the God of Gods. The Black Lady Bird grows as the Black Winged Bull and is the incarnation of Czarnogłów, the great grand god of the First Division.
The common worship that has been given to the lady bird, cow, bull and eagle since time immemorial among the Slavs originates not only from the fact that they are the symbols of strength, stubborness, feeding, power, force, light but also from the fact that, long ago, they made up the incarnations of the most significant forces of Nature (Brightness and Darkness) and every year they were the mystery of the fight of these forces with each other. All the rites along with dressing up as animals and warriors, carrying Turonie (monsters showing horned, black and hairy beast with snapping jaws), goats, wolves, with guiding bears all over villages (as it took place a hundred years ago) are also the sign of the ancient Old Slavic tradition.


Nowe Plemię Słowiańskie – płaszczyzny porozumienia i jego granice

$
0
0

SSSSS s-1553

Pole Podstawowe – granice Nowego Plemienia

flaga_polska

Płaszczyzny, które łączą nas wszystkich, jako uczestników Nowego Plemienia  i Pola z których obszaru płynie nasza Siła jako ruchu społecznego i światopoglądowego, owego Słowianskiego Plemienia NOWEGO, są cztery:

Pole 1. Wiara w siłę sprawczą Świadomości i jej kreatywną rolę kształtującą materię, czyli wyznawany przez nas światopogląd naukowy ( nie “naukowy” ani nie naukawy – tylko NAUKOWY)

Pole 2. Wiara w Siłę Plemiennej organizacji społeczeństwa Wolnych i Odpowiedzialnych za swoje czyny Ludzi, działających dla dobra wspólnego-plemiennego, ogólnego narodowego i dla dobra naszej planety – Matki Ziemi

Pole 3. Wiara w siłę naszych starożytnych słowiańskich tradycji i korzeni oraz w siłę kultury, która wypływając z tychże korzeni, doprowadziła nas do współczesności i daje nam moc przekształcania świata na przyszłość.

Są to trzy fundamenty, które uzupełniamy o czwarty – jako że trójca nam do gustu nie przypada, a także, gdyż ten czwarty, jest NAJBARDZIEJ podstawowy:

Pole 4. Wiara w siłę niezakłamanej, niefałszowanej, niemanipulowanej Informacji. Bo informacja jest podstawą organizacji Świadomego Wszechświata – jako baza umysłu Człowieka i jako matryca kształtująca wzorce, wydarzenia  i byty w czasoprzestrzeni.

SSSSS s-1553

Jak widać te podstawy będące jednocześnie wyznacznikami granic “duchowo-mentalnych” Nowego Plemienia, oraz  niejako przejściami granicznymi  dla jednostek ludzkich do Nowej Społeczności i liniami granicznymi  “państwowości”, czy też “integralności” tejże społeczności są tak bardzo szerokie, że pojawia się przed nami na serio problem TOLERANCJI niesłychanej różnorodności osób, grup i środowisk jakie to Nowe Plemię Słowiańskie obejmuje swoim zasięgiem i z którymi powinno się identyfikować w swoich działaniach realnych i wirtualnych.

Ponieważ na łamach naszego blogu toczą się ostatnio różnorakie dyskusje na tematy ideowe, o obliczach słowiańskiego plemienia, Polski i Polaków, rodzimowierstwa, jego różnorodności,wewnętrznej spójności bądź niespójności, granicach (co nim jest a co nie jest), czy o nacjonalizmie i czym on jest a czym nie jest, a przede wszystkim o potrzebie zjednoczenia środowiska i konieczności stworzenia dużego potencjału medialnego, a także ponieważ identyczne dyskusje obejmują całe środowisko rodzimowiercze, zielone, patriotyczne, narodowe i środowisko Wolnych Ludzi, nadszedł czas, żeby odnieść się do całej tej problematyki i wytyczyć jasno drogę na czas najbliższy i dalszy, a także wytyczyć granice ideowe przedsięwzięcia, które nazywamy umownie “Nowe Słowiańskie Plemię”.

Na początek musimy wyraźnie oddzielić od siebie dwie sfery: słowiańskości i wiary przyrodzonej.

Wymienione powyżej Cztery Pola charakteryzuje  hierarchiczny wzajemny stosunek wynikający z wyznaczanego przez nie obszaru znaczeniowego. Te Pola można przedstawić też jako pewne idee, które uznajemy i wypełniamy oraz jako cele i ideały ku których spełnieniu zmierzamy.

Dla różnych osób hierarchia ta może wyglądać różnie, a zatem priorytety praktyczne z niej płynące będą różne, ale “pojemność” tak określonego plemienia nie jest nieograniczona. Jest to plemię, a nie naród. Naszym celem plemiennym nie jest unifikacja i uniwersalizm. Wyklucza to z góry możliwość zidentyfikowania się z proponowaną tutaj ideą wszystkich osób, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Pole integracji jest bardzo rozległe niemniej ma ograniczenia, jak każde pole.

Tak jak nie może być chrześcijaninem ktoś kto nie wierzy w boskość Chrystusa, tak nie może być Słowianinem ktoś, kto nie identyfikuje się ze słowiańskością kulturowo i dziejowo. Szanujemy człowieczeństwo, ale to nie znaczy że podporządkowujemy swoje cele pozasłowiańskim grupom ludzkim, innym plemionom. Możemy jedynie uznać i praktycznie stosować te cele pozasłowiańskie czy ponadsłowiańskie, które służą planecie i przyrodzie, czyli ładowi środowiska. W sposób oczywisty nie będziemy akceptować ataków na Słowian i Słowiańszczyznę wyrażanych czy propagowanych przez kogokolwiek.  Podobnie nie będziemy pochwalać, popierać ani propagować, działań wymierzonych w środowisko naturalne, niszczycielstwa przyrody, wybijania całych gatunków istot żywych, zaśmiecania lądów i mórz, wycinania puszcz, ani niczego co narusza ład naturalny Ziemi.

Szanujemy każdy byt obdarzony świadomością, a nawet więcej, każdą formę życia, także te którym współczesna nauka odmawia świadomości, co nie oznacza że jako plemię podporządkowujemy się tymże bytom. Układamy świat według zasady równości i równoważności jego elementów, czyli wyznaczamy drogę budowania ładu i równowagi, która umożliwia koegzystencję.    Koegzystencję między ludźmi, czyli różnymi plemionami ludzkimi i koegzystencje człowieka z Matką Ziemią.

Taka postawa jest bardzo tolerancyjna bo oznacza akceptację wszystkiego co nie szkodzi. Nie oznacza ona jednak akceptacji wszystkiego, w ogóle. Jest to naturalne.

Najszerszym polem wyznaczającym granice naszego plemienia jest to które figuruje pod punktem 4. Jest to płaszczyzna która integruje wszystkich poszukujących  prawdy, wszystkich poszukujących informacji, wszystkich uznających wagę i potrzebę posiadania niesfałszowanych informacji. Informacja niezafałszowana, czyli prawdziwa, jest podstawą właściwego rozpoznania Rzeczywistości, podstawą jakiegokolwiek sensownego działania Człowieka. Kto manipuluje informacją, wypacza ją, ukrywa, stosuje ją przeciw społeczeństwu, przeciw Ludziom i Plemionom (grupom ludzi)  oraz przeciw ogólnemu ładowi Matki Ziemi oraz Przyrody, ten popełnia zbrodnię wobec Ludzkości i Planety Ziemia.

Ktoś może powiedzieć, że to będzie trudne, zdefiniować owo “przeciw”, ale jakby to nie było trudne, musimy to zdefiniować, ponieważ wkroczyliśmy w taka fazę rozwoju ludzkości i cywilizacji, w której Informacja, dostęp do informacji niezafałszowanej i uczciwość w posługiwaniu sie informacjami ma zasadnicze znaczenie dla wszystkich Ludzi i całej Planety.

Jaskrawym przykładem manipulacji w sferze informacji, zastosowanych przez określone grupy ludzi przeciw innym ludziom, i skutków jakie to może za sobą pociągnąć, jest kwestia globalnego ocieplenia klimatu i wpływu poziomu CO2, czy źródeł pochodzenia owego CO2, na  ocieplenie globalne klimatu Ziemi. Jeżeli na podstawie zmanipulowanych danych podejmowane są decyzje plemienne i ponadplemienne – ogólnoświatowe, zmieniające stosunki gospodarcze i wywołujące głębokie skutki społeczne wewnątrz poszczególnych społeczności (plemion) ludzkich, to widać jak na dłoni olbrzymią wagę tych informacji i wagę praktycznych działań podejmowanych na ich podstawie. Dla Polaków ma to olbrzymie znaczenie czy możemy korzystać z zasobów węgla w sposób ekologiczny czy też nie, czy powinniśmy kierować olbrzymie srodki ze skromnej wspólnej kasy na budowę elektrowni atomowych czy też nie. Inny przykład – fałszywe informacje na temat kondycji finansowej gospodarek strefy EURO skończyły się katastrofalnie dla wielu biednych państw i społeczeństw które to EURO przyjęły jako dobra monetę razem z fałszywymi danymi ekonomicznymi (Słowenia, Słowacja, Łotwa, Litwa). Gdyby Polska podążyła bezkrytycznie tą drogą i “zdążyła się załapać na EURO” bylibyśmy dzisiaj znów gospodarczo w epoce Gierka, czyli w Epoce Octu (na półkach sklepowych).

To co powyżej napisaliśmy oznacza, że z radością witamy tutaj na tym blogu  (w wirtualu, w necie) i pośród naszego plemienia w realu, każdą osobę, która poszukuje rzetelnej informacji, ma do przekazania informacje, które uważa za ważne i chce je poddać ogólnej weryfikacji zgromadzonej tutaj społeczności.

Oznacza to konieczność wykazania się przez nas tu zgromadzonych maksymalnym obiektywizmem, konieczność rzetelnego – niemanipulanckiego – podejścia do każdego prezentowanego tematu, do każdej informacji. Oznacza to konieczność bycia otwartym na poglądy, które burzą nasze koncepcje i wizję RzeczyIstności. Weryfikacja informacji, gdy już nastąpi, zamyka dyskusję nad nią – chyba, że pojawią się nowe fakty, które tę dyskusję otworzą.

Czy jest sens wciąż otwierać na nowo dyskusję o “germańskiej haplogrupie R1a”, albo o “germańskiej haplogrupie I”, skoro to genetyka nazywa te haplogrupy “słowiańską i “staroeuropejską” i skoro nic nowego w tej sprawie genetyka nie ma do powiedzenia? Jeśli genetycy dostrzegą taką potrzebę aby otworzyć dyskusję na ten temat na nowo, to otworzą ją i niech toczą taką dyskusję na swoim fachowym forum. My możemy tylko ich ustalenia w tej dziedzinie przyjąć lub nie – to nauka ścisła a nie “widzi mi się” (widzimisizm) i humanistyczny konceptualizm, jak w archeologii czy historii powszechnej, albo w socjologii.

Poszukiwanie prawdy i wiedzy wynikające z PKT 4 wspólnoty plemiennej i społeczności jaką tutaj tworzymy, nadaje tejże społeczności otwarty i nowoczesny charakter, otwarty na NOWOŚĆ i ODMIENNOŚĆ – co nie oznacza automatycznej akceptacji nowości i odmienności, ani braku krytycyzmu czy  narzędzi selektywnej oceny, choćby z punktu widzenia słowiańskiej tradycji i dotychczasowych dziejów.

Pole nr 2 wywołuje podobne skutki co pole opisane pod pkt 4. Wyznacza ono kierunek zmierzający ku społeczeństwu Wolnych Ludzi, ku likwidacji ograniczeń wolności jednostek i grup ludzkich, które to wolności powinny być regulowane w jak najmniejszym zakresie, na zasadzie niezbędności.  Państwo Urzędników i Regulacji Administracyjnej oraz  o Centralnym Zarządzaniu Zasobami, z jego aparatem kontroli i ucisku dławiącego indywidualność oraz aparatem przemocy  skierowanym przeciw obywatelom, jest pojęciem sprzecznym z pojęciem Plemienia i Społeczeństwa Wolnych Ludzi. Polska jest obecnie takim antyobywatelskim państwem, w którym urzędy i urzędnicy oraz szeroko rozumiane władze wykonawcze, są przeciwnikami obywateli. To pole wyznacza nasz cel jakim jest wyzwolenie społeczności słowiańskiej (i każdej innej która tego zechce) z Systemu Pan – Niewolnik.

Pole numer 2 oznacza jednocześnie zgodę i akceptację postulatu podporządkowania własnych priorytetów Ludzi, postulatowi zachowania Ładu Przyrody, czyli czystości Środowiska i jego zasobów. W tym polu właśnie zawiera się cały nasz Zielony Ruch i Zielona Moc, priorytet proekologiczny naszego działania ulepszającego państwo i priorytet plemienny, który włącza w nasze plemię Wszystkie Istoty Żywe Ziemi.

Ponieważ trzecim najszerszym obszarem i określeniem znaczeniowym z wymienionych powyżej Czterech Pól i drugą co do szerokości znaczeniowej płaszczyzną (polem) integracji Naszego Plemienia jest tradycja, kultura, dokonania i korzenie sięgające starożytnej Słowiańszczyzny (Sistanu), musimy sobie zdawać sprawę, w każdym momencie naszego działania, że jest to nadrzędna forma strukturalna, jaką uznajemy za obszar wspólnej plemienności. W tej formie zawiera się więc cała różnorodność światopoglądów prezentowanych w ramach owej wspólnej językowej i materialnej kultury “narodowej”, umownie określanej jako słowiańska (w istocie szersza bo sistańska, czyli dziedziczona też przez spokrewnione blisko kultury, które dają nam Słowianom ciągłość nie będąc dzisiaj słowiańskimi). Nowe pojęcie narodu, państwowości i plemienności zawarliśmy jakiś czas temu w artykule Nowa Wiara Słowiańska i Nowy Naród – Państwo i struktury plemienne.

Wyznaczenie tejże płaszczyzny oznacza, że przyjmujemy tutaj z radością i otwartością wszystkie osoby, które się identyfikują z tak pojętą słowiańskością, ale też jesteśmy otwarci na krytykę i dyskusję z osobami, które tego punktu widzenia nie podzielają. Krytyczne dyskusje są zawsze pożądane, budują one i pogłębiają naszą wiedzę.  Przeszłość Słowiańszczyzny nie jest sprawą wyjaśnioną we wszystkich szczegółach i określoną raz na zawsze. Wręcz odwrotni,e wizja tej przeszłości ma charakter dynamiczny, a nasza wiedza na ten temat nieustannie się poszerza, co powoduje naturalne zmiany tego przeszłego pejzażu, widzianego z naszej współczesnej perspektywy. Dotyczy to całych dziejów Słowian, ich wzajemnych wewnętrznych relacji, jak i stosunków z innymi społecznościami w dalekiej i całkiem niedawnej przeszłości oraz w teraźniejszości.

Wszyscy obecni w naszym plemieniu muszą sobie zdawać sprawę, że Słowiańskość nie jest równoznaczna z Rodzimowierczością. Dlatego poruszając tematykę słowiańską i przyjmując do Naszego Plemienia przedstawicieli Słowiańszczyzny musimy być otwarci, mieć na uwadze fakt, że są to grupy i osoby prezentujące różne idee i różne wyznania religijne oraz osoby i grupy w różnym stopniu zaawansowane w kwestiach kulturowych i duchowych, np. w sprawy duchowości Wiary Przyrod(zone)y Słowian, czy w ideę Nieskończonej Świadomości.

Tak więc z radością witamy w wirtualu i w realu w naszym plemieniu Słowiańskim wszystkich myślących katolików, którzy poszukują prawdy i  wiedzy o Słowiaszczyźnie. Witamy ich z radością z tym zastrzeżeniem, iż wymagamy w naszym Plemieniu Słowińskim poszanowania dla wszystkich innych wiar i religii i światopoglądów. A więc nie tolerujemy tutaj żadnej działalności misyjnej na rzecz chrześcijaństwa, jako jedynej słusznej drogi życiowej.   Rozumiemy, że grupa osób zainteresowanych prehistorią i starożytnością Słowian będzie traktować prezentowaną tutaj Mitologię Słowian, jako element socjologiczno-etnograficzny, popularno-naukowy bądź literacki, a nie jako element Wiedy i Wiary. To powoduje, że przyjmujemy tutaj w sposób otwarty wszelkie koncepcje i wszelkie dyskusje w mitologicznych i co za tym idzie w teologicznych wątkach, ale także naukowe podejście do tej tematyki, z punktu widzenia każdego rodzaju nauki (socjologii i psychologii, czy choćby językoznawstwa).

Tak dochodzimy do Pola numer 1, które wyznacza płaszczyznę najbardziej wewnętrzną, płaszczyznę, na której spotykają się być może najmniej liczni ludzie, z tych gromadzących  się w Nowym Plemieniu Słowiańskim: rodzimowiercy i członkowie Wiary Przyrodzonej Słowian oraz wszelkiej innej maści poganie , na przykład: buddyści, taoiści, wiccanie, praktykujący jogę, czy też ludzie z kręgu new age.

Wszyscy odwiedzający to Plemię muszą sobie zdawać sprawę, że my traktujemy Mitologię Słowian jak najpoważniej, że jest to nasza Rodzima Wiara, nasza Życiowa Wieda, jądro naszego światopoglądu naukowego, sedno naszej nowoczesnej wizji świata i wyznacznik otwartości na odmienność. Prosimy o uszanowanie tego faktu przez każdego kto przebywa w wirtualnym bądź realnym obszarze Naszego Nowego Słowiańskiego Plemienia.

Proszę się też nie dziwić obfitości materiałów związanych z naszym widzeniem kwestii ułożenia Wszechświata i nadrzędnej w nim roli Świadomości Nieskończonej czyli Światła Świata. W tym wątku nie będziemy tolerować żadnych prób zawłaszczania przestrzeni i dyskutowania o sensie lub bezsensie naszych przekonań i wiedy.

W ramach tego wątku zastrzegamy też sobie prawo do całkowicie swobodne prowadzenia TUTAJ wszelkich działań i dyskusji, które układają wzajemne relacje naszej wiary i innych religii w Polsce i na świecie. Niech wszyscy mają świadomość, że wykluczenie z dyskusji i rozmów w tym wątku ateistów, nie oznacza ich automatycznego wykluczenia ze wszystkich innych płaszczyzn Naszego Plemienia ani w ogóle z krytyki postawy teistycznej, a jedynie wykluczenie z dyskursu na temat wątków wewnętrznych naszej wiary.

Prosimy też miłośników Słowiańszczyzny, Zielonych, i poszukiwawczy Prawdy i Wiedzy czy Wolnych Ludzi o wzięcie pod uwagę, że jest to Blog Białczyńskiego, ale też Starosłowiańskiej Świątyni Światła Świata, jako że jest on jej reprezentantem.

 

SSSSS s-1553

Tak się składa – i jest to zasada niepodważalna – że myśl raz wypowiedziana, rzucona w przestrzeń publiczną, a nawet pomyślana zaczyna się pojawiać w różnych miejscach przestrzeni niemalże jednocześnie. Kilka dni temu otrzymałem zaproszenie na zjazd unifikacyjny rodzimowierczy pod Łódź, na sierpień , zaproszenie z RKP. Wczoraj, kiedy pisałem niniejszy artykuł przyszedł link do Jaskara i artykułu kompatybilnego w całej rozciągłości z poruszaną przeze mnie tutaj problematyką oraz ofertami RKP.

Zapoznajmy się zatem z przemyśleniami Jaskara. Jeszcze w kwietniu pisałem o Ośrodku Myśli Słowiańskiej w Nurcu. Tam na samym placu apelowym  (teren ma 28 hektarów całego ośrodka) można postawić ze sto namiotów, a do tego są budynki hotelowe i infrastruktura typu kuchnie, łazienki itp.  Miejsce idealne na Zlot, konwent, Zgromadzenie.  W marcu rzuciłem myśl  by zorganizować się jeszcze w tym roku, przy okazji Warszawskiej Masakry Drzew ta myśl została wyeksponowana dobitnie. I oto okazuje się że myślimy wszyscy jednym torem. Oznacza to że Zgromadzenie jest niezbędne. Niestety nie mogę być w sierpniu pod Łodzią.

SSSSS s-1553

Z naszego punktu widzenia Starosłowiańskiej Świątyni  Światła Świata o cxzywiście zjazd rodzimowierczy ma sens i jest niezbędny, ale powinien on stanowić wstęp do szerszego ZLOTU i porozumienia PATRIOTYCZNO-MACIERZYSTEGO, który obejmie całe Słowiańskie Nowe Plemię, a więc będzie na tyle szerokie, że zgromadzi tych wszystkich którzy identyfikują się z przedstawionymi tutaj przez nas 4 Polami Plemiennego Współdziałania  i 4 Płaszczyznami Porozumienia. Chodzi o to by zebrać Nowe Plemie w jak najszerszej reprezentacji, także tych, którzy  czują się po prostu  Słowianami, Polakami, tych którzy  identyfikują się z prezentowaną przez nas tutaj tradycją starosłowiańską,  tych którzy identyfikują się z prezentowanymi przez nas celami ekologicznymi, z celem stworzenia płaszczyzn informacyjnych niezakłamanych mediów i wydawnictw oraz z celami postulowanych przez nas przemian społecznych, i kulturowych oraz duchowych jakie proponujemy . Niech to będzie też wstęp do wyłonienia naszej reprezentacji jako Ruchu Społecznego, który stanie się realną siłą w Polsce, Siłą Która wyrazi Naszą Niezgodę na uprawianą w Polsce wobec młodego pokolenia politykę i która wypracuje wspólny, program Społeczno-Gospodarczy, czyli zaproponuje Wielką Zmianę.

Zaznaczam , że mówię tutaj o wstępie do tych następnych kroków.  Wypowiadajcie się na temat jak widzicie następne kroki na tej drodze.

flaga_polska

Oficjalnie w tej chwili chcę was zawiadomić, że w wyniku rozmów jakie odbyły się w Nurcu z końcem kwietnia bieżącego roku, Starosłowiańska Świątynia Światła Świata i Fundacja Patria z Nurca otwierają i współtworzą w Nurcu Ośrodek Myśli Słowiańskiej. Ośrodek będzie działał na znajdującym się tam przepięknym terenie puszczańskim należącym do Fundacji. Termin oficjalnego rozpoczęcia działalności zostanie ogłoszony w specjalnym oświadczeniu. Będziemy tam chcieli utworzyć różne inicjatywy  adekwatne do tego miejsca – między innymi Ośrodek Kultury i Sztuki Słowian, który będzie gromadził zbiory dzieł artystycznych, antykwaryczne, oraz przedmioty rękodzieła. Nie tylko gromadził ale również wytwarzał. Chcemy by działały tam warsztaty rękodzielnicze i by odbywały się warsztaty artystyczne. Chcemy by działało tam gospodarstwo ekologiczne, które jest przygotowywane do uruchomienia. Ta oferta współtworzenia OMS (Ośrodka Myśli Słowiańskiej) jest skierowana przez nas wspólnie – przez FP i SSŚŚŚ, do wszystkich Rodzimowierców , Ekologów i Słowianofilów w Polsce i nie tylko w Polsce, także do naszych współbraci Słowian ze wszystkich krajów świata.  

Na razie polecam zainteresowanym tą ideą przestudiowanie  tekstu JASKARA:   http://jaksar.wordpress.com/2013/05/13/konwent-organizacji-zwiazkow-i-stowarzyszen-rodzimowierczych/ 

SSSSS s-1553

Tagged with: ,

  

Na razie polecam zainteresowanym tą ideą przestudiowanie  tekstu JASKARA:   http://jaksar.wordpress.com/2013/05/13/konwent-organizacji-zwiazkow-i-stowarzyszen-rodzimowierczych/ 


O lnie, konopiach, maku i innych uprawach oraz rękodziele zniszczonym przez prawo w Polsce.

$
0
0

len zwyczajny2

Zapraszam was dzisiaj na stronę projektu który ma prowadzić do ochrony produkcji starych odmian lnu i rękodzielnictwa oraz rzemiosła związanego z produkcją lny w Polsce. Takich samych działań wymaga niestety natychmiast uprawa konopi i uprawa maku, które to uprawy z dekretu rządu Polski zostały skazane na wymarcie. poprawność polityczna i restrykcyjne prawo oraz powszechna kontrola obywateli wprowadzona w PRL jak widać nie ma końca mimo , ze podobno od 25 lat żyjemy w wolnej Polsce.

Len_w_ogrodzie_przy_Muzeum_Papiernictwa_(Duszniki)Len w ogrodzie przy Muzeum Papiernictwa (Duszniki)

http://www.paz.most.org.pl/len/index.html

1

O projekcie

“Jak to ze lnem było – ochrona bioróżnorodności i tradycji” to tytuł projektu realizowanego przez Pracownię Architektury Żywej przy pomocy finansowej GEF/SGP. Ma on za zadanie łączyć odtwarzanie tradycji rękodzielniczej i uprawowej z ochroną gatunkową i genową. Motywem przewodnim jest len spajający wszystkie istotne dla projektu elementy.

Zmniejszanie się liczby gatunków to nie tylko zanikanie pięknych storczyków, to przede wszystkim problem wielu niepozornych gatunków np.: tępionych przez człowieka roślin dzikich potocznie zwanych chwastami, które tworzą ogromną różnorodność wśród jednolitych, dużych powierzchniowo upraw. Rośliny te są naturalnym “bankiem genów” w coraz bardziej ubożejącym świecie przyrody.

Przyczyny dla których powstał projekt

  • odejście od niegdyś powszechnej uprawy lnu i chemizacja upraw, spowodowało zagrożenie zespołu chwastów Spergulo-Lolietum remoti z gatunkami: Lnicznik właściwy – Camelina alyssum, Kanianka lnowa – Cuscuta epilinum, Życica lnowa – Lolium remotum, Sporek polny – Spergula arvensis, które są obecnie zagrożone wyginięciem bądź uważane za wymarłe. Jest to specyficzny zespół chwastów towarzyszący wyłącznie uprawom lnu;
  • Wprowadzanie do obecnych upraw lnu wyselekcjonowanych odmian rośliny, kosztem tradycyjnych odmian miejscowych, prowadzi do zanikania starych odmian lnu, a tym samym do zubożenia bioróżnorodności;
  • wiedza o tradycyjnej uprawie i sposobach obróbki włókna lnianego, a także wytwarzanie tradycyjnych wyrobów rękodzieła, wzornictwo jak i metody odchodzi w niepamięć wraz ze starszym pokoleniem;
  • intensyfikacja rolnictwa oraz nadmierne stosowanie nawozów sztucznych i chemicznych środków ochrony roślin przyczynia się do znacznego zmniejszenia ilości chwastów towarzyszących uprawie zbóż;
  • zanikanie rodzimych gatunków zwierząt gospodarskich.

Tradycyjna uprawa i obróbka lnu

Wzrost i rozwój rośliny
Zależnie od temperatury i wilgotności gleby len wschodzi w ciągu 4-14(10) dni. Młode rośliny początkowo rosną bardzo wolno. Z pąka znajdującego się między liścieniami wyrasta prosta ulistniona łodyga, rośnie powoli i po osiągnięciu ok. 10 cm wysokości przybiera postać tzw. jodełki. Potem następuje okres szybkiego wzrostu trwający aż do początku tworzenia się pąków kwiatowych, a dzienny max przyrost wynosi w tym okresie 3,5-6(10) cm. W okresie tworzenia się pąków kwiatowych i kwitnienia przyrost dzienny zmniejsza się i kończy po okwitnieniu.
Okres wegetacji trwa 90-120 dni.

Wymagania klimatyczne i glebowe, agrotechnika
Pod względem glebowym len nie jest zbyt wymagający, nie znosi jednak gleb suchych i piaszczystych, które źle utrzymują wilgoć, jak również gleb torfowych, wapiennych oraz podmokłych, nie należy uprawiać lnu na glebach bogatych w próchnicę. Najodpowiedniejsze są wszystkie gleby gliniasto-piaszczyste i piaszczysto-gliniaste, wszelkie nowiny, pastwiska, łąki mineralne oraz gleby poleśne. Najlepszym przedplonem dla lnu będą rośliny pozostawiającą rolę nie zachwaszczoną. Nie wolno wysiewać często lnu na jednym polu, gdyż wtedy łatwo ulega chorobom grzybowym. Bardzo dobrym przedplonem dla lnu są wieloletnie łąki, koniczyniska, zielonki pastewne oraz rośliny okopowe. Płodozmian 5-6(7) lat.
29
Przygotowanie gleby pod siew
Głównym celem uprawy gleby pod len powinno być nagromadzenie wody w glebie, walka z chwastami oraz wyrównanie pola.
Orka:
1. Wykonuje się głęboką orkę na jesieni (rok I).
2. Wiosną (rok II) jak najwcześniej należy zwłókować i zbronować wysztorcowane skiby, aby przerwać parowanie wilgoci i dobrze wyrównać pole.

Nawożenie:
UWAGA ! Bezpośrednio pod len nie stosuje się nawozów organicznych, gdyż powodują one wybujałość słomy, wyleganie, wrażliwość na choroby i przedłużają okres dojrzewania. Obornik można stosować na rok przed siewem lnu. Wapnowanie również stosuje się w przedplonach, ponieważ wapno zastosowane bezpośrednio pod len pogarsza jakość włókna.
1. Len nawozimy potasem, azotem i fosforem. Najważniejszy jest potas. Wpływa on bardzo dobrze na jakość włókna i zapobiega wyleganiu lnu. Azot jest niezbędny dla wzrostu lnu, fosfor zaś przyczynia się do równomiernego dojrzewania.
2. Dawki potasu powinny wynosić od 100 do 150 kg 40-procentowej soli potasowej na ha. Sól potasową można z powodzeniem zastąpić popiołem drzewnym w ilości 600 kg popiołu na ha.
3. Azot w postaci siarczanu amonu lub saletrzaku daje się w ilości 50-125 kg na ha. Nadmiar azotu powoduje wyleganie i obniża wartość plonu. Nawozy azotowe można zastąpić gnojówką, stosując 5 do 6 tysięcy litrów na ha. Gnojówkę należy wywozić przed siewem, rozlewać równomiernie i dokładnie wymieszać z ziemią za pomocą brony lub kultywatora.
4. Fosfor w postaci superfosfatu lub supertomasyny stosuje się w ilości 100-150 kg/ha.
5. Nawozy mineralne wysiewa się przed siewem lnu.

n2

Siew i pielęgnowanie posiewne
1. Nasiona.
Przed siewem (2-3dni) zaprawiano nasiona lnu półsuchą zaprawą fungicydową.
2. Wczesny siew.
Doświadczenia wykazały, że najlepsze plony włókna daje wczesny siew. Ponieważ len jest bardzo wytrzymały na przymrozki, należy siać go tak wcześnie, jak tylko można. Pozwala to na wykorzystanie pełnej wilgoci zimowej. Wczesny siew chroni również len przed szkodnikami, bowiem okres występowania szkodników przypadnie wtedy, gdy roślinki będą już dosyć duże i odporne. Ze względu na równomierność wschodów i równe dojrzewanie słomy, najlepsze wyniki daje siew rzędowy. Len sieje się w rzędach w odległości od 10 do 15 cm….

… cd:  http://www.paz.most.org.pl/len/index.html

n40

Bajki o lnie

Maria Konopnicka
“Jak to ze lnem było”

Był raz król taki, co miał wielkie królestwo, wszelkiego dobra i bogactwa pełne, tylko że w nim złota nie było.
pola tam były wielkie, sady śliczne, od grusz, od jabłoni czerwieniejące z dala, po lasach zwierzyny huk, w ziemi żelaza dość, na powietrzu ptactwo takie, że co jedno odleci, to drugie przyleci, bydła, koni, owiec stada okrutne, nieprzerachowane, po rzekach ryby jakie tylko, i małe, i duże, kwiecia też po łąkach mnóstwo dla królewiątek małych, co jedno przekwitnie, to drugie zakwita. Ot, wszelkiej rozkoszy moc wielka! Miasta też były w tym królestwie znaczne i wojska duże po zamkach, po wieżach mocnych, i ludu po wsiach dość. Ale król niczym się nie cieszył, tylko ciągle markotny był, że złota nie ma w jego państwie.

- Cóż mi po tym zbożu – mówił – albo i po tych lasach, i po tych rybach w rzece, i po tych stadach wielkich, kiedy ja to wszystko muszę het precz wywozić do moich sąsiadów za złoto, bo go u mnie ni ma. Żeby tu u mnie złoto było, cały lud mój by się ubogacił.

Lud jego biedny po wsiach skórami się odziewał i koszuli na grzbiecie me miał, a dopiero sami bogacze z miasta musieli w dalekie kraje posyłać po materie drogie, po jedwabie na ubiory swoje.

- Bylem tylko złoto miał – mówił król – to mi już niczego nie braknie i memu ludowi.

Tak wyszedł raz sobie na drogę i chodzi w zamyśleniu wielkim, a drogą kupcy jadą. Jak też zobaczyli króla, tak zaraz mu pokłon oddali, towary rozwiązują i pytają, czy czego nie trzeba. Król pokłon przyjął grzecznie, towary obejrzał, głową pokręcił i mówi:

- Na nic mi te wasze towary, bo mi tylko jednej rzeczy potrzeba. Więc zaraz się dopytywać zaczęli, czego.

- Potrzeba mi złota – mówi król – żeby u mnie w ziemi było, żebym je dobywać mógł i cały mój lud zbogacił, i siebie.

Zafrasowali się kupcy, bo tej woli królewskiej nie mogli uczynić, i zamilkli. A był między mmi staruszek jeden, jako ten gołąb siwiutki, z brodą po pas, w bieli cały odziany i bardzo mądry. Ten, widząc frasunek swoich towarzyszów i króla, pragnącego złota dla ubogiego narodu, co koszuli na grzbiecie nie ma, pomyślał, wystąpił naprzód i rzekł:

- Królu, panie! Mam-ci ja takie siemię w mieszku, co jak je wiosną posieją w polu, to złoto ci z niego się urodzi. I zdjął ze swego wielbłąda troki, i wyjął z nich spory mieszek, i przed królem postawiwszy, rozwiązał. Król bardzo się zadziwił, że takie ziarno na świecie jest, co z niego złoto wyrasta. Onemu kupcowi sygnet piękny dał i choć ten mieszek był ciężki, sam go do zamku swego poniósł. Nazajutrz dał wiedzieć w całym państwie, jako w ten a w ten dzień król sam będzie w polu takie ziarno siał, co z niego wyrośnie złoto.
Zadziwował się naród cały na taką nowinę, zbiegli się wszyscy na ono pole patrzeć, jak też to cudowne ziarno wygląda. Matki prowadziły dzieci, synowie – ojców starych i zeszła się ludu wielka, wielka moc. Aż król wyjechał na siwym koniu w bisior drogi ubranym, z muzyką, z trębaczami i z dworem całym, a za nim sam skarbnik królewski mieszek z ziarnem niósł pod baldachimem z karmazynu, co go czterech pachołków królewskich trzymało. Kiedy wszyscy na skraju pola stanęli, król koronę z głowy zdjął, że to niby prosty siewacz na swej roli staje, i wziąwszy od skarbnika mieszek wzdłuż bruzdy pięknie wyciągniętej poszedł, czerpiąc z mieszka ręką ono ziarno cudowne i rzucając je w świeżo zaoraną, czarną, pulchną ziemię. A tu zaraz za królem brony szły, co je najpierwsi panowie w onym królestwie prowadzili i ten posiew bronowali, jak zwykle żyto albo i pszenicę, albo insze jakie ziarno. Kiedy już pole zasiane było i zabronowane, król koronę znów na głowę włożył i wrócił z wielką paradą na zamek swój, z dworzanami swymi i z muzyką, i z trąbami, i z wielką uciechą, że takie pole złota zasianego ma. Minął dzionek, minął drugi, król ciągle z okna w ono pole pogląda, czy złoto nie rośnie, ale nic. Aż jednego dnia uderzył deszcz ciepły z nieba i słonko po nim przygrzało. Patrzy król, a tu na calusieńkim polu cości jakby ze ziemi na wierzch się parło. Uradował się bardzo.

- Oho! – mówi. – Nie zazna teraz mój naród biedy, jak mi się to złoto urodzi. Pole nie takie zasieję na przyszłą wiosnę, ale dziesięć razy większe. I chodzi sobie wesół po komnatach, pieśni sobie śpiewać każe, sztuki różne pokazować – taki rad.
- Nie będę – mówi – patrzeć choć z tydzień w pole, aż zażółknieje złoto, żeby oczy moje uciechę miały. Przeszedł tydzień. Patrzy król, a tu zamiast żółtego złota na calusieńkim polu śliczna zieloność, jakoby murawa, tak źdźbło przy źdźble wzeszło i do słońca w górę idzie. Zadziwił się bardzo w sobie i mówi:

- Myślałem, że od razu żółte złoto róść będzie, a tu zieleń taka. Ale nic… czeka. Czekał tydzień, czekał dwa, powyrastały łodyżki równiutkie jedna przy drugiej, jak to wojsko wielkie. Już się i pączki pozwijały, już i ku kwitnieniu się ma. A co kto przejdzie, to się dziwuje, że to złoto tak rośnie, jakby jakie zwyczajne ziele. Dworacy kręcą głowami, cości szepcą, cości między sobą radzą. Król patrzy, twarz pogodną zrobił i mówi:

- Nic to! Pewno się w kwitnieniu ono złoto okaże złotym kwiatem. Jednego ranka pojrzy, aż tu pole jak długie i szerokie niebieszczy się tak, jak to niebo nad ziemią. Kwiatuszek koło kwiatuszka na łodyżce sterczy, aż się w oczach modro od tego robi, jakby w wodę patrzał. Zadziwił się król, wąsa szarpnął, iż tak złoto ono modro kwitnie, cały dzień frasobliwie po komnatach chodził, wieczerzy jeść nie mógł i markotny spać się układł. Aż rankiem uderzył się w czoło i mówi:

- O, ja głupi! Wszakże to nie kwiat, ale nasienie będzie samo złoto! Czegożem się wczoraj frasował? I począł dobrej myśli być, i ucztę panom swoim sprawił, i radowali się wszyscy, że król tak mądrze im to wyłożył o nasieniu owym, co złotem być miało – i tak wszyscy cieszyli się społem. Przeszło lato, z kwiatuszków owych modrych porosły główeczki, takie okrągluśkie. Król idzie w pole. bierze w palce, ogląda i myśli:

“Już też w tych główeczkach na pewno złoto jest: tylko patrzeć, jak się to posypie”. Rozgniótł jedną, patrzy, aż tu takie samo siemię, jak to, które siał. Rozgniewał się król bardzo, dwór cały zwołał, kazał to zielsko z całego pola wyrwać, kijami zbić, że to mu takiego wstydu i zawodu narobiło, i do wody cisnąć. Pachołkowie rozkazanie królewskie wypełnili, łodyżki co do jednej wyrwali, kijami zbili, aż się ono nieszczęsne ziarno posypało, w pęki powiązali i do wody wrzucili. Ale że to już ich samych złość wzięła, więc jeszcze w wodę kamieniami ciskali i tyle tego narzucali, że się one łodygi w pękach zastanowiły, z wodą nie poszły i u brzegu przywalone kamieniami zostały. Król tymczasem po całym świecie szukać słał onego kupca, żeby go stracić za ten postępek, że to takiego monarchę poważył się oszukać. Tak szukają tego kupca, tak szukają – nic! Król też znów smutny począł bywać, jako i na początku, i nieraz sam bez dworu w zamysłach różnych chodził, trapiąc się, że ludu swego nie mógł zbogacić. Idzie on raz brzegiem rzeki, patrzy – kamieni wielka moc, a spod nich cości sterczy. Zawołał pachołka, w wodę mu kazał iść i czeka. Niedługo pachołek wraca i powiada:

- Królu, panie! Toć to jest ono zielsko, co miało złoto rodzić i z pola wyrwane zostało. A król: – Jeszcze mi na oczach będzie to podle zielsko leżeć? Mój wstyd przypominać? Weź mi je zaraz i wynieś precz, żebym go więcej nie spotkał! Ano, poszedł pachołek po drugiego, one kamienie odrzucili, pęk łodyg przegniłych z wody wydobyli, wynieśli je het, pod las, cisnęli i poszli. Kupca szukali tymczasem precz po całym świecie, wedle królewskiego przykazu. Król ciągle się frasował, to tu, to tam jeździł po kraju, a co spojrzy na ten biedny naród, co koszuli na grzbiecie nie ma, to się omal łzami nie zaleje; takie litościwe serce miał. Ano, widzą panowie, że król taki smutny, tak rada w radę uradzili, żeby wyprawić wielkie polowanie. Zjechali się różni książęta, różni panowie, różni dostojni goście, nasprowadzali psów, koni, masztalerzów, psiarków, łuczników, naprzywozili łuków i różnej broni takiej, że to ha! różnych rarogów, dojeżdżaczy sokolników: polowanie takie, że to na całe królestwo sławne.
Ucieszył się król tym widokiem, rozweselił, o strapieniu swoim coś niecoś zapomniał, bronie różne czyścić kazał, sfory ogarów sforować, charty na smycze brać, konie kułbaczyć, wozy pod zwierzynę zaprzęgać, aż uderzyli trębacze w rogi łosiowe, psiarnie zaczęły ujadać, bicze ino świstały w powietrzu: tu się sokoły na całe gardło drą, tu pisk, krzyk, wrzawa taka, że to jak na największym jarmarku. Aż siadł sam król na konia, po bokach mu książęta i wielcy panowie pojechali. Jadą. jadą, przyjechali pod las. Dziwują się goście, że taka knieja gęsta, pewno i zwierza pełna, to się ino psy rwą, ino konie parskają kiedy wtem spojrzy król w bok jakoś, a tu na polanie leżą one pęki łodyg, przez pachołków z wody dobyte, wyschłe, wymizerowane, sczerniałe. Król zapalił się gniewem na twarzy, humor mu się od razu przemienił, zawraca konia, przeprasza gości i na powrót na zamek jedzie. Tak się rozgniewał, że ledwo tchnął, łowczemu wracać przykazał z końmi, wozami i psiarnią, a na pachołki swoje krzyknął:…..

cd: http://www.paz.most.org.pl/len/bajka1.html

len

Szydełkownia Mao: http://szydelkownia.blogspot.com/2010/06/len.html

Len.

Tak niepozorna w wyglądzie i znana od wieków roślina ,która przynosi nam wiele pożytku.
Lubimy nosić lniane rzeczy ,mimo że się gniotą niemiłosiernie, za to naturalne włókno zapewnia nam komfort noszenia.
Błogosławieństwem są na upalne dni.
W moje łapki trafił  nie materiał ,lecz przędza -len przemysłowy,dziewiarski -nawijana na cewki.

Dostałam go do przetestowania i wyrażenia opinii na jego temat od miłej pani Ewy ,która robi z niego bluzki ,szale i inne cuda….

len_10

Len film animowany według bajki Ch. Andersena

TV Studio Filmów Animowanych

Len: http://tvsfa.com/index.php/len/

Pierwsza ekranizacja opowieści Hansa Christiana Andersena pt. Len. To piękny, poetycki i niezwykle subtelny obraz filmowy dla dzieci o radości poznawania świata i siebie samego, o trudnej sztuce akceptacji życia we wszystkich jego przejawach.

W metaforyczną opowieść o lnie, który zasiano, wyrósł, rozkwitł, dojrzał, zerwano go i zmieniono najpierw w płótno, potem w papier, a w końcu spalono, wpisane jest filozoficzne przesłanie o sensie przemijania…

6 maki red-poppy-field-wallpapers_11808_1600x1200

Uprawa maku lekarskiego

Mak lekarski najlepiej rosnie na glebach cięższych, wapiennych i ciepłych. Jest wrażliwy na nadmiar wody, po długotrwałych opadach jest porażany przez choroby grzybowe. Należy wybierać dla niego miejsca nasłonecznione. Nasiona maku wysiewamy od marca do początku kwietnia. Można je też wysiewać w październiku, dzięki czemu uzyskamy wcześniejsze wschody i kwitnienie. Nasiona maku lekarskiego są bardzo drobne. W 1g znajduje się ich od 3 do 7 tys. wysiewamy je w rzędy oddalone od siebie o 25-30cm.Po wzejściu siewek przerywamy je, pozostawiając rośliny co 10 cm w
rzędzie. Wyrwane siewki trzeba wyrzucić- nie nadają się one do posadzenia w
innym miejscu, gdyż mak wykształca palowy system korzeniowy, który bardzo
trudno sie regeneruje. roślina ta nie znosi więc przesadzania ani za młodu,
ani tym bardziej gdy jest starsza. Mak zakwita w 8-10 tygodniu od wysiewu i
kwitnie od czerwca do sierpnia. Może kwitnąć do jesieni, jeśli nasiona
będziemy wysiewać partiami co 2 tygodnie, a więc do połowy czerwca. Mak
łatwo rozmnaża się z samosiewu i jeśli chcemy tego uniknąć to zaraz po
przekwitnieniu musimy usunąć rośliny z rabaty. w przeciwnym razie w następnym
roku rabata i jej otoczenie pokryją się wiosną dywanem siewek maku. (Tak
wygląda uprawa maku na rabatach). Pełniejszy opis znajdziesz na:[url][/url]https://hyperreal.info/node/1003Uwaga!Powyższy materiał nie jest instrukcją ani nie zachęca do wytwarzania substancji psychotropowych!!Napisane tylko i wyłącznie w celach informacyjnych!
Przegląd prasy rolniczej
Mak
      Zmiany w uprawie maku w Polsce w ostatnich latach
       (Wieś Jutra 2005, nr 7, s.18)
  Zasady uprawy maku w Polsce określa ustawa z dnia 24 kwietnia 1997 r. o przeciwdziałaniu narkomanii (Dz. U. z 1997r., nr 75, poz.4682). Uprawa maku wysokomorfinowego, może być prowadzona wyłącznie na potrzeby przemysłu farmaceutycznego i nasiennictwa. Natomiast mak niskomorfinowy może być uprawiany wyłącznie na cele spożywcze i nasienne.
  Mak w Polsce można uprawiać na określonej powierzchni, w wyznaczonych rejonach, w drodze kontraktacji i na podstawie zezwolenia. Minister rolnictwa w porozumieniu z ministrem zdrowia określa w rozporządzeniu ogólną powierzchnię przeznaczaną corocznie pod uprawę maku oraz rejonizację z podziałem na poszczególne województwa. Natomiast wojewoda decyduje w rozporządzeniu o powierzchni uprawy maku w poszczególnych gminach. Kontraktację upraw maku może prowadzić przedsiębiorca posiadający zezwolenie wojewody właściwego dla miejsca położenia uprawy. Zezwolenie to powinno określać zakres i cel kontraktacji i może być cofnięte w razie naruszenia warunków w nim określonych.
  Rolnik może uprawiać mak na podstawie zezwolenia wójta lub burmistrza właściwego ze względu na miejsce położenia uprawy oraz umowy kontraktacji, zawartej z odbiorcą prowadzącym kontraktację na podstawie zezwolenia wojewody. Zezwolenie powinno określać odmianę maku, powierzchnię ich uprawy oraz termin jego ważności. Gmina musi prowadzić rejestr wydanych zezwoleń na uprawę maku. Nadzór nad uprawami maku sprawuje zarząd gminy właściwy ze względu na położenie tych upraw. Po zbiorze słoma z maku niskomorfonowego powinna być zniszczona przez prowadzącego uprawę na jego koszt, w sposób określony w umowie kontraktacji. Podobnie postępuje się z resztkami pożniwnymi.
  Areał uprawy maku w Polsce odznacza się dużymi wahaniami. Największy był w 1995 r. (8346 ha), a najmniejszy w 2002 r. (1080). Od trzech lat powierzchnia uprawy maku oscyluje w pobliżu 1 tys. ha. Obecnie w polskim rejestrze odmian znajduje się 5 odmian niskomorfinowych maku: Agat, Michałko, Mieszko, Rubin i Zambo.
  Zainteresowanie uprawą maku w Polsce wśród rolników maleje. Przyczyn jest kilka:
- olbrzymi import maku z Czech (w 2003 r. sprowadzono do Polski aż 5406 t maku tj. 5 razy więcej niż wynosiła polska produkcja maku),
- niskie ceny,
- utrudnienia prawne,
- brak zainteresowania ze strony przemysłu farmaceutycznego makiem wysokomorfinowym,
- brak dopłat uzupełniających
  Produkcja maku w Polsce w najbliższym czasie będzie maleć, a w najlepszym wypadku pozostanie na obecnym poziomie. Bez zmian prawa nie jest możliwe odbudowanie silnej pozycji Polski jako dużego producenta maku w Europie.
M. Kołaczyńska-Janicka

Czytaj więcej na: http://talk.hyperreal.info/uprawa-maku-lekarskiego-t19838-460.html#p379456#ixzz2Mjkl7ezK

wielkopolskie

Sąd w Grodzisku Wielkopolskim skazał działkowców za uprawę niskomorfinowego maku

Sąd w Grodzisku Wielkopolskim ukarał naganą sześć osób, u których na działkach policja znalazła niskomorfinowe maki. Działkowcy twierdzili, że to samosiejki.

Jak poinformowała rzeczniczka Sądu Okręgowego w Poznaniu Joanna Ciesielska-Borowiec, przed sądem stanęło osiem osób: sześć uznano za winne popełnienia wykroczenia, dwie uniewinniono.

- Zarzut był taki, że osoby te wbrew przepisom ustawy, bez posiadanego zezwolenia uprawiały mak niskomorfinowy na powierzchni od 0,01 mkw do 1 mkw – powiedziała rzecznik.

Skazani za uprawę czterech makówek na 1 metrze kwadratowym – To się nazywa państwo policyjne: PRL Bis

ros nowa maki 25574728_2139261

Uprawa konopi

Anonim, 19. wrzesień 2000 – 9:17

Tekst o uprawie konopi zaczerpnięty z krakowskiego miesięcznika “Piątek Wieczorem”.

Jakość rośliny, którą hodujesz zależy głównie od genów zawartych w nasionach. Nie mozna wychodować wysokowartościowej rośliny z nasion niskiej wartości. Nieprawidłowe warunki wzrostu powodują słabe plony niezależnie od jakości nasion. Najlepsze są nasiona południowo-azjatyckie, które zwykle szybciej rosną i są często naturalnie poliploidalne.

Jedną z metod kiełkowania jest włożenie nasion pomiedzy 6 płatków ligniny i umieszczenia ich w ciepłym i ciemnym miejscu. Natychmiast po wykiełkowaniu nasiona należy zasadzić. Jeśli pozwolisz korzonkom rosnąć na ligninie, to nasienie ucierpi, gdy włożysz je do ziemi – korzeń posiada setki delikatnych włosków, które łatwo jest uszkodzić. Jeśli roślina nie zaczyna gwałtownie swego wzrostu to zazwyczaj nie osiąga pełni swoich możliwości.

Nasiona kiełkują w czasie 12 godzin do jednego tygodnia. Nasiona, które wykiełkują pierwsze są zwykle najsilniejsze i najzdrowsze. Z nich najszybciej wyrosną rośliny. Jeśli masz więcej nasion, to wyrzuć te, które zaczynają kiełkować późno i wykiełkuj następną partię, sadząc tylko najlepsze nasiona.

konopie

WYBÓR ZIEMI

To jakiej ziemi użyjesz będzie miało duży wpływ na to, jak prędko rośliny będą zdrowe. Użyj ziemi zapewniającej dobre drenowanie i bogatej w składniki odżywcze. Użycie ziemi wysterylizowanej zapobiegnie występowaniu grzybicy nasion oraz zwilgotnieniu gleby. Aby poluxnić glebę możesz użyć mchu torfowego albo pumeksu.

Roślina potrzebuje dużo azotu, potasu, wapnia i fosforu.

PH odnosi się do kwaśności gleby i określa się je w skali od 1 do 15. 7 jest obojętne. Liczba powyżej 7 wskazuje, że gleba jest zasadowa, poniżej – kwaśna. Dla URU najodpowiedniejszy jest przedział od 6,3 do 7,3 PH. PH gleby po pewnym czasie opada w rejony kwasowe. Poznaj PH wody, której używasz i kontroluj PH twojej ziemi. Staraj się utrzymać glebę w zakresie sugerowanym powyżej. URU hodowane na glebie kwaśnej ma żółknące liście i nie rośnie. Jeśli okaże się, że twoja gleba jest kwaśna to nawapnij ją używając (podane według szybkości działania) gaszonego wapna, kredy, sproszkowanego wapienia, skorup od jajek. Te ostatnie najlepiej zmielić w młynku do kawy. 3 kubki dadzą ci wzrost o 1 PH na jedną stopę sześcienną ziemi. Pamiętaj, że skorupki są stosunkowo wolno działającym źródłem wapnia.

WODA

Gdy kiełki są młode należy podlewać je codziennie. Ich korzenie są małe – tracą wodę szybciej niż duże. Gdy URU rozwinie już system korzeniowy i będzie rosło w dużej doniczce, to korzenie będą sięgały miejsc, gdzie zazwyczaj jest wilgotno. Podlewać należy wtedy, gdy ziemia jest prawie sucha. Często powierzchnia gleby jest sucha, lecz kilkanaście centymetrów głębiej, tam gdzie sięgają korzenie, ziemia bywa mokra. Może to spowodować śmierć rośliny, bo korzenie znajdują się ciągle w wodzie i gniją. Podstwową sprawą jest właściwe odprowadzenie wody z doniczki. W jej dnie muszą znajdować się otwory, a ziemia musi być dostatecznie spulchniona. Jeśli odstawisz wodę na 24 godziny, to część chloru ulotni się, a rośliny będą zdrowsze. Jeśli końcówki liści brązowieją znaczy to, że roślina jest zalana (zbyt często podlewana lub nie ma odpowiedniego odprowadzenia wody z doniczki).

Najlepsze rezultaty daje podlewanie co 3-4 dni, w zależności od ilości wody zużywanej przez roślinę oraz szybkości wysychania gleby. Rośliny kilkutygodniowej nie należy podlewać co dzień po trochu, gdyż woda nie dociera do wszystkich warstw gleby równocześnie.

TEMPERATURA POWIETRZA

URU może rosnąć w temperaturze od 27 do ponad 55 stopni Celcjusza. Idealną temperaturą w ciągu dnia jest przedział między 38 a 45 stopni.

Jeżeli hoduhesz rośliny w domu, to nie musisz się martwić o temperaturę. Jeżeli hodujesz je w temperaturze poniżej 25 stopni, to będą rosły wolniej i nie osiągną największych rozmiarów.

NAWOŻENIE

Najczęściej stosuje się nawozy zawierające dużo azotu, np. 23%, fosforu – 19%, potasu – 17% oraz elementy śladowe: sód, cynk, siarka, krzem, wapń, kobalt, żelazo, chrom, molibden, magnez, mangan, witaminy B1 i B2 oraz hormony.

Nawożenie rozpocznij po 3-4 tygodniach od rozpoczęcia wzrostu URU stosując nawóz wysokoazotowy. Gdy rośliny mają już 3,5 miesiąca i jeśli chcesz, by zakwitły, to stosuj nawóz z małą ilością azotu, a większą – potasu i fosforu.

Nawóz można rozpylać przy pomocy rozpylacza bezpośrednio na liście, lecz tylko wtedy, gdy roślina ma powyżej 30 cm wzrostu.

Organiczny system kultywacji gleby polega na niestosowaniu nawozów sztucznych. Najlepszym pomocnikiem hodowcy organicznego jest dżdżownica, która spulchni ziemię, a jej odchody będą doskonałym nawozem. Dżdżownice doskonale rozwijają się na substancjach organicznych, a nie tolerują żadnych nawozów sztucznych.

OŚWIETLENIE

Stosując oświetlenie jarzeniowe możesz hodować rośliny w piwnicy, szafie, na strychu w tempie wzrostu zbliżonym do szybkości rozwoju w zenicie lata. Jakość URU hodowanego w domu jest wyższa od tej hodowanej na wolnym powietrzu. Lampy muszą być utrzymywane bardzo blisko szczytów roślin, świetlówki w odległości 5 cm. Przy dobrym oświetleniu URU nie wykształci długiej łodygi.

Im więcej światła, tym szybciej URU rośnie. Dwie lampy obok siebie są bardziej efektywne niż jedna. Aby roślina miała kwiaty, a później nasiona należy wprowadzić fazę ciemną (raz na dobę). Jeśli chcesz mieć tylko liście, możesz utrzymywać oświetlenie non-stop. Przy 12 godzinach światła na dobę URU zakwita po 2-2,5 miesiącach, przy 16 godzinach, po 3,5-4 miesiącach, przy 18 po 4,5-5 miesiącach.

STERYLIZACJA

Sterylizacja gleby, czyli uwolnienie jej od bakterii powodujących gnicie: ziemię wsadzić do piecyka o temperaturze 90 stopni na 60 minut.

Przy przesadzaniu URU do większej doniczki należy roślinę osadzić głębiej wraz z korzeniami – spowoduje to lepsze podtrzymanie.

WENTYLACJA

Jej rola wzrasta wraz z ilością roślin w danym pomieszczeniu. Dobra wentylacja zapewnia prawidłowe oddychanie i detoksyzację rośliny. Częste przebywanie w pomieszczeniu gdzie rośnie URU dostarcza jej CO2 i polepsza warunki wzrostu.

WILGOTNOŚĆ

W suchym powietrzu URU ma liście o blaszkach węższych, za to produkuje więcej żywicy. Wybór należy do TYTUSA.

PRZYCINANIE

Przycinanie powoduje zwiększenie ilości liści. Po raz pierwszy należy przyciąć URU po trzech tygodniach – sam szczyt – roślina rozrośnie się w krzaczek. Na dwa tygodnie przed żniwami przestań podlewać i nawozić. Zwiększ temperaturę i przybliż lampy niemal do samej rośliny. Gdy liście staną się lśniące od żywicy będzie to oznaką jesieni.

ZBIERANIE I SUSZENIE

Oddziel liście od łodygi, włóż je do papierowej torebki, zostawiając ją otwartą. Po kilku dniach, kiedy liście będą już bardziej suche, ale jeszcze giętkie, przenieś je do słoja ze szczelną zakrętką. Wtedy trzeba roślinę obserwować – jeśli jest zbyt wilgotna, to spleśnieje. Otwieraj słoik codziennie, aby wypuścić wilgoć. Suszona w ten sposób URU będzie przypominała tytoń. Oprócz dni nowiu, kwadry i pełni, najlepiej jest kiełkować w okresie fazy 1 i 2. Fazy 3 i 4 są najlepsze na zbiory, przycinanie i przesadzenie. Na walkę ze szkodnikami pora jest zawsze odpowiednia. Jeśli przesadzisz roślinę 2-3 dni przed nowiem – lepiej się ukorzeni. Gdy w tym czasie zrobisz zbiory URU, będzie lepiej schła i nie będzie miała skłonności do gnicia.

ROZKRZEWIANIE

Możesz wybrać największą i najzdrowszą roślinę i rozkrzewić ją tak, aby wszystkie młode rośliny miały tę samą strukturę genetyczną i rosły w tym samym tempie co rodzic. Ogrzej żyletkę do 80 stopni i odetnij nią gałązkę pod kątem 15 stopni. Odcięta łodyżka powinna mieć 3 grupy liści. Tę nową sadzonkę umieść w doniczce z wysterylizowaną ziemią. Przykryj je czymś, aby przebywały w wilgotnej atmosferze. Naświetlaj je jarzeniówką z odległości 12 cali. Powinny ukorzenić się w ciągu 4 tygodni.

GDY ROŚLINA CHORUJE

Trudno jednoznacznie określić przyczynę nieprawidłowego rozwoju rośliny. Wiadomo, że gdy:

  • czubki liści brązowe – roślina jest zalana: zrób więcej utworów w dnie naczynia lub nie podlewaj;
  • roślina rośnie bardzo wolno – temperatura poniżej 50 stopni F, brak światła lub zła gleba (gdy nie ma próchnicy ziemia zbija się i zahamowuje rozwój korzeni, gdy PH gleby jest poniżej 5 – URU będzie źle rosnąć, tak samo przy zbyt słonej glebie – zasolenie występuje zawsze przy stosowaniu nawozów sztucznych);
  • starsze liście żółkną – mało azotu, zbyt niskie PH, brak żelaza;
  • szarawo-białe plamki na brzegach liści – brak potasu;
  • żółknięcie liści występujące najpierw wokół żyłek – brak manganu, magnezu;
  • górne liście poskręcane – brak molibdenu.

POWIEDZIAŁ

“Zakazywanie narkotyków sprawia tyle, że ich cena wielokrotnie rośnie, a jednocześnie zwiększa się ich dostępność (…). Produkcją i sprowadzaniem narkotyków zajmuje się więcej osób, niż gdyby było to legalne. Próby zahamowania tego zjawiska metodami administracyjnymi są oczywiście śmieszne – policjanci biorą łapówki, powstają więc specjalne policje do kontroli policjantów, które też biorą łapówki, a zresztą nawet jeśli jakiś uczciwy policjant przyskrzyni narkotykową siatkę, to jej miejsce na rynku natychmiast zajmuje nowa, tylko lepiej zorganizowana i do przyskrzynienia trudniejsza. (…)

Narkotyki zatem powinny być w całkowicie wolnej sprzedaży, traktowane jak każdy inny towar. Kary przewidywać można jedynie za nakłanianie do nich osób nieletnich. (…)

Prawo ingerować może i musi tam, gdzie jeden człowiek próbuje wyrządzić krzywdę drugiemu. Natomiast nie wolno narzucać człowiekowi niczego dla “jego własnego dobra”. To ja wiem, co jest dla mnie dobre – a nie jakiś urzędas!”

Rafał A. Ziemkiewicz, “Najwyższy Czas!”, nr 38 (129), 19.09.1992.

Uwaga!Powyższy materiał nie jest instrukcją ani nie zachęca do wytwarzania substancji psychotropowych!!Napisane tylko i wyłącznie w celach informacyjnych!

W USA marihuana będzie legalna?

Logo dostawcy  WP.PL | dodane 2012-10-17 (09:39)

fot. Thinkstockphotos
Argumenty zwolenników legalizacji są następujące. Wojna z narkotykami jest nieskuteczna. W ciągu 40 lat pochłonęła tysiące istnień ludzkich i 1 bln dolarów. W tym czasie popyt na narkotyki i jednocześnie ich dostępność na czarnym rynku praktycznie się nie zmieniłyTomasz Bagnowski

Trzy amerykańskie stany: Kolorado, Waszyngton i Oregon mają na początku listopada głosować nad legalizacją marihuany. Miałaby ona być sprzedawana w specjalnych punktach, licencjonowanych przez władze stanowe. Sondaże pokazują, że nowe regulacje mają duże szanse na wejście w życie.

Różnego rodzaju inicjatyw mających zalegalizować posiadanie marihuany na własne potrzeby było już w USA dużo. Za każdym razem opozycja przeciwko legalizacji była jednak większa niż liczba zwolenników. Teraz – jeśli wierzyć sondażom – lobby prolegalizacyjne ma większość w dwóch z trzech stanów, które 6 listopada będą w tej sprawie głosować.

Najwięcej zwolenników legalizacji jest w stanie Waszyngton. Za takim rozwianiem opowiedziało się tam 55 proc. badanych, przeciw było 32 prac., a niezdecydowanych 13 proc. W stanie Kolorado za legalizacją marihuany jest 51 proc. mieszkańców, przeciwko 38 proc., 11 proc. nie potrafi zaś powiedzieć czy jest za, czy przeciw. Legalizacja ma wciąż więcej przeciwników w stanie Oregon jednak różnica między nimi, a zwolennikami wynosi zaledwie 3 proc. (46-43 proc.) i mieści się w granicach błędu statystycznego.

W stanie Waszyngton za licencjonowaną sprzedażą opowiadają się nie tylko zwykli mieszkańcy ale także część policjantów i prawników. Za jest między innymi były szef FBI w Seattle i dwóch kandydatów na szeryfów w obejmującym to miasto powiecie King. Propozycję legalizacji znaną tu jako “Inicjatywa 502″ popierają także prawnik reprezentujący Seattle, Pete Holmes i były prokurator generalny John McKay.

Argumenty zwolenników legalizacji są następujące. Wojna z narkotykami jest nieskuteczna. W ciągu 40 lat pochłonęła tysiące istnień ludzkich i 1 bln dolarów. W tym czasie popyt na narkotyki i jednocześnie ich dostępność na czarnym rynku praktycznie się nie zmieniły.

- Waszyngton może być swojego rodzaju polem doświadczalnym dla legalizacji marihuany – mówi popierająca “Inicjatywę 502″ była nauczycielka, Brooke Thompson. – Penalizacja powoduje, że na sprzedaży zarabiają przestępcy. Legalizacja będzie korzystna, bo odciąży wymiar sprawiedliwości od tysięcy spraw, a budżetowi przyniesie dochody, które będzie można przeznaczyć np. na edukację – dodaje Thompson.

Według szacunków ekspertów w ciągu pięciu lat od legalizacji marihuany do budżetu stanowego z podatków pobieranych od jej sprzedaży wpłynęłoby blisko 2 mld dolarów.

Niemiecka Lewica proponuje legalizację konopi

PAP | dodane 2012-01-25 (19:52)

Niemiecka Lewica chce legalizacji konopi indyjskich oraz stworzenia klubów, które zajmowałyby się uprawą konopi. Tą propozycją zajęła się w środę parlamentarna komisja zdrowia, ale zarówno rząd, jak i większość partii odrzuca możliwość legalizacji “trawki”.

Jak argumentują posłowie Lewicy w swoim projekcie nowelizacji przepisów, obecnie obowiązujący zakaz nie jest skuteczną metodą walki z nielegalnym handlem i konsumpcją marihuany czy haszyszu i wciąż bardzo wiele osób sięga po te narkotyki.

- Zakaz nie jest też konieczny, bo ryzyko związane z konsumpcją konopi jest porównywalne w przypadku osób dorosłych z ryzykiem związanym ze spożywaniem alkoholu czy paleniem tytoniu – ocenia inicjator projektu nowelizacji poseł Frank Tempel, były policjant, który zapewnia, że sam nie pali “trawki”.

Głupota, perfidia (napędzanie mafii narkotykowej) i dwulicowość  rządów tzw Chrześcijańskiej Demokracji (czerpanie zysków z tytoniu i alkoholu – Niemcy i Polska) jest przerażająca.

t19 konopie1_1024

USA zalegalizowało konopie w niektórych stanach.

07 listopada 2012, 11:46

“Zielona rewolucja” w USA. Kolorado mekką miłośników marihuany?

Foto: sxc.hu Kolorado będzie celem migracji?

W Stanach Zjednoczonych upadła “marihuanowa prohibicja”. Wyborcy stanu Kolorado, obok głosowania na nowego prezydenta, zagłosowali za legalizacją marihuany. Przeciwny nowemu prawu gubernator stanu przestrzegł, żeby “jeszcze nie rozbijać skarbonek”, bo prawo nadal penalizuje palenie “trawki”.

Projekt “legalizacji marihuany do wykorzystania rekreacyjnego przez dorosłych”, nazywany Poprawką 64, jest dziełem organizacji o nazwie “Kampania na Rzecz Uregulowania Marihuany tak samo jak Alkoholu”. Sprawa wywołała wielkie zainteresowanie w całym kraju i obok wygranej Baracka Obamy, jest jedną z najgoręcej komentowanych i rozpowszechnianych informacji w sieciach społecznościowych.

“Zielona rewolucja”

Amerykańskie media podkreślają, że głosowanie w Kolorado ma znaczenie precedensowe dla całego świata zachodniego, gdzie niemal bez wyjątku wszelkie narkotyki są zakazane. Górski stan USA może stać się “papierkiem lakmusowym” i poligonem testowym dla nowych rozwiązań w dużej skali.

Specjaliści zaznaczają, że nawet słynne na cały świat liberalne prawo w Amsterdamie nie idzie tak daleko jak to z Kolorado. W największym mieście Holandii można jedynie sprzedawać do pięciu gramów marihuany, a jej uprawa i sprzedaż nadal nie są powszechnie dozwolone.

Na temat marihuany głosowano nie tylko w Kolorado, ale też w czterech innych stanach. Wyborcy w stanie Waszyngton dopuścili “spożycie w celach osobistych”, ale sprzedaż i produkcja nadal są zakazane. W Massachusetts dopuszczono marihuanę do wykorzystania medycznego. Stany Oregon i Arkansas odrzuciły dwie podobne inicjatywy.

W Górach Skalistych będzie zielono

Nie zliczono jeszcze wszystkich głosów dotyczących Poprawki 64, ale miejscowe media twierdzą, że jej zaakceptowanie jest pewne. Podobnego zdania jest gubernator stanu John Hickenlooper, który jest przeciwnikiem legalizacji.

- Wyborcy wypowiedzieli swoje zdanie i musimy je uszanować. To będzie złożony proces, ale mamy zamiar przezeń przebrnąć. Przestrzegam jednak, że według prawa federalnego marihuana nadal jest nielegalnym narkotykiem, więc nie rozbijajcie skarbonek zbyt szybko – stwierdził gubernator. Hickenlooper zobowiązał się, że potwierdzi wynik głosowania w 30 dni. Po tym akcie policja nie będzie już zatrzymywać i karać za palenie marihuany.

Dłuższym procesem będzie wprowadzenie kompletnych zmian w prawie, tak aby również  uprawa, przetwarzanie i sprzedaż “trawki” była legalna. Może to zająć od kilku miesięcy do roku. Trzeba bowiem dostosować prawo federalne.

Docelowym efektem Poprawki 64 jest ustanowienie identycznych regulacji dotyczących alkoholu i marihuany. – Przez osiem lat spieraliśmy się w Kolorado nad tym, że nieracjonalnym jest karanie dorosłych za wybieranie produktu, który jest znacznie mniej szkodliwy niż alkohol – stwierdził Mason Tvert, jeden z szefów kampanii na rzecz legalizacji “trawki”. – Dzisiaj obywatele Kolorado przyznali nam rację. Nie będziemy mieli dłużej prawa, które kieruje ludzi w stronę alkoholu, a dorośli będą mogli wybrać w zamian marihuanę, jeśli tak będą woleli. I nasza społeczność będzie dzięki temu lepsza – napisano w oświadczeniu organizacji.

Ja i Sawa ostatnia uprawa 1987 2Ja i moja córka Sawa oraz konopie 1987 – Kraków – Nigdy nie poddawajcie się głupocie i obłudzie.


Marcowe Wołanie Słońca w Nielepicach

$
0
0

DSC01104

Nie jeździmy w święte miejsca po to żeby zbierać dokumentację magicznego wywoływania słońca, ani nie zbieramy dokumentacji tego cudu, po to żeby udowadniać coś tłumom niedowiarków. Zasmieszczone tutaj zdjęcia “nie trzymają się” kolejności zachodzących zmian. Fotografia to tylko “nalepka” (vlepka, etykieta) przyczepiona do momentum w czasoprzestrzeni. Czasoprzestrzeń jest złudzeniem fizycznym, oglądem bytu świadomego sformatowanego w materialnym ciele.

DSC01095

Fotografujemy rzadko bo fotografowanie to praca, która jest co prawda przyjemna, ale jest to praca z aparatem fotograficznym, a my jeździmy po to by pracować z bogami, medytować i łączyć się z przyrodą w jej świątyni. Brak właściwej kolejności otwira odbiorcy pole do odczytania kodu, do gry z materiałem, do “igraszek rozumu i wyobraźni”. Jest to nasz celowy zamiar – stworzyć pole do tej gry.

DSC01096

Każde doświadczenie, może być tym, które “otworzy przed nami świat na nowo”. dzielimy się więc tym co doświadczamy. Skoro już robimy te zdjęcia, to będziemy je także publikować i czasami komentować. Wzgórze Nielepickie ma niesamowitą energię, a choć wydaje się niepozorne to jest także niesłychanie pięknym zjawiskiem estetycznym i przyrodniczym. Jest prawdziwą świątynią, co pokażę wam tak naprawdę tej jesieni.

DSC01097

Moc mocą, przyroda przyrodą, estetyka estetyką, ale najcudowniejsza jest magia wywoływania słońca. Powiemy o tym coś głębszego przy kolejnych prezentacjach. Tutaj tylko wstęp, trochę o “technologii” tego procesu i o umocowaniu osobistym (bardzo ogólnikowo).

DSC01098

  Oczywiście wywoływanie słońca nie jest celem samym w sobie, a nawet w ogóle nie jest naszym celem. Jest “stanem pożądanym-oczekiwanym” i realizowanym w związku z tym, jako zjawisko pożądane, wywoływane na “życzenie-oczekiwanie”.

DSC01099

Można powiedzieć, że to magia chmur bardziej niż słońca. Możliwe , ponieważ zawsze towarzyszy temu wydarzeniu obecność wiatru. Spotkania z bogami w świętych miejscach odbywamy od czterech lat regularnie 2 razy w tygodniu lub częściej.

DSC01100

Pokażemy wam tylko  sobotnio-niedzielne wyjazdy. Nasze wołanie Słońca nie jest związane z chwilą pobytu w danym miejscu. Tam jedynie kulminuje.

DSC01101Kulminacja czyli realizacja tego stanu jest fizyczną manifestacją łączności z bogami/energiami. Piszę o “wołaniu Słońca”, chociaż jest to fizyczny proces rozstępowania się Chmur (Suknie Chmurne Perperuny), czy też rozganiania ich przez Wiatr (Strzybóg).

DSC01102Wiatr i ptaki, to zjawiska towarzyszące chwili medytacji i przemianie stanu fizycznego. Bezchmurność – taka chwila – w czasie każdego naszego pobytu w Świątyni Światła Świata to nieustanna intencja, wyrażana przeze mnie “podświadomie”, od czterech lat w sposób ciągły. Co zdarzyło się cztery lata temu? Może kiedy indziej szerzej o tym duchowym doświadczeniu. W roku 2008 otwarły się szeroko Gwiezdne Wrota, a proces Zmiany przybrał bardzo na sile. Nasze “przeforamtowanie” (otwarcie, oświecenie, kontakt, uwrażliwienie, uważność, nadświadomość, unifikacja, zjednoczenie – nazwijcie to jak chcecie)  trwało jakiś czas. To ciągły proces, bo kiedy znajdziesz się w nowej krainie, każdego dnia się czegoś uczysz. Ta podróż trwa. Trwała i poprzednio; życie to podróż, to droga, ścieżka, wyprawa, doświadczenie którego nie wolno nikomu zmarnować – lecz teraz jest niesłychanie intensywna. Wyjście z Kalijugi manifestuje się w świecie od lat 60-tych XX wieku (właściwie od lat 20-stych, ale tylko nieliczni w tamtych czasach, albo jeszcze wcześniejszych, mieli dosyć wrażliwości by w tym uczestniczyć aktywnie).

DSC01103

Wiatr i ptaki są fizycznymi manifestacjami kosmicznych i ziemskich sił: Żywiołu (Powietrze, Tyn Strzybogów) i Mocy (Droga-Weń, Wena i Ścieżka, Tyn Podagów-Weniów). Jestem wnukiem Strzybożym i wnukiem Pogody. Anna jest córą Swarożyca Ognia Niebieskiego, wnuczką Słońca i  Łady-Łagody, Pani Układności, Ładności i Piękna. Jakiś mnich zapisał, że Słowianie to wnuki Strzyboże. Możliwe ponieważ nasze totemy to Słońce i Ptak Słoneczny – Orzeł, Ptak Ogniowy Kur, i Ptak Wiatru Sokół. Mówiono o nas także Wężowe (Jaszczurze, Smocze, Żmijowe) Plemię – zapewne z powodu Matki Sokołotów – Ptako-Wężycy Kąptorgi (Torgitaos) z Hylaji (Helisji-Kalisji [Kałużji, Kałuszji]) Naddnieprzańskiej. Wiatr i Ptaki “realizują” się natychmiastowo, w chwili “wypowiedzenia-wyemanowania-wydania” “dyspozycji-życzenia-intencji”. Opóźnienie wynosi czasem, kilka sekund (nie więcej niż 5: raz, dwa, trzy, cztery, pięć! I jest).


RAŚ a sprawa polska, czyli o RAŚizmie

$
0
0

fanaNSPruska flaga Śląska – Czy to ma być nowa flaga przygotowana przez RAŚ dla łemków i Galicjan stanowiących 96% mieszkańców Śląska? A może to nowa flaga Łużyczan w wersji RASistowskiej?

Jak kiedyś wspominałem, tak się składa że mamy w swoich szeregach Polaka-Ślązaka ( z urodzenia: po matce, która ma krew Opolską udokumentowaną do 600 lat wstecz, po ojcu Wielkopolanina z Poznania),emigranta czasów Solidarności do Szwecji, artystę, plastyka Jerzego Przybyła, którego Ruch Autonomii Śląska przez omyłkę wziął za “swego” . To gruba omyłka bo Jerzy wychował się na Śląsku i czuje się Ślązakiem, Polakiem i jednocześnie Góralem Żywickim z Soli. Tak się składa, że jak mówi Jerzy, w Soli żyją jeszcze 4 inne rodziny, które uważają się za Ślązaków i takie mają korzenie, do kilkuset lat wstecz śląskie, jak miała jego mama. Jednakże  mama Jerzego, która chodziła do “śląskiej” szkoły pod zaborem niemieckim, nigdy Niemką nie chciała być i nie była, na dłoniach zachowała trwałe ślady po biciu linijką za mówienie po polsku na terenie szkoły, a całe złoto rodzinne oddała w zamian za weksle, które okazały się bezwartościowe,  na wsparcie Polski. Nigdy tego jednak nie żałowała. Za to nie mogła przeboleć zdrady biskupów katolickich polskich, kiedy poprosili Niemców o przebaczenie! Przebaczenie czego – holocaustu Polaków i Rosjan, jaki się tutaj dokonał?!

Dzięki temu, że dobrze się z Jerzym znamy,  mogę niemal na bieżąco śledzić jakimiż to materiałami przesyłanymi z Lipska i Drezna (byłych słowiańskich grodów Łużyczan) zasypują działacze RAŚ biednego Jerzego. Jako Polak Jerzy czuje się duchowo związany z Żywieckimi Góralami , z plemienia Goryniczów z Żywieckich Gór, czyli Harnasiów, Jerzy, mieszkaniec Soli pod Żywcem, potomek Ślązaków, więc Ślązak z krwi i kości w entym pokoleniu, i Polak w entym pokoleniu, jest oburzony (i słusznie), tym co walą mu majlem ci raśistowscy propagandyści germanofilstwa. Są to dziełka w stylu iście goebelsowskiej indoktrynacji, z czasów Rasy Panów rodem z III Rzeszy. Jako Polak czuje się nękany i upokorzony tym zalewem propagandowej pornografii raśistowskiej, która gloryfikuje czasy, gdy Śląsk był kolonialnym zapleczem Prus Fryderyka II, albo też  bezwzględnie wyzyskiwanym terytorium za czasów jego następcy, Bismarcka.

RAŚ marzy i nawołuje niemal otwarcie do oderwania Śląska od Polski, czyli co najmniej do takiej tak zwanej “autonomii”, którą rozumie się po katalońsku albo po szkocku. RAŚ jest najwyraźniej narzędziem eurokratów, zasilanym bezpośrednio materialnie z Berlina i okolic (Dresden, Leipzig). Dziwi mnie, że jakoś słabo się rozwija w Niemczech Ruch Autonomii Łużyc, a przecież razem ze Śląskiem mogłyby Łużyce stworzyć wspaniały autonomiczny region na miarę Katalonii.

Jeszcze bardziej dziwi mnie, że działacze RAŚu zapominają o Łużyczanach, którzy są przecież Ślązakami z krwi i kości podobnie jak RASianie. Nie walczą oni wcale o autonomię Łużyc “zapominając” jakoś, iż to jest część rdzenna ich rodzinnych ziem!. Bardzo to dziwni ludzie ci RAŚianie – jakby rasiści!

- Śląsk! – wołają – Dla Ślązaków!

A co zamierzają zrobić z Polakami ze Śląska? – Dobre pytanie, lecz brak na nie odpowiedzi.

Jeszcze dziwniejsze jest dla mnie, że pozwala im się wygłaszać te ich “narodowe” hasełka i nie pałuje się ich tak, jak tych narodowców co to chodzą niebacznie na te śmieszne i żałosne pochody 11-Listopadowe. Panowie ubecja i postubecja czemuż to nie wyślecie na nich swoich osławionych bojówek pseudopolicyjnych, tajniackich, żeby im skopać mordy, tak jak to macie w zwyczaju czynić rdzennym Polakom w ich stolicy, każdego 11 listopada. To przecież fajna tradycja demokratyczna III RP – taki łomot listopadowy.

Jeszcze dziwniejsi z nich, z tych RAŚistów, działacze społeczni. Bo im przecież poparcia społecznego brak, a mimo tego oni uparcie działają nadal, z  rzekomego “mandatu” społecznego. Dziwna to organizacja, tenże rzeczony RAŚ. Zamiast śląskości, w materiałach propagandowych nadsyłanych masowo do Jerzego  głosi ona wielkoniemieckość, zamiast autonomii całego Śląska, łącznie z tym Łużyckim, chce tylko autonomii Katowic i okolicy, a w porywach “całego” Śląska, czyli tylko tego należącego do Polski.

Przytoczę tu wpis do dyskusji ze śląskiego forum Hanysoland, bo on ujmuje dosyć syntetycznie z prosto-rozumowego punktu widzenia problem przywrócenia Śląska Ślązakom:

“…. na Śląsku geograficznym mieszka 7 może 8 milionów polskich obywateli z tego może 3% a może i 4% stanowią rdzenni Ślązacy reszta czyli ponad 96% to ludność napływowa z Polski i repatrianci z utraconej wschodniej Polski na miejsce wypędzonych Niemców i ich zauszników śląskich.
Pytam w jaki sposób ma powstać Śląsk narodowościowy bo chyba tym pieniaczom o taki właśnie chodzi?
Moze to ma być Sląsk z dwoma kategoriami obywatelstwa śląskiego?
Oczywiście pierwsza to ci pieniacze w pewnym stopniu “arystokraci” nowego Śląska i druga to “niewolnicze polskie bydło”?
A może wzorem waszych mocodawców tę drugą kategorię unicestwić cyklonem “B”?
Rzucam hasło Śląsk dla Ślązaków a jest nim wyłącznie każdy mieszkaniec który miał kenkartę śląską przed 1945 rokiem.
Oj Ślązacy, Ślązacy zamiast politykować jak debile lepiej weźcie się za rzeczywistą dbałość waszej brzydkiej czarnej śmierdzącej dziury w Ziemi i nie fanzolcie głupot bo niedługo nawet polskie psy was przestaną szanować.
Śląsk był, jest i zawsze będzie polski choćby dlatego, że 96% mieszkańców tej ziemi to, od 1945 roku, rdzenni Polacy!
Amen chopy i do roboty na swoim, bo tak czy siak jesteście na swoim, tylko trzeba to sobie uświadomić!…”

Apel autora wpisu by się zabrać do roboty nie spotkał się z miłym odzewem na stronie Rdzenni Ślązacy – Hanysoland. Prawdę mówiąc prawie w ogóle nie było tam żadnego odzewu, bo to forum nie cieszy się zbyt wielką popularnością w internecie. Trudno się dziwić, że nie ma wzięcia, gdyż na dobra sprawę owi rdzenni Ślązacy zamieszkują dzisiaj trochę Brandenburgię, Saksonię, trochę Czechy i trochę okolice Katowic, Gliwic i Opola.

Obawiam się, że nawet dużo skromniej licząc niż forumowicz z Hanysolandu 90% mieszkańców Śląska to nie są żadni Ślązacy Rdzenni. Pytanie pana a forum Hanysoland powinno być w istocie oficjalnie skierowane do RAŚistów z RAŚiu. Powinniśmy się od nich domagać odpowiedzi – co zamierzają zrobić z 90 procentami ludności “swojego” Śląska?

Jak sobie wyobrażacie panowie RAŚiści swoje rządy na Autonomicznym Śląsku, który dostaniecie razem z 90 procentami wszawych Polaczków?

Czy owi Polaczkowie będą mieć równe prawa z wami “zasiedziałymi Ślązakami”  Ślązakami z dziada pradziada?

Czy przewidujecie dla nich miejsce wśród “konsumentów” waszej autonomii, czy mają może być wołami roboczymi Panów Ślązaków?

Mam też dla was panowie RAŚiści inne bardzo ciekawe pytanie. Oto ono:

Czy oni, ci rodowici Galicjanie ze Stanisławowa, Kijowa i Lwowa, nie mają przypadkiem większego prawa od was, założyć tutaj na Śląsku Nowej Polskiej Ukrainy, albo Nowej Galicji? Przecież jest ich 90%!

A może zapytacie Łemków, którzy się znaleźli tutaj nie ze swojej woli, czy oni nie woleliby tutaj utworzyć Śląska Łemkowskiego, Właskiej Republiki Śląskiej, albo Rusnackiego Kraju Związkowego – Dolny Śląsk?!

Podobne pytanie skierować powinniśmy do Ruchu Autonomii Kaszub, który sili się na równie idiotyczne hasła dotyczące Pomorza (Jednota Koszebska). Tam sytuacja jest jeszcze dziwniejsza, bo Kaszubów jeszcze bardziej jak na lekarstwo, Ruch Autonomii śni im się i śni,  ale nie powstaje jakoś, bo ludzie ci chyba są bardziej świadomi ewentualnej śmieszności i absurdalności swoich żądań.

I jednym i drugim raśistowskim działaczom, ze Śląska i Kaszub, proponuję, by powołali na ziemiach swych krajów rodowych, czyli Odwiecznie Niemieckiego Pomorza i Odwiecznie Niemieckiego Śląska – Łemkowską Republikę Północną i Południową lub Galicyjską Rzeczpospolitą Pomorską i Galicyjską Rzeczpospolitą Ludu Śląskiego. Te dwie republiki mogłyby się kiedyś ewentualnie połączyć, bo miałyby wspólną granicę lubusko-zachodniopomorską (szczecińską). To byłyby już prawie Prusy, które jeszcze niektórzy bardzo starzy Polacy mają w pamięci. Zapytajcie ich, tych starych Polaków, Panowie Raśiści, jak wspominają te czasy, które były istnym festiwalem równości i demokracji, a kulminowały nie tak dawno faszystowskimi zbrodniami ludobójstwa, czyli holocaustem prawie 30 milionów Słowian.

To wszystko byłoby bardzo śmieszne i śmiechu tylko warte, albo funta kłaków nie warte nawet, gdyby nie fakt, że znajduje poklask w rządzie polskim, który chce uchodzić za bardzo nowoczesny i “europejski”.   Skoro mają przyzwolenie rządzących Polską “mentalnych volksdojczów”, zatem nie dziwi, że ci rzekomi “Kaszubowie” i “Ślązacy” z RAŚistowskimi paszportami,  rozwijający swoją działalność w prawie jawnym porozumieniu z niemieckimi działaczami Werwolfu, na serio rozkręcają karuzelę żądań  stawianych władzom w Polsce. Oto i kolejny ich krok już wspólny, jakby przygrywka do utworzenia Autonomicznej Republiki Śląsko-Pomorskiej:

Wspólny wniosek Ślązaków i Kaszubów o uznanie za mniejszości etniczne

Data dodania: 2012-03-19 23:48:09 Ostatnia aktualizacja: 2012-03-20 07:25:21

W dniu 20 marca Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej oraz Kaszëbskô Jednota wystąpią ze wspólnym wnioskiem o nadanie osobom poczuwającym się do narodowości śląskiej i kaszubskiej statusu mniejszości etnicznej.

ras kaszeb 2

ras kaszubi

Ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież takie “nowoczesne” i takie “europejskie”. Mógłby, gdybyśmy nie znali pewnych wypowiedzi tych panów, ani nie mieli innych dowodów ich propagandy, w postaci mailów do Jerzego Przybyła z rasistowskimi propagandowymi mapami i plakatami, których tutaj rozpowszechniać nie będziemy (nawet jako dowodów rzeczowych – niech je opublikuje RAŚ na swojej stronie WWW), oraz gdyby nie istniały jeszcze inne dowody na powiązanie bezpośrednie tych pseudo-działaczy narodowościowych z niemieckim Werwolfem. Tu tylko jeden z artykułów obnażających te jawne już działania antypolskie.

Niemieckie zaplecze Ruchu Autonomii Śląska

30 listopada 2011

Ruch Autonomii Śląska ma swoich popleczników w Niemczech. Takim wsparciem RAŚ jest strona internetowa: http://www.silesia-schlesien.com. Z jednej strony artykuły prezentowane na tejże stronie są bardzo inteligentnymi wskazówkami dla aktywistów RAŚ w jaki sposób mają dążyć do autonomii, wykorzystując przepisy unijne, jednak z drugiej strony warto z tych „porad” wydobyć kamuflowane przez nasze elity władzy po 1989 roku działania zmierzające do ponownego rozbioru Polski.

Zacznę od „rad” niejakiego dr Lecha M. Nijakowskiego (dla mnie nomen omen!): Dr Lech M. Nijakowski –„ Polacy rozgrzeszają Polaków ”: „Działalność Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa poczyniła wiele szkód. Narzuciła ona heroiczną wizję udziału Polaków w II wojnie światowej i sabotowała inicjatywy mniejszości narodowych. II wojna światowa oraz późniejsze wysiedlenia, przesiedlenia i migracje zamieniły wielokulturową II Rzeczpospolitą, gdzie mniejszości narodowe i etniczne stanowiły 1/3 populacji, w kraj prawie homogeniczny narodowo. [....] Wedle danych Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań z 2002 roku tylko 1,2% respondentów zadeklarowała narodowość niepolską. W przypadku kolejnych 2% nie udało się ustalić narodowości. 96,7% badanych określiło swoją narodowość jako polską. [....] Tworzeniu nowych podstaw prawnych i ustrojowych III Rzeczpospolitej towarzyszyły starania o zapewnienie praw i wolności grupom, które stanowią mniejszość społeczeństwa. [....]Polska podpisała szereg umów dwustronnych z sąsiadami, zawierających klauzule dotyczące mniejszości narodowych, a także ratyfikowała Konwencję ramową Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych. Te ogólne ramy trzeba było jednak wypełnić treścią. Miała temu służyć ustawa o mniejszościach narodowych i etnicznych. Prace nad nią trwały kilkanaście lat. Była systematycznie blokowana. Środowiska prawicowe traktowały ją jako zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Nawet jej gorący adwokat – Jacek Kuroń – nie był w stanie nakłonić posłów do uchwalenia ustawy. Stopniowo jednak postawy ludności ulegały zmianie. [....]

Wielcy nieobecni

Przede wszystkim zauważmy, że państwo polskie uznaje oficjalnie 9 mniejszości narodowych, czyli takich, które mają „zagraniczną ojczyznę” (białoruską, czeską, litewską, niemiecką, ormiańską, rosyjską, słowacką, ukraińską, żydowską) i 4 mniejszości etniczne (karaimską, łemkowską, romską, tatarską). Ponadto państwo chroni język regionalny kaszubski. Kaszubi nie są zatem w świetle prawa mniejszością, ale korzystają z części praw zapisanych w ustawie jako obywatele polscy posługujący się językiem kaszubskim. [...]Mimo zgłaszanych postulatów także Ślązacy nie zostali uznani za mniejszość etniczną, gdyż ustawodawca potraktował ich jako grupę etniczną współtworzącą naród polski, podobnie jak Górale Podhalańscy czy Wielkopolanie. Decyzja ta do dziś budzi emocje, zwłaszcza wśród członków i sympatyków Ruchu Autonomii Śląska.

O ile decyzja o pozostawieniu Ślązaków poza ustawą wydawała się racjonalna przy jej tworzeniu, to dziś, wobec przemian społecznych i ożywienia różnych środowisk chcących kultywować śląską tożsamość, wymaga ponownego przemyślenia. Optymalne wydaje się uznanie mowy Ślązaków – po standaryzacji, czyli ujednoliceniu zasad pisowni, słownictwa itd. – za język regionalny, podobnie jak to jest w przypadku Kaszubów. Obie grupy są bowiem pod wieloma względami do siebie podobne. Postrzegają się jako różne od innych mieszkańców Polski, a zarazem nie uznają za odrębną narodowość czy mniejszość etniczną. Wielu z ich członków określa się jako Ślązacy-Polacy czy też Polacy-Kaszubi.

Reakcja na postulaty środowisk śląskich, formułowanych także przez posłów (zwłaszcza Kazimierza Kutza) ze strony administracji rządowej, przede wszystkim MSWiA, wydaje się jednak niewłaściwa. Dominują emocje i nacjonalistyczne argumenty”…

Zacytowałem tak znaczne fragmenty tego artykułu, aby uświadomić jak bardzo nasze rządy po 1989 roku ulegały presji UE w zmianie prawodawstwa na korzyść marginalnych mniejszości, ale również  po to, abyśmy sobie zdawali sprawę, że nasz kraj już ktoś podzielił na 9 mniejszości narodowych!Niektóre z tych mniejszości już mają w Rzeczypospolitej większe przywileje niż rdzenni Polacy, gdyż Niemcy na przykład mają zapewnione przedstawicielstwo w Sejmie RP bez konieczności uzyskania 5% progu wyborczego!

RAŚ teraz chce aby premier Tusk (Kaszub) dał Ślązakom status mniejszości etnicznej, a ich poplecznicy z różnych partii (niestety również pani Nowak z PiS) torują drogę do tego statusu poprzez dążenie do uznania gwary śląskiej jako języka regionalnego. Nie muszę dodawać, że w Brukseli i Strasburgu pracuje potężne lobby niemieckie, które …”walczy o prawa autonomii dla Oberschlesier”.

Znaczącym sukcesem autonomistów jest koalicja w Sejmiku Województwa Śl. jaką RAŚ utworzył z partią rządzącą P.O. i fakt, że  lider separatystów Jerzy Gorzelik jest obecnie wicemarszałkiem Woj.Śl.

Organizowane cyklicznie przez RAŚ tzw. prareferenda, mimo, że spotykają się z marginalnym zainteresowaniem na Górnym Śląsku, to w Niemczech, a także  na salonach biurokratów Brukseli, urastają propagandowo do rangi ogólnoeuropejskich sukcesów RAŚ. Temu właśnie służy między innymi strona internetowa  http://www.silesia-schlesien.com, na której artykuły są publikowane zarówno po niemiecku jak i po polsku.

Ciekawe, że mimo, iż Gorzelik twierdzi, że gwara śląska jest językiem regionalnym, to Niemcy nie potrafią pisać po śląsku z prostej przyczyny- jak już udowodnił profesor Miodek – gwara śląska jest językiem staropolskim, którego żaden German nie jest w stanie dobrze opanować.

Ciąg dalszy nastąpi…

Rajmund Pollak

Artykuł ten został wydrukowany w nr 44 (229) tygodnika  „Warszawska gazeta” z 4-10 listopada 2011r.

I jeszcze głos rozsądku w sprawie języka śląskiego – wpis pod tym samym artykułem na stronie http://prokapitalizm.pl/niemieckie-zaplecze-ruchu-autonomii-slaska.html:

Piotr Schiller pisze:

4 października 2012 o 08:02

Urodzony w Siemianowicach , w zasięgu rażenia richterskiego komina i wychowany w familokach, jak większość moich znajomych, wylądowałem w Niemczech. Z tej pozycji może bardziej widać a nawet słychać, że język śląski jest naleciałością po j.niemieckim, czeskim i polskim. Ucząc się j. niemieckiego dziwiłem się że ONI mają tyle śląskich wyrazów. Synowie „załatwili” mi dwie czeskie synowe i słyszę, że one też po śląsku. Jest to bełkot wymyślony z potrzeby porozumienia się i tworzony w zależności od rejonu. Ci z opolskiego i okolic Raciborza, a więc graniczący z CZ-zawsze tłumaczyli na dycki(po czesku) Ci bliżej Bytomia godali juzaś co wynika z prostego przekładu niemieckiego immerwieder a ci bliżej Polski chyba godali zawdy, praaawie jak zawsze. Problemy z pisaniem po śląsku wynikają z tego, że nikt nawet nie próbował, bo mało który pisaty był. Siedząc w chałupie i nie wychylając dupy na świat , może się wydawać gwarą ale sąsiedztwo Niemiec i Czech weryfikuje to pojęcie. Pyrsk!

46235-nowa-flaga-ue

I jeszcze artykuł dzisiejszy z 20 maja 2013 roku z Gazety Codziennej, który ostatnie akapity poświęca właśnie sprawom propagandy uprawianej przez Niemcy na Śląsku, a cały poświęcony jest dezinformacji uprawianej przez Niemcy i Rosję przeciw Polsce.:

au54 au53

Mamy jak to zwykle, Polaków którzy nie identyfikują się z Polską i Ośrodkiem Nadwiślańskim – a więc są to Polacy -Zdrajcy. Grupę tę ( i jedną i drugą) należy nazwać po imieniu – Tak, to po prostu ZDRAJCY!

Pytam teraz polski rząd, co robią jego wszystkie policyjne służby na Naszej Wspólnej Zielonej Wyspie? Czy są tak bardzo skoncentrowane na tropieniu kiboli, autorów i wykonawców antyrządowych opraw meczowych, że nie mają czasu się zająć ewidentnymi zdrajcami działającymi jawnie na szkodę Polski? 

Czy są zbyt skoncentrowane owe służby i prokuratury i wywiady wojskowe i CBŚie na “śledztwie smoleńskim”, tak bardzo, że im umyka, już nie tylko korupcja i szpiegostwo przemysłowe (Azoty, Łągiewka i inne wynalazki – grafen), ale i klasyczna działalność szpiegowska werwolfu w Polsce?

A może werwolf to jakaś przyjazna obecnym władzom Polski instytucja o gestapowskim rodowodzie?

Czy może polskie policje polityczne są aż tak bardzo w tropieniu czegokolwiek “sprawne inaczej”, że udaje im się przeoczyć dowody powiązań z werwolfem, tych przybudówek światłego “autonomizmu” regionalnego, z siedzibami w Gdyni i Katowicach, lecz kierowanymi dosyć otwarcie z Niemiec?  

7. Marsz Autonomii już 13 lipca

Już 13 lipca 2013 r. odbędzie się kolejny Marsz Autonomii. Siódma edycja tej pokojowej i pełnej regionalnego entuzjazmu manifestacji odbędzie się w 93. rocznicę uzyskania przez województwo śląskie statutu autonomicznego. Wyruszamy tradycyjnie o 12.00 z katowickiego placu Wolności. Zapraszany wszystkich, którym zależy na prawdziwie samorządnym, nowoczesnym i rozwijającym się Górnym Śląsku.

Proponuję jednak polskiemu rządowi i jego politycznym policjom, aby 13 lipca skopały pyski tym lemingom, którzy będą maszerować wykrzykując “narodowe” hasełka. Wszak taki w Polsce obyczaj, że kto wykrzykuje narodowe hasełka ten obrywa po mordzie od polskiej policji. A jak policja bić nie chce, to sprowadza się niemieckie bojówki z Berlina. Proponuję też działaczom RAŚistowskim, żeby takie bojówki w liczbie kilku milionów ściągnęli przed następnym pseudo-referendum jakie zamierzają urządzić w sprawie “narodowości śląskiej”,  i najlepiej niech przyjadą tutaj nie volkswagenami, ale nich przylecą messerszmitami i fokewulfami – Niech to będzie referendum połączone z taką nostalgiczną “paradą” w stylu hoolywoodzkim, ale żeby uzbrojenie było prawdziwe, jak przystało na Bundeswerę. Jawohl?! Ja, ja!  Tyle, że to nie są żadne jaja.  

… Acha i nie zapomnijcie sobie wszyć orzełka na wasze flagi – oczywiście czarnego z dwoma łbami!

Czy data 13-tego nic wam nie mówi, drodzy czytelnicy? Kto jak kto, ale my wiemy kto używa takich symbolicznych dat.  


Wielcy Polacy – Jan Czochralski (1885 – 1953) – ojciec światowej elektroniki.

$
0
0

Czochralski_6Wiki:

Jan Czochralski

(ur. 23 października 1885 w Kcyni, zm. 22 kwietnia 1953 w Poznaniu) – polski chemik, metaloznawca, wynalazca powszechnie stosowanej do dzisiaj metody otrzymywania monokryształów krzemu, nazwanej później metodą Czochralskiego, podstawy procesu produkcji mikroprocesorów. Najczęściej wymieniany polski uczony we współczesnym świecie techniki.

Urodził się w Kcyni na Pałukach, będących wówczas pod zaborem pruskim[1]. Był ósmym z dziesięciorga dzieci wielkopolskich rzemieślników, Franciszka Czochralskiego i Marty z Suchomskich. Ojciec prowadził zakład stolarski, robiąc meble domowe i trumny. Czochralski zgodnie z wolą ojca ukończył Seminarium Nauczycielskie w Kcyni[potrzebne źródło], ale nie mogąc pogodzić się z ocenami, podarł świadectwo maturalne. Po otrzymaniu świadectwa, „upewniwszy się u swojego profesora, że nie podlega już rygorom szkolnym”, podarł świadectwo mówiąc „Proszę przyjąć do wiadomości, że nigdy nie wydano bardziej krzywdzących ocen”. Brak tego dokumentu zamykał mu, w określonym czasie, drogę do dalszej kariery nauczycielskiej i naukowej.

Interesował się chemią, rozpoczął pracę w aptece, gdzie prowadził eksperymenty naukowe w dziedzinie chemii. W 1904 roku wyjechał do Berlina[1] i rozpoczął pracę w aptece i drogerii dr. A. Herbranda w Altglienicke, później w AEG-Kabelwerk Oberspree. Zajmował się określaniem jakości i czystości rud, olejów, smarów, metali, stopów i ich półproduktów oraz rafinowaniem miedzi[potrzebne źródło]. Uczęszczał na wykłady chemii specjalnej na Politechnice w Charlottenburgu pod Berlinem jako wolny słuchacz. Na Uniwersytecie Berlińskim chodził na wykłady na wydziale sztuki. W 1906 roku rozpoczął pierwszą naukową pracę w laboratorium firmy Kunheim & Co, a rok później w Allgemeine Elektricitäts Gesellschaft, gdzie został kierownikiem[1] badania stali i żelaza. Na Politechnice w Charlottenburgu uzyskał dyplom inżyniera chemika. Na Uniwersytecie Berlińskim poznał późniejszą swoją żonę. W 1910 ożenił się z Margueritą Haase, pianistką pochodzącą z holenderskiej rodziny osiadłej w Berlinie[1].

W latach 1911-1914 był asystentem Wicharda von Moellendorffa, z którym opublikował swoją pierwszą pracę poświęconą krystalografii metali, a dokładniej podwalinom późniejszej teorii dyslokacji[potrzebne źródło]. Największy rozgłos przyniosła mu odkryta w 1916 roku metoda pomiaru szybkości krystalizacji metali[2], wykorzystywana obecnie do produkcji monokryształów krzemu. Według popularnej anegdoty metodę tę odkrył przypadkowo, zanurzając przez roztargnienie pióro w tyglu z gorącą cyną zamiast w kałamarzu[1]. Pomiar szybkości krystalizacji metali przynosi mu największy rozgłos.

JAN CZOCHRALSKI (8)foto ze strony: http://www.janczochralski.com/

W 1917 roku przeniósł się do Frankfurtu nad Menem, gdzie został szefem laboratorium metaloznawczego Metallbank und Metallurgische Gesellschaft AG, gdzie opracował i w 1924 roku opatentował bezcynowy stop B łożyskowy dla kolejnictwa. Stop zwany był w Polsce metalem B, produkował go Ursus. Stop powoduje rewolucje w kolejnictwie, dając oszczędności i niezawodność. Wynalazek był bardzo ważny dla gospodarki Niemiec, które objęto zakazem importu cyny. Patent zakupiony został przez niemiecką kolej (Bahnmetal) oraz liczne państwa, w tym USA, ZSRR, Czechosłowację, Francję i Anglię. Metal B był wykorzystywany powszechnie do lat 60. XX wieku, gdy łożyska ślizgowe zastąpiono tocznymi. Metal B pozwolił Czochralskiemu znacznie się wzbogacić[1]. Z wynalazku korzystają koleje we Francji, USA, Anglii płacąc sowicie odkrywcy. Głównym zadaniem młodego Czochralskiego było wprowadzenie aluminium do elektroniki, a więc pionierskie prace nad technologią produkcji blach, drutów i wyprasek aluminiowych, badanie stopów aluminium i standaryzacja badań metalograficznych. Metale i metalografia stały się odtąd pasją Czochralskiego. W 1924 został wiceprzewodniczącym, a w 1925 przewodniczącym Niemieckiego Towarzystwa Metaloznawczego. Henry Ford zaproponował mu pracę w laboratorium swojej firmy w Detroit, z czego Czochralski nie skorzystał.

W 1925 pojawiła się propozycja powrotu do Polski i objęcia katedry na Politechnice Warszawskiej. Po rozmowach m.in. z prezydentem RP, w 1928 r. powrócił do Odrodzonej Polski na osobiste zaproszenie prezydenta prof. Ignacego Mościckiego, rezygnując ze wszystkich pełnionych w Niemczech funkcji i odrzucając posadę dyrektorską w amerykańskich zakładach Forda. W 1929 roku otrzymał doktorat honoris causa i objął posadę profesora na Wydziale Chemii Politechniki Warszawskiej. Specjalnie dla niego została utworzona Katedra Metalurgii i Materiałoznawstwa, która bezpośrednio współpracowała z MSW. Katedrę wyposażono w najnowocześniejszy sprzęt MSW. Czochralski zbudował Instytut Metalurgii i Metaloznawstwa. Profesor miał prawo zatrudniać tylu ludzi ilu potrzebował. To wywołało niezadowolenie u kolegów profesorów (Witold Broniewski), które w przyszłości obróciło się przeciwko profesorowi. Instytut Metalurgii i Metaloznawstwa na Politechnice, wykonywał głównie zlecenia dla wojska[1].

Nie jest jasny powód przyjazdu do Polski, według badań Stefana Bratkowskiego, Czochralski współpracował z polskim wywiadem wojskowym, a z Niemiec wyjechał z powodu grożącej mu dekonspiracji. Zrzekł się obywatelstwa niemieckiego, by przyjąć polskie, ale zrzeczenie to nie było przez władze niemieckie uznawane[1]. Czochralski był bogatym człowiekiem. Jak twierdził, do Polski przywiózł ok. 1,5 mln. złotych. Patenty przynosiły mu dalsze dochody. Brał ogromne sumy za konsultacje w Polsce i poza granicami. Kupił piękną willę w Warszawie na ul. Nabielaka (koło Belwederu), w Kcyni budował willę Margowo, nazwaną na cześć żony, pełniącą funkcję letniej rezydencji. Fundował stypendia dla studentów. W willi na Nabielaka Czochralscy prowadzili salon literacki, profesor pisał poezję, kolekcjonował dzieła sztuki i udzielał się społecznie. Profesor wspomagał finansowo rekonstrukcję dworku Chopina w Żelazowej Woli, współfinansował wykopaliska w Biskupinie oraz prace odkrywkowe ropy w rejonie Kcyni.

Czochralski przyjaźnił się z prezydentem. W 1934 popadł w dalszy konflikt z prof. Witoldem Broniewskim, który zarzucał mu czerpanie korzyści majątkowych z „nieudolnego wynalazku”, z działalności społecznej oraz sprzedanie polskiemu wojsku i kolejom złego stopu w celu sabotażu na rzecz Niemiec. Zarzucał też, że stop B ma gorsze właściwości niż inne stopy i nie nadaje się do stosowania w komunikacji. Broniewski konkluduje, że Czochralski działa na szkodę polskiego przemysłu zbrojeniowego, a tym samym państwa polskiego. Broniewski mówi, że Czochralski „z ducha jest raczej Niemcem niż Polakiem” i dlatego nie powinien być szefem Instytutu Metalurgii i Metaloznawstwa. Czochralski nazywa Broniewskiego wrogiem państwa polskiego. Adwersarze spotykają się na pojedynku (rezultat nie jest znany), a później w sądzie. Proces przerodził się w spór nad polskością Czochralskiego. Szczególnie drażliwa okazała się sprawa niemieckiego obywatelstwa Czochralskiego. Po powrocie do Polski profesor podpisał deklarację, że z chwilą objęcia katedry zrzeka się obywatelstwa niemieckiego i złożył dokumenty. Sprawa okazała się bardziej złożona. Czochralski był słynnym naukowcem, związanym kontraktami i patentami. Ze względu na sprawy finansowe, kapitały w Niemczech i nieruchomości, jemu samemu nie zależało na przyspieszaniu procedury. Niemcy odwlekali ze zwolnieniem z obywatelstwa. Procedury z Niemcami w tych sprawach w tamtym czasie trwały od 10 do 15 lat. Utrata obywatelstwa niemieckiego oznaczała problemy dewizowe i uszczuplenie dochodów. W procesach zeznawali minister oświaty Świętochowski i prezydent Mościcki. Ostatecznie spór zakończył się w połowie lat 30. procesami o zniesławienie, które wygrał Czochralski; na jego rzecz zeznawali oficerowie wywiadu[1]. Sąd skazał Broniewskiego na dwa miesiące aresztu w zawieszeniu i 500 zł grzywny. Czochralski wygrał, lecz część środowiska akademickiego nigdy mu tego zwycięstwa nie wybaczyła.

Przed rozpoczęciem II wojny światowej Czochralski nie wychodził praktycznie z MSW. Wojna przerwała jego działalność naukową. Po wejściu Niemców podjął decyzje, które przez dziesięciolecia będą atrybutem jego przeciwników. Pod koniec 1939 roku uzyskał od Niemców pozwolenie i uruchomił w Warszawie na bazie przedwojennego instytutu Politechniki Zakład Badań Materiałów. Nastąpiło to za zgodą władz konspiracyjnych Politechniki i miało na celu ochronę pracowników uczelni i wyposażenia. W następnym okresie okupacji powstały kolejne zakłady wzorowane na zakładzie Czochralskiego. Zakład wykonywał zadania na rzecz instytucji cywilnych, a także dla Wehrmachtu. Zatrudniał wielu żołnierzy Armii Krajowej. Wykonywał też prace dla podziemia: odlewano w nim granaty żeliwne z części zbadanych fragmentów V-1 oraz części do maszyn drukarskich i pistoletów, a sam Czochralski sabotował produkcję dla Wehrmachtu oraz składał meldunki wywiadowi AK[1]. W zakładzie niszczono także przez przetopienie części elektryczne rakiet V-1 i V-2 po zbadaniu ich przez prof. Janusza Groszkowskiego. Jan Czochralski wykorzystywał też swoje osobiste kontakty z Niemcami do wydobywania ludzi z więzień i ratowania zbiorów muzealnych[3], dzięki jego interwencji zwolniono z obozów koncentracyjnych profesorów Mariana Świderka i Stanisława Porejko[1]. Pośrednikiem była jego córka Leonia, która przyjaźniła się z córką szefa Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Czochralski wyciągnął z Gestapo ok. 30-50 osób. Pomógł wnukowi Ludwika Solskiego, doktorowi Marianowi Świderkowi – ojcu prof. Anny Świderkówny. Profesor dalej mieszkał na Nabielaka – w tym czasie dzielnicy niemieckiej. Spotykał się z Niemcami, jednak w jego domu odbywały się nadal spotkania tzw. czwartków literackich, w których brali udział; Wacław Berent, Ludwik Solski, Leopold Staff, Alfons Karny, Juliusz Kaden-Bandrowski, Adolf Nowaczyński, Kornel Makuszyński.

Podczas okupacji Czochralski używał imienia Johann i był przez Niemców traktowany jako obywatel III Rzeszy. W pierwszych dniach wojny pod Poznaniem rozstrzelano brata profesora, Kornela, prowadzącego nauczanie (Czochralski dowiedział się o tym na początku 1940 r.) Po powstaniu warszawskim uzyskał zezwolenie na wyjazd do Warszawy, skąd wywoził mienie wypędzonych, a z Politechniki aparaturę[1].

Koniec wojny oznaczał dla profesora nowe kłopoty. Ówczesny prokurator apelacyjny w Warszawie wydał postanowienie o aresztowaniu. 7 kwietnia 1945 roku został aresztowany jako „niejaki Jan vel Johan Czochralski, obywatel Rzeszy, dawny honorowy profesor Politechniki Warszawskiej”, pod zarzutem „współpracy z niemieckimi władzami okupacyjnymi na szkodę osób spośród ludności cywilnej, względnie Państwa Polskiego”. Od 18 kwietnia 1945 spędził cztery miesiące w więzieniu w Piotrkowie Trybunalskim[1], do 14 sierpnia 1945. Jednak Specjalny Sąd Karny w Łodzi na rozprawie w dniu 13 sierpnia 1945 r. uniewinnił go od stawianych zarzutów[3]. W procesie zeznawał Ludwik Solski. Pomimo tego Senat (10 profesorów) Politechniki Warszawskiej odmówił przyjęcia go do pracy uchwałą z 19 grudnia 1945 roku[1]. W ten sposób wykluczono go ze środowiska i skazano na zapomnienie. Czochralski nie mógł się bronić, nie mógł też ujawnić współpracy z AK, za którą groziło kilkuletnie więzienie UB.

Wrócił do Kcyni i założył Zakłady Chemiczne BION, produkujące różnego rodzaju wyroby kosmetyczne i drogeryjne, w tym znany „proszek od kichania z Gołąbkiem”[4].

Zmarł w Poznaniu 22 kwietnia 1953 roku po rewizji Urzędu Bezpieczeństwa w jego willi w Kcyni. Przyczyną śmierci był atak serca. Został pochowany na starym cmentarzu w rodzinnej Kcyni, ale dopiero w 1998 roku na anonimowym grobie umieszczono tablicę z nazwiskiem[1].

Lata 50. XX wieku były okresem, kiedy uczeni świata zaczęli korzystać z jego najważniejszego wynalazku – metody krystalizacji. To przynosiło sławę twórcy i zainteresowanie jego osobą. Pierwsze próby rehabilitacji profesora na PW w 1984 r. zakończyły się awanturą. Przy drugim rozpatrywaniu w 1993 r., Senat PW stwierdził, że dokonania Czochralskiego są olbrzymie, ale nie widzi potrzeby i możliwości uchylenia uchwały z 19 grudnia 1945 r. Politechnika Warszawska otrzymała od prokuratur okręgowych w Warszawie, Łodzi i Wrocławiu oraz Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich informację, że nie istnieją żadne dowody na kolaborację Czochralskiego. Potwierdziły to także archiwa sądu podziemnego Armii Krajowej. W lutym 2011 r. rektor Uczelni prof. Włodzimierz Kurnik postanowił sięgnąć do dokumentów i definitywnie rozstrzygnąć spór o profesora. Pod kierownictwem prof. Mirosława Nadera wyruszono na poszukiwanie dokumentów w archiwach. W maju w Archiwum Akt Nowych odnaleziono meldunek Czochralskiego do komendy Głównej AK. Dokument składa się z dwóch kartek i nosi datę z czerwca 1944 r. Na stronie pierwszej jest napis „przesyłam informację od prof. Czochralskiego”. Druga to spisany raport do Oddziału II KG AK. Autor podaje, że na terenie zakładu są tartaki i hale kryte drewnem, co ułatwia pożar. Doradza jednak opanowanie, w stosownej chwili, tych magazynów z najrozmaitszym wysokowartościowym sprzętem. 29 czerwca 2011 roku Senat Politechniki Warszawskiej ogłosił rehabilitację Czochralskiego[1].

Zachodzi pytanie jak Czochralskiemu udawało się przekazywać meldunki do KG AK. Odnaleziony dokument potwierdza współpracę z wywiadem AK (Oddział II). Przypuszcza się, że bezpośrednim odbiorcą meldunków był prof. Stanisław Ostoja-Chrostowski, rzeźbiarz, grafik i malarz. To on kierował referatem Korweta, do którego trafił znaleziony meldunek. Ostoja-Chrzanowski i Czochralski spotykali się w saloniku prowadzonym w czasie wojny przez Czochralskich.

Upamiętnienia

Poczta Polska chcąc uczcić dokonania Polaków na świecie wprowadziła w roku 2009 do obiegu cztery znaczki. Na znaczku o nominale 1,55 zł. przedstawiono podobiznę Jana Czochralskiego[5].

Sejm RP, na posiedzeniu z dnia 7 grudnia 2012 r., przyjął uchwałę w sprawie ustanowienia roku 2013 Rokiem Jana Czochralskiego[6].

DSCN6634_1In 2006 the Polish Materials Science Society, the Polish Society for Crystal Growth and the Polish Academy of Sciences joined with the European Materials Research Society to establish the International Chapter of the Jan Czochralski Award.

JAN CZOCHRALSKI – OJCIEC ŚWIATOWEJ ELEKTRONIKI

http://naszeblogi.pl/33322-prof-jan-czochralski-ojciec-swiatowej-elektroniki

2012-10-26 12:57
Kto jest jednym z najbardziej znanych na świecie polskich uczonych?Czy wiecie, którego z polskich uczonych najczęściej wymienia się w literaturze światowej?Czy wiecie, że nazwisko polskiego profesora jest prawdopodobnie na pierwszym miejscu spośród najczęściej wymienianych w publikacjach związanych z elektroniką?Czy wiecie kto to był Jan Czochralski?A znacie największych światowych wynalazców? Pewnie znacie i na pierwszym miejscu wymienilibyście  Thomasa Edisona, bez którego na pewno doskwierałby nam brak żarówki.Tymczasem był taki uczony i wynalazca, któremu zawdzięczamy niemal całą elektronikę. Bez niego nie byłoby wszystkich tych urządzeń, w sercu których znajdują się układy z krzemu – telewizorów, komputerów, telefonów, robotów, kuchenek mikrofalowych, zegarków kwarcowych i wielu innych nowoczesnych urządzeń . W dodatku ten uczony był Polakiem. Nazywał się Jan Czochralski.Czasem bywa tak, że naukowe odkrycie wyprzedza swoją epokę historyczną. Spośród plejady najbardziej znanych za granicą polskich naukowców, właśnie to dotyczy Jana Czochralskiego. Jeden z jego wynalazków dzisiaj jest wykorzystywany przy produkcji półprzewodników przez największe koncerny produkujące elektronikę, takich jak amerykańskie Intel i Motorola, IBM i AMD, koreański Samsung albo japoński NEC. Metodą wynalezioną przez Czochralskiego wytwarza się cały współczesny krzem, z którego produkuje się diody, tranzystory i czipy układów scalonych.
 

Jan Czochralski w 1916 r. został autorem genialnego odkrycia – sposobu hodowania dużych monokryształów metali. Współcześnie metodą Czochralskiego hoduje się monokryształy krzemu dla przemysłu półprzewodników. Ale ta metodyka znalazła swoje rewelacyjne zastosowanie dopiero w 50-tych latach, po skonstruowaniu tranzystora przez Waltera Brittaina, Johna Bardeena i Williama Shockleya. Za wynalazek tranzystora cała trójka otrzymała nagrodę Nobla z Fizyki w 1956 roku. Juliusa Lilienfelda pochodzącego spod Lwowa, który uważał się za Polaka pominięto….

JAN CZOCHRALSKI (6)Profesor Czochralski z rodziną (foto ze strony: http://www.janczochralski.com/)

http://www.janczochralski.com/

22 kwietnia 2012 roku obchodzona była 59 rocznica śmierci prof. Jana Czochralskiego – wybitnego polskiego uczonego pierwszej połowy XX wieku. Był on znanym metalurgiem, chemikiem i metaloznawcą oraz opracował szereg nowych metod badawczych i patentów. Dziś, w czasie rewolucji elektronicznej, prof. Czochralski jest znany przede wszystkim z jego słynnej i szeroko na świecie stosowanej metody wzrostu kryształów nazwanej „metodą Czochralskiego”, a opublikowanej 96 lat temu.

Jan Czochralski urodził się w małym polskim miasteczku – Kcyni, leżącym pomiędzy Poznaniem a Bydgoszczą. Życie naukowe spędził w Berlinie, Frankfurcie nad Menem, w Niemczech, i w Polsce – w Warszawie. Po drugiej wojnie światowej powrócił do rodzinnej Kcyni, tam zmarł i został pochowany na Starym Cmentarzu i zapomniany prawie przez wszystkich.

Na szczęście, zastosowanie jego metody pomiaru szybkości krystalizacji metali do otrzymywania monokryształów półprzewodników dało mu znaczącą pozycję w nauce i technologii. Jego nazwisko zostało na stałe przypisane do tej metody. Ale dopiero od nie tak dawna ów Czochralski znany z nazwy popularnej metody został „odkryty” jako osoba i uczony.

Mam nadzieję, że nazwisko Czochralskiego nie będzie już tylko fragmentem terminu naukowego i technicznego bez żadnego odniesienia do konkretnego człowieka.

Jan-Czochralski-i-jego-metoda-Paweł-Tomaszewski-200x286



II SSŚŚŚ Warszawa: Karol Chobot (1886-1937) i Józef Chobot (1875 – 1942)

$
0
0

 

 Karol Chobot

, który był znawcą teozofii, radża jogi oraz żydowskiej kabały i hebrajskiego tarota. Prowadził liczne kursy kabały i tarota oraz astrologii wschodniej.

Astrologia Prawdziwa i Bractwo Himawanti

Karol Chobot był znaną postacią w świecie prężnie rozwijanego okultyzmu i ezoteryki oraz jogi w okresie II Rzeczpospolitej. Pokazują to zeszyty „Wiadomości Astrologiczno-Literackich” wydanych przez niego w 1927 roku. Autor jawi się w nim jako uduchowiony, gorący pasjonat astrologii. Rafał T. Prinke, w artykule o dziejach astrologii w Polsce, tak pisze:

„(…) Karol stał się jednym z głównych twórców ruchu astrologicznego w okresie międzywojennym. Urodził się 6 sierpnia 1886r. o godzinie 21:29 czasu środkowoeuropejskiego w Łazach, a zmarł 14 czerwca 1937r. o godzinie 9 w Druskiennikach. Był pracownikiem PKO w Warszawie, a poza tym prowadził aktywną działalność wydawniczą, popularyzatorską i organizacyjną na polu okultyzmu, chiromancji i astrologii. Na jego grobie ustawiona została rzeźba Jackowskiego „Apoteoza chiromancji”.(…)”

1919  - jeździ po Polsce z wykładami na temat astrologii, chiromancji i jogi, szczególnie jogi czakramów znanej jako kundalini i laja joga Zakonu Himawanti.

21.03.1921  - wspólnie z bratem Józefem rozpoczynają wydawanie miesięcznika „Odrodzenie” poświęcone okultyzmowi, ezoteryce i duchowości. Są też w nim artykuły astrologiczne. Istniało do 1929r.

1927  - redaktor i wydawca dwumiesięcznika „Wiadomości Astrologiczno-Literackie” (pierwszy numer pojawił się w kwietniu a zakończono wydawanie W.A.L. po roku).

Pisze także do “Polskiego Kalendarza Astrologicznego”, którego wydawcą jest  Franciszek A. Prengel (pierwszy numer ukazał się w 1927r.)

1929  - razem z Alfredem Ulkanem zakłada Towarzystwo Astrologiczne Toruń a ich organem prasowym jest miesięcznik  „Przegląd Astrologiczny” (przestał się ukazywać w 1930r.).

1934  - zasiada w komitecie redakcyjnym miesięcznika „Świat Ducha” poświęconemu rozwojowi duchowemu.

Zygmunt Koehler (autor Elementarnego Kursu Astrologii Urodzeniowej z 1937 roku) podaje Asc w 23,52 Barana

W horoskopie Karola Chobota mamy Światła połączone ścisłą kwadraturą. Słońce znajduje się we Lwie a Księżyc w Skorpionie. Są to znaki stałe i dla mnie taki aspekt symbolizuje walkę, działanie, przezwyciężanie trudności, daje siłę do rozwijania swoich pasji, oraz jak to określał, związany z Bractwem polski astrolog Andrzej Wesołowski – „nadwrażliwość psychiczną”. Słońce we Lwie i piękna koniunkcja Jowisza z Uranem sprzyjają organizowaniu i popularyzowaniu nauk astrologicznych. Mocne Słońce (we Lwie jest władca tego znaku) to przywództwo, silna wola i wiara. Jowisz odpowiada filozofii i publicystyce przekraczającej swoim tematem sprawy zwyczajne a Uran to patron astrologii.Księżyc znajduje się w Skorpionie. Położenie takie, w horoskopie Karola Chobota, może symbolizować głębię myśli, emocjonalne zaangażowanie, pracę nad sobą i budowanie solidnych fundamentów wewnętrznych, a także zainteresowanie sprawami tajemnymi – okultyzmem, magią, mantyką. I działanie na rzecz wspólnot, bractw, stowarzyszeń przejawiających taką samą pasję.

Wśród znanych astrologów Księżyc w Skorpionie mają: Nostradamus, L.Szuman, R.Hand, R.T.Prinke. Strona internetowa, którą właśnie czytasz – Astrologia Delphinios ma Księżyc z Jowiszem w Skorpionie a Studium Psychotroniczne Doradztwa Życiowego

„Chiron” w Łodzi posiada tutaj Księżyc z Plutonem (wykładał tam L.Weres i J.Gronert).
Chcę przybliżyć poglądy ówcześnie przedstawiane przez Karola Chobota na temat użyteczności astrologii. W sumie niewiele zmieniło się od tamtych czasów, ponieważ nieustannie powraca pytanie “po co nam astrologia?” i “jaki jest jej cel?”. Oto fragment ze wspomnianego wyżej miesięcznika „Wiadomości Astrologiczno-Literackie”. Numer ten nosił tytuł „Co to jest astrologia?”

„(…) Przyjrzyjmy się jeszcze, jaką to korzyść osiągamy poprzez znajomość reguł astrologicznych. Przedewszystkiem wypadnie nam podnieść ich etyczne znaczenie dla każdego człowieka, albowiem horoskop urodzenia jakiejś osoby przedstawia nam, że tak powiem, dokładny jej paszport, który bez upiększania, bez idealizowania wskutek samolubstwa, w sposób nie szczędzący nikogo, podaje wierny obraz wewnętrznej istoty danego osobnika. Tu posiadamy wielki środek do samowychowawstwa, a co przez to zyskuje poszczególne indywiduum, to zarazem wychodzi na dobro rodziny, a w dalszym ciągu społeczeństwa.

I rzeczywiście każdy, kto podjął się badania astrologji, zapoznał się z jej techniką i obliczył sobie swój własny horoskop, począł stawać się powoli innym człowiekiem wskutek wglądnięcia po pierwszy raz w życiu we własną duszę niezmąconym wzrokiem.
Lecz nie tylko charakterystykę naszej duszy może nam podać dobrze obliczony horoskop. On nam może posłużyć jako wierny doradca we wszystkich okolicznościach życia. Każdy człowiek przechodzi pewne okresy szczęścia; wielu jednak wcale tego nie odczuwa albo dlatego, że tych periodów nie zna i nie zwraca w ogóle na nie uwagi albo też nie umieją ich wyużytkować. Horoskop tedy wskaże nam owe okresy najbardziej sprzyjające, w czasie których śmiało możemy podjąć odpowiednich przedsięwzięć, licząc na pomyślny wynik.(…)

(…) Znając zaś horoskop przyszłego małżonka względnie małżonki, czyli zbadawszy najskrytsze ich popędy, przymioty i skłonności, wówczas liczba nieszczęśliwych małżeństw zaiste znacznie by się zmniejszyła. Przez porównanie bowiem dwóch horoskopów łatwo da się określić, czy dane dwie osoby w ogóle sobie odpowiadają.

Nieocenioną wartość przedstawia astrologia urodzeń dla rodziny. Ileż to błędów popełnia się przy wychowywaniu dzieci. O indywidualnem wychowaniu może być tylko wtenczas mowa, gdy się zna dokładnie wewnętrzną stronę dziecka. (…)

Także nauczyciel, znając horoskopy swych wychowanków, mógłby lepsze bezsprzecznie osiągnąć rezultaty wychowawcze.
Również wiele fałszywych kroków chybionych egzystencyj dałoby się uniknąć, gdyby przy wyborze zawodu uwzględniono horoskop, który z niekłamaną pewnością wskazuje, jaki zawód najlepiej odpowiada młodemu człowiekowi nie tylko ze względu na uzdolnienie i skłonności, ale i w kierunku powodzenia finansowego.

Bez błędu obliczony horoskop uwiadomia nas o całym przebiegu życia, od kolebki do grobowej deski. (…)

(…) Wszystko co nas boli i raduje w naszem zmiennem życiu znajduje wierne odzwierciedlenie w horoskopie; jest to jakby wierna fotografia wewnętrznego i zewnętrznego człowieka z całym jego losem. (…)

(…) Cóż bardziej ma Ludzkość uszczęśliwić, czy wysilanie mózgów nad wyszukiwaniem nowych coraz to doskonalszych broni morderczych, jużto w postaci pocisków armatnich, jużto w formie straszliwych gazów trujących, ziejących spustoszeniem wszelkiego jestestwa na ziemi – matce naszej, czy też skierowanie wszelkich wysiłków w tym kierunku, by człowiek jako korona wszego stworzenia mógł rzeczywiście stać się panem sił żywiołowych i kosmicznych – a przedewszystkiem, by sam się oczyścił z miazmatów, przywar i skłonności zwierzęcych, drzemiących jeszcze w głębi jego duszy, bo dopomożenie mu do wzniesienia się na możliwie najwyższy szczebel wiedzy uduchowienia – to jest istotny i ostateczny cel astrologii prawdziwej. Ona jemu – pochodnią, rozświetlającą drogi odwieczne we wszechświecie. (…)”

Bibliografia:

Wiadomości Astrologiczno-Literackie Nr.2 (1927r.)Rafał T. Prinke – „Krótki zarys dziejów astrologii w Polsce” w: Problemy Astrologii, 1980, Zygmunt Koehler – “Karol Chobot. Wspomniene pośmiertne” w: Niebo Gwiaździste 1937

Józef Chobot

11.09.1875 ur. Józef Chobot, nauczyciel, okultysta, zbieracz pieśni ludowych z terenu Śląska
Cieszyńskiego, założyciel i wydawca pism teozoficznych „Odrodzenie” i
„Hejnał” (zm. 15.12.1942)

Dopiero w dwa lata po wyjściu pierwszego numeru “Wyzwolenia” zaczęły w Polsce wychodzić inne pisma o pokrewnym charakterze, jak na przykład: “Odrodzenie”, “Przegląd Teozoficzny” a potem szereg innych. Ogółem w okresie dwudziestolecia Polski niepodległej pism o charakterze okultystycznym wychodziło przeszło 25. Niektóre z nich wychodziły bardzo krótko a inne dłużej, jak “Odrodzenie”, “Hejnał” i “Lotos”. Przykładem obojętności a chyba i niechęci może być fakt, że redaktor “Odrodzenia” Józef Chobot – zasłużony na polu wydawnictw okultystycznych, w książce swojej p.t. “Nowoczesny ruch spirytualistyczny ze szczególnym uwzględnieniem Polski”, ani słowem nie wspomniał o “Wyzwoleniu”, przypisując sobie zasługę wydawania pierwszego pisma ezoterycznego w Polsce niepodległej, chociaż sam dwa lata przed “Odrodzeniem” – umieszczał swe artykuły w “Wyzwoleniu”. Zaś wieloletni trud wydawcy “Teozofii” zbył 15 słowami, w których nazwisko Andrzeja Kajfosza w ogóle nie zostało wymienione.

Od 1919 roku, dzięki pomocy Prospera Szmurły, Grużewski pracował jako medium tworzące w głębokim transie prace symboliczne, malując w stylach barokowym, renesansowym, klasycystycznym i impresjonistycznym. O swej pracy mawiał: “Rękę prowadzi jakby niewidzialna siła – nieraz dająca do zrozumienia w sposób myślowy, kim jest i w jakiej epoce żyła na ziemi. Moje ciało już nie jest moje, nie mogę już myśleć. Nagle doznaję potężnego wstrząsu i tracę świadomość. Po zbudzeniu, czasami zdarza mi się przypomnieć sobie tę lub ową wizję, ale obraz nie jest jasny i zanika, tak jak zanikają wspomnienia niektórych snów.” Posługiwał się pastelami i farbami olejnymi. W liście do doktora Osty’ego Szmurło pisał, że w obecności Grużewskiego stwierdził liczne przypadki telekinezji, pisma bezpośredniego i zjawisk świetlnych, zachodzących w stopniu wyższym niż w przypadku Guzika. Najważniejsze było jednak medialne malastwo, o którego początkach opiekun naukowy medium pisał tak: “W 1919 roku (gdy Grużewski był już cenionym medium, produkującym podczas seansów ciekawe zjawiska w transie, w który wprawiał sam siebie przy pomocy pewnej koncentracji i specjalnego rytmicznego oddychania) poradziłem mu raz, aby przygotował papier i ołówki i wzbudził w sobie przed zapadnięciem w trans silną chęć narysowania czegoś(…). Już pierwsza próba tego rodzaju dała wynik dodatni, następne zaś powiodły się jeszcze lepiej(…). Rysując, oczy ma zamknięte lub może przymknięte. Nie podnosząc opuszczonych powiek, medium ujmuje ołówek i, pozornie bezwładnie, nie kreśląc żadnego konturu, szybko i chaotycznie rzuca na papier to tu, to tam jakieś linie, kreski, plamy, które dopiero przy końcu łączą się ze sobą w harmonijną całość(…). Ma się wrażenie jakby medium od razu widziało na czystym jeszcze papierze cały – dla innych niewidzialny – obraz, który tylko utrwala ołówkiem lub kredką. Niektóre rysunki wykonane były w absolutnej ciemności(…). Potem p. Grużewski zaczął malować pastelami i olejno duże wielobarwne obrazy o wysokim poziomie artystycznym, w dzień, przy świetle, ale już w głębokim trwającym niekiedy nawet godzinę transie, podczas którego oczy miewał otwarte. Niektóre obrazy wymagały paru seansów. Czasem w transie wyjaśniał znaczenie i symbolikę obrazów(…). Przy przebudzeniu się z transu p. Grużewski nie pamiętał nigdy, co się działo podczas jego trwania, czy i co wtedy malował i mówił.

W tym samym czasie wpadające w trans medium zaczęło też improwizować wierszem na zadany temat. Jego zdolności poddawane były badaniom między innymi w paryskim Międzynarodowym Instytucie Metapsychicznym przez doktora Osty’ego. Pierwsza wystawa prac plastycznych Mariana Grużewskiego odbyła się w Warszawie w 1921 roku. Był on chyba jedynym polskim medium, którego prace wystawiane były wielokrotnie za granicą (m.in. w Paryżu – 1927 r., Atenach – 1929 r. i Rzymie – 1930 r.). Jego przedwojenne malarstwo transowe odnosiło się głównie do przejawów życia poza materią. Po drugiej wojnie światowej zaczęła w nim dominować tematyka związana z pradawnymi lądami i kulturami (m.in. cykl poświęcony Atlantydzie). Po wojnie Marian Grużewski mieszkał w Toruniu i Łodzi. Pod koniec życia nie malował już w transie, utrzymywał się z wykonywania portretów na zamówienie. Zmarł samotnie w biedzie, całkowicie zapomniany.

Znakomitym malarzem medialnym był także Jan Radwan Radziszewski z Warszawy, którego prace, podobnie jak Grużewskiego, powstawały w głębokim transie. Jego prace nie zyskały takiego rozgłosu jak Grużewskiego, lecz były bardzo popularne w środowisku warszawskich artystów i okultystów.

Oprócz wspomnianych, w międzywojennej Polsce działały liczne media jasnowidzące, których zdolności niczym nie odbiegały od ich kolegów z zagranicy. Wymienić tu należy Marię Białobrzeską, Sabinę Churamowicz, Zofię Kattową, Antoninę Primę, Marię Przybylską (wiceprzewodniczącą Towarzystwa Badań Psychicznych), Elżbietę Schmal-Widkowską, Gizelę Winiarską i Władysława Prażmowskiego, z którym doktor Sokołowski przeprowadził w roku 1934 ciekawy eksperyment jasnowidzenia na odległość.

Spośród publikacji na temat zjawisk mediumicznych i osób z nimi związanych na uwagę zasługują przede wszystkim cztery tomy “Encyklopedii okultyzmu współczesnego”, autorstwa Ludwika Szczepańskiego (1872-1954). W tym pierwszym tego rodzaju dziele w Polsce zawarto zarys fenomenologii sławnych mediów do roku 1936, krytyczną charakterystykę środowisk podejmujących badania oraz relację stanu nauk w tej dziedzinie. Szczepański był wybitnym literatem, dziennikarzem, prezesem Towarzystwa Metapsychicznego w Krakowie i redaktorem “Kuriera Metapsychicznego”, ukazującego się jako tygodniowy dodatek do “Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Pismo to redagowane było w dużej części dzięki listom od czytelników.

Szczególnie aktywne grupy spirytystów działały w okresie międzywojennym na Śląsku. W latach 1921-1929 ukazywał się tam miesięcznik “Odrodzenie” wydawany pod kierunkiem Józefa Chobota (1875-?) – nauczyciela i urzędnika, jednego z czołowych popularyzatorów spirytualizmu w Polsce. “Odrodzenie” wydawane było początkowo w Cieszynie, później w Katowicach. Zawierało liczne materiały z dziedziny duchowości, w tym także spirytyzmu. Chobot założył w Wiśle Książnicę Wiedzy Duchowej – wydawnictwo popularyzujące literaturę spirytualistyczną – był też autorem interesujących prac z zakresu historii tej dziedziny.

Na Śląsku ukazywał się Miesięcznik Wiedzy Duchowej “Hejnał”, wydawany początkowo przez sekretarza Towarzystwa Metapsychicznego w Krakowie Jana Hadynę (1899-1971). Hadyna zajmował się popularyzacją parapsychologii od 1929 roku. Cztery lata później założył wydawnictwo – Bibliotekę Wiedzy Duchowej i redagował miesięcznik “Wiedza Duchowa”, przemianowany później na “Lotos”. Obowiązki Hadyny w redakcji “Hejnału” przejął w 1934 roku Jan Pilch, mąż słynnej wizjonerki Agnieszki Pilchowej. Oficyna Wydawnicza “Hejnał” przygotowywała także polskie wydania dzieł Allana Kardeca i innych znanych spirytystów (fragmenty zamieszczane były także na łamach miesięcznika). Publikacje te nie zawsze jednak były opracowane fachowo, zawierały liczne niedociągnięcia redaktorskie, a w wydaniu całej serii prac Kardeca przeszkodziła zawierucha wojenna. Agnieszka Pilchowa (1886 lub 1888-1944), znana też jako Agni P. – z wykształcenia nauczycielka – już od najmłodszych lat przejawiała zdolności medialne. Jej późniejsza działalność miała miejsce w okolicach Ostrawy: w Radwanicach, Jaworznie i Mariańskich Górach. W roku 1919 w Pradze została poddana szczegółowym badaniom zespołu uniwersyteckiego, który zainteresowany był jej zdolnościami jasnowidzenia i leczenia. Cieszyła się tam sympatią prezydenta Tomaša Garrigue’a Masaryka (1850-1937), który zaproponował jej nawet willę na Hradczanach. Medium odmówiło jednak i przeniosło się do Polski, gdzie spotkało swego drugiego męża – Jana Pilcha. Oboje aresztowani przez hitlerowców trafili do Ravensbrück, gdzie Agnieszka zginęła. Jan powrócił do Wisły, by uporządkować w formie niewielkiej książeczki spuściznę po żonie i redakcji “Hejnału”. Prace spirytystów cieszyńskich zawierają wiele aluzji do modnego w okresie międzywojennym mesjanizmu narodowego i dlatego są często lekceważone jako nieaktualne, choć dla badaczy zjawisk mediumicznych stanowią bardzo ciekawy materiał.

Z “Hejnałem” przez pewien czas związana była także Halina Bronikowska-Smolarska (1899-1964), medium piszące i jasnowidzące. Przekazywane przez nią wiersze, publikowane na łamach wydawanego przez Pilchów miesięcznika, doczekały się także wydania książkowego nakładem Wydawnictwa “Ludziom Dobrej Woli” w Stanach Zjednoczonych. Zdolności jasnowidzenia wykorzystywała Smolarska zwłaszcza po drugiej wojnie światowej, pomagając wielu osobom w odszukiwaniu zaginionych i przekazując rady udzielane przez zmarłych krewnych. Medium to posiadało też zdolność wysyłania swego ciała duchowego, co potwierdziło wielu świadków w Piotrkowie, Warszawie i Łodzi. Po śmierci Halina Bronikowska-Smolarska komunikowała się poprzez medium Józefę Jasiewicz (1912-1984), żonę słynnego ezoteryka Eugeniusza Jasiewicza. Przekazała w ten sposób ponad tysiąc utworów. Józefa Jasiewicz miewała też symboliczne wizje i sny, a w latach 1956-1960 przekazywała interesujące komunikaty sygnowane m.in. przez Duchy zbrodniarzy. Badaniem zjawisk mediumicznych w tym okresie zajmował się również profesor Stefan Manczarski (1899-1979) – radioelektronik, geo- i biofizyk, dyrektor Zakładu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. Jego badania wykazały, że jednym z nośników informacji przekazywanych telepatycznie jest promieniowanie elektromagnetyczne mózgu. Interesował się również zjawiskami pre- i retrokognicji, wykorzystując w czasie eksperymentów wzory kart sporządzone przez Friedricha Zöllnera.

W okresie międzywojennym istniało w Polsce kilka organizacji parapsychologicznych. W 1920 roku w Warszawie powstało Polskie Towarzystwo Badań Psychicznych założone przez Piotra Lebiedzińskiego i Tadeusza Sokołowskiego. Równolegle działało założone rok później przez Prospera Szmurłę Warszawskie Towarzystwo Psychiczno-Fizyczne i utworzone pod patronatem Ksawerego Watraszewskiego Towarzystwo Metapsychiczne, z którego wyłoniło się w roku 1927 Polskie Stowarzyszenie Metapsychiczne im. Juliana Ochorowicza. Stanisław Breyer i następnie Ludwik Szczepański pełnili funkcję prezesów Towarzystwa Metapsychicznego w Krakowie, natomiast Józef Świtkowski szefował Towarzystwu Parapsychologicznemu im. Juliana Ochorowicza we Lwowie. W marcu 1938 roku ukonstytuowało się w Warszawie Polskie Towarzystwo Parapsychologiczne, łącząc wszystkie istniejące poprzednio na tym terenie organizacje. Prezesem został Alfons Gravier, wiceprezesami Tadeusz Sokołowski i Stanisław Krzemieniewski, a Stefan Ossowiecki ogłoszony został członkiem honorowym.

W 1923 roku odbył się w Warszawie II Międzynarodowy Kongres Badań Psychicznych, wzbudzając duże zainteresowanie zarówno oficjalnych kół naukowych, jak i wielu miłośników spirytyzmu i parapsychologii. W skład komitetu organizacyjnego, którego siedziba znajdowała się na Uniwersytecie Warszawskim, weszli przedstawiciele władz państwowych i miejskich oraz znani naukowcy – m.in.: Artur Chojecki, Janina Garczyńska, Alfons Gravier, Leon Karwacki, Piotr Lebiedziński i Władysław Wytwicki. Wśród zaproszonych z zagranicy byli Gustave Geley, Fritz Grunewald, Gardner Murphy, Wilhelm Neumann, Adalbert Schrenck-Notzig i René Sudre. Wszyscy oni uczestniczyli w wielu odczytach i eksperymentach, badając zdolności medialne Jana Guzika, Stefana Ossowieckiego, Stanisławy Popielskiej, Marii Przybylskiej i innych.

Po drugiej wojnie światowej działalność spirytystów w Polsce znacznie osłabła, przestała się też ukazywać literatura przedmiotu. Niektórzy działacze zginęli w czasie działań wojennych lub zostali zamordowani w obozach koncentracyjnych – inni wyemigrowali, nie utrzymując ściślejszych kontaktów z krajem. Spowodowało to obecny katastrofalny wręcz stan wiedzy na temat spirytyzmu. Dowodem tego może być fakt, że przez wiele lat za najgłośniejszego polskiego spirytystę jeszcze do niedawna uchodził niesłusznie astrolog Leszek Szuman (1903-1984), autor niezwykle popularnej w Polsce książki “Życie po śmierci”. Niestety praca ta, stanowiąca zbiór artykułów i ciekawostek na temat zjawisk mediumicznych i własnych teorii autora, aż roi się od błędów i nigdy nie uzyskała pozytywnych ocen za granicą. Na podkreślenie zasługuje fakt, że Szuman nigdy spirytystą nie był, a jego wiedza na temat charakteru zjawisk mediumicznych wykazana w publikacjach nie wykroczyła poza krąg popularnych, lecz nie zawsze prawdziwych opinii. Ze współczesnych mediów polskich najsłynniejszy był niewątpliwie Czesław Andrzej Klimuszko (1905-1980) – ksiądz, franciszkanin, którego zdolności w dziedzinie jasnowidzenia rozwinęły się w czasie drugiej wojny światowej, między innymi pod wpływem zmian w organizmie wywołanych pobiciem przez hitlerowców w roku 1940. Gdy po wojnie objął probostwo w Prabutach, zasłynął jako specjalista w odnajdywaniu osób zaginionych lub ich grobów. W swych pracach posługiwał się przeważnie fotografiami, z których wkrótce potrafił też odczytywać choroby przedstawionych osób. Medialność Klimuszki nigdy nie była badana, choć potwierdziło ją wielu świadków. W prasie pojawiały się ataki na jego osobę, co przyczyniło się do stworzenia wokół medium atmosfery niezdrowej sensacji. Księdza zapraszano też na kongresy parapsychologiczne do Szwajcarii, Niemiec i Monako.

Z mediów leczących na wspomnienie zasługuje też Stanisław Nardelli (1928-1985) – ekonomista, który od roku 1978 pracował nad własną metodą leczenia energią, uzyskując wiele klinicznych potwierdzeń swej skuteczności. Dokonywał także magnetyzacji wody, która w wyniku tego powodowała szybszy wzrost roślin oraz gojenie się ran i owrzodzeń. Najsłynniejszym dokonaniem Nardellego był odbyty w 1981 roku grupowy seans na stadionie w Tarnowie, gdy w ciągu jednego dnia oddziaływał na sto tysięcy osób.

Ze współczesnych mediów jasnowidzących szczególnie prasa wspomina Mariana Węcławka i Władysława Biernackiego. Pierwszy (bazujący na snach o charakterze prekognicyjnym) zasłynął głównie dzięki współpracy z policją, choć przypisuje mu się również liczne przepowiednie dla osób prywatnych. Biernacki został skompromitowany opublikowaniem przez katolickie wydawnictwo w Holandii (a nawet w Belgii, w języku esperanto!) zbioru jego fałszywych przepowiedni, dotyczących trzeciej wojny światowej i śmierci wielu głów państw.

Renesans polskiego spirytyzmu rozpoczął się w początkach lat dziewięćdziesiątych. Wtedy to powstała pierwsza powojenna (nieformalna) grupa spirytystyczna w Bydgoszczy, wspierana przez ośrodki we Francji i Brazylii. Ruchowi spirytystycznemu w naszym kraju potrzeba dziś przede wszystkim literatury fachowej i funduszy na rozwinięcie szerokiej działalności charytatywnej.

źródło: P.Grzybowski “Opowieści spirytystyczne”

..


Marek Wójtowicz “Kupiłem wczora lnu białego”, Halina i Marek Portalscy “Dźwięk wszystko może…”, czyli 1. numer kwartalnika “Słowianić”, czerwiec 2013

$
0
0

MH reserved Taniec kompr

Marek Hapon – Taniec

Kupiłem wczora lnu białego

bo z niego kmiecie tkali szaty –

a duch w nich wolny, wyzwolony

mieszkańcem był każdej chaty

i za stołami z lipy krągłej

z posiecznym runem na objaty

lud z aniołami biesiadował

nie pomnę ja już tamtej daty,

lecz czasem w sercu się odzywa

dalekie echo rozemglone….

 

Ku wielkiej ciszy mnie poprowadź

tęsknoto moja niezmierzona,

gdzie uczuć sfera nie wybrzmiewa,

lecz jak Istota trwa spełniona.

A czego pieśnią nie wyśpiewam

i czego  słowem nie wypowiem

niechże po brzegi mnie wypełni

i  duszę moją wciąż rozgrzewa

Z ciszy i ciepła odrodzony

Poczuję jak me serce wplata

anielską nicią rozkochany

odwieczny, boski rytm Wszechświata…

 

I pójdę w łąki rozmajone

by sobie uwić wianek z kwiatów

do źródeł życia chcę wyruszyć

by słowa moc przywrócić w sobie,

moc co porusza ludzkie serca .

Bo nim zrodzeni my w tej dobie

to Miano nasze pierwej było

potężnie osadzone w globie.

Polany, sioła jego siłą,

narody i grody przeminą

zaś POLA zawsze Bogu miłe…

Ten piękny wiersz Marka Wójtowicza znajdziecie w pierwszym numerze naszego czasopisma, na razie kwartalnika, “Słowianić”. Ponieważ pismo wychodzi 15-20 czerwca w dużej mierze poświęcone będzie Świętu Kresu, jego znaczeniu, symbolice i obrzędom, jakie towarzyszą letniemu przesileniu nazywanemu także coraz powszechniej Kupaliami. Jest to długo oczekiwana przez nas chwila. Pismo poświęcone będzie sprawom ducha i ciała, kulturze i myśli słowiańskiej, przyrodzie, nowemu sposobowi życia i myślenia o świecie i wielu innym sprawom, które interesują Wolnych Ludzi. Przedstawiamy poniżej zawartość pierwszego numeru. 

MH reserved Kwiat kompr

Marek Hapon – Kwiat

Poza wierszem Marka zapowiadamy w pierwszym numerze “Słowianić” następujące ważne teksty i rubryki:

Słowo wstępne od każdego z redaktorów: tj. od Joanny Maciejowskiej, Czesława Białczyńskiego, Piotra Kudryckiego i Marka Wójtowicza

iv nnn nnn kupala_2007_1

W dziale: Słowianie – wczoraj, dziś i jutro

Czesław Białczyński – “Tan 6 Wielki – Święto Kresu”

Marek Wójtowicz -  “Ogniu święty Ogniu” (o znaczeniu ognia w święcie Kresu)

Winicjusz Kossakowski „Czy Polacy znali pismo ideograficzne?”

Leszek Mioduchowski   „Chronologia  europejska przełomu XVI i XVII wieku”

T.S. Marski  „Księga popiołów” (fragment)

Adam Smoliński „Czy obecni  Germanie to też Ariowie?”

Także: o Świętowicie na Ślęży i Romanie Zmorskim (Strażniku Wiary Słowian), którego wiersz można przeczytać, stojąc u posągu Świętowita na tej świętej słowiańskiej górze.

0 n fiolki

W dziale: Przyroda – Zdrowy styl życia

Zioła i kwiaty w kuchni: „Jedzmy kwiaty – nasturcja i stokrotka” – jak zbierać i przyrządzać zioła i kwiaty

Przepisy z sistańskiej kuchni – Chołodziec litewski z boćwiny i zupa pomidorowa z kwiatem

Zioła świętorujańskie – ruta zwyczajna i poganek rutowaty, legenda i prawdziwe działanie

Ziemia cud natury: Puszcza Nurska i Białowieża: Święte Wzgórze Grabarka oraz Mielnik (Góra Uszeście), czyli o białowieskich miejscach mocy

 UBERHAECKEL_Work_003

W dziale: W przestrzeni ducha i myśli

Halina i Marek Portalscy „Dźwięk wszystko może”

Tadeusz Owsianko „Listy do Olgi” (o zmianach duchowych w otaczającym nas Wszechświecie)

Czesław Białczyński „Nowy Świętowit 2012 – znaczenie nowego rytu”

Jail Kubacka – Ilona Kubacka „Nauka podczas snu” (fragment nowej książki)

37

 W dziale: Sztuka słowiańska

grafiki Marka Hapona

wiersze Wojciecha Świętobora Mytnika i Marka Wójtowicza

bajka dla dzieci:

Joanny Kuruc „Baśń o słowiku i królu”

Dział Słowiańska hudba poprowadzi Wojciech Świętobor Mytnik

Sleza DSC_0183 pow 160

Oprócz tego jako 12 stronicowa barwna wkładka Część 1 Trywidu Ślężańskiego z obrazami Joanny Maciejowskiej i tekstami Marka Wójtowicza

Numer zawiera około 120 stron i jest ilustrowany także obrazami i grafikami Jerzego Przybyła oraz innych autorów.

Halina i Marek Portalscy

Dźwięk wszystko może…

 

Cały świat przepełniony jest falami akustycznymi. Istotą ich jest drgający ruch cząsteczek w gazach, cieczach i ciałach stałych. Jest to rodzaj energii kinetycznej. Drgania akustyczne są rodzajem energii, która jest obecna w całej przyrodzie. Te z nich, które wywołują wrażenia słuchowe nazywamy dźwiękami. Ich częstotliwość mieści się w zakresie od około 16 Hz do 20 kHz. Inne, o zbyt wysokich częstotliwościach, aby je usłyszeć, to ultradźwięki. Podobnie, fale akustyczne o częstotliwościach poniżej 16 Hz nazywamy infradźwiękami.

Dźwięk niesie ze sobą zarówno energię, jak również informację. Ta dwoistość nabiera szczególnego znaczenia w różnych miejscach, formach, czasach i zastosowaniach. Czasem trzeba pobudzić organizm drganiami wytwarzanymi falą akustyczną padającą na ciało (dominuje komponenta energetyczna), w innym przypadku krytycznego znaczenia nabiera niesiona przez dźwięk informacja (przy pomijalnej komponencie energetycznej).

Oddziaływanie dźwięku i drgań na organizm bazuje na stymulacji zarówno drogą słuchową, jak również przez bezpośredni odbiór ciałem i to zarówno drgań źródła dźwięku (np. misy dźwiękowej leżącej na ciele), jak i fali akustycznej wytwarzanej przez źródło dźwięku stojące obok ciała pacjenta oraz drgań przenoszonych przez podłoże, a także poprzez biopole. Fakt tych oddziaływań jest obecnie dobrze udokumentowany.  Wykorzystuje się go między innymi w rehabilitacji osób głuchych i niedosłyszących [4, 6, 8,    15, 21, 22].

Dźwięki działając nie tylko na receptory słuchowe (również muzyka) wywołują również impulsy motoryczne, a u niektórych osób przeżyciom muzycznym towarzyszą wyobrażenia wzrokowe, węchowe, dotykowe lub smakowe. Mówimy wtedy o synestezji, czy polisensorycznym angażowaniu wielu zmysłów [16].

Wielorakość funkcji: komunikatywna, poznawcza, wychowawcza, integracyjna, ideologiczna przekazu, adaptacyjna, przełamywanie stereotypów, terapeutyczna, katarktyczna, humanizująca, czy ekspresyjna muzyki (dźwięków) pokazuje całą złożoność oddziaływań i możliwości dźwięku [10].

Często człowiek nie uświadamia sobie, jakie możliwości tkwią w dźwięku. Można by wręcz stwierdzić, że posiadamy, mamy, otrzymujemy, doświadczamy…, a nie korzystamy, nie przyjmujemy, nie dajemy… dźwięku.

Współcześnie dźwięk znajduje bardzo szerokie zastosowanie w dziedzinach często bardzo odległych od siebie. Przykładowo poza sztuką i religią można tu wymienić medycynę, psychologię, ergonomię, edukację, a nawet technikę, ekonomię i działania militarne.

Możemy wręcz mówić, że język muzyki jest sztuką myślenia dźwiękami, gwarantując uniwersalność komunikacji [3]. Struktury dźwiękowe wykazują ścisłe podobieństwo logiczne do form uczucia ludzkiego – form rozwoju i zaniku, ruchu płynnego i nagromadzającego, konfliktu i rozwiązania, tempa, zatrzymania ruchu, wzmożonego podniecenia, spokoju, to znów delikatnego pobudzenia i momentu marzycielskiego [1].

Cechy dźwięku są nośnikami określonych znaczeń i odpowiadają za tworzenie nastroju. Na przykład głośny dźwięk symbolizuje siłę, moc, potęgę. Cichy – słabość, delikatność. Długi – trwanie, ciągłość, krótki – ruchliwość, zmianę [7]. Podobnie jak w tonie głosu możemy w dźwiękach wyrazić agresję, niepokój, delikatność, itp. [2].

Do dźwięków należy także głos ludzki. Znaczącą treść niesie w sobie stwierdzenie „gdy będziesz lepiej wykorzystywać swój głos, poczujesz się lepiej”. Głos odsłania, jak współgrają ze sobą siły witalne, uczucia, myśli i intuicja [16]. Głos ludzki to przecież najtańsza metoda komunikowania się, a także diagnozy, czy terapii. Wydobywając z siebie odpowiednie dźwięki można wpływać na pracę swojego organizmu, przykładowo zmniejszać lęki, łagodzić ból, równoważyć subtelne procesy energetyczne organizmu.

Już uważne wsłuchanie się w głos mówiącej osoby – ton, głośność, intonację, czy inne cechy głosu pozwala powiedzieć sporo o jej nastroju, problemach, ogólnym stanie zdrowia. Należy przy tym pamiętać, że sam mówiony tekst (informacja werbalna) to zaledwie 7% całego przekazu informacyjnego. 38% informacji zawarte są w brzmieniu  głosu, a 55% w mowie ciała, zwłaszcza mimiki rozmówcy [5]. Już pierwszą opinię o rozmówcy wyrabiamy sobie w ciągu pierwszych 7 ÷ 20 sekund [16].

Nieraz do oceny danego problemu wystarczy tylko znajomość metod wykorzystujących trzy lub cztery elementy: dźwięki, słowa. Przykładem może tu być autorski test siedmiotonowy [12,13].

Możemy mówić o trzech poziomach informacji niesionych przez muzykę [ 11]. Poziomy te (powiązane częściowo ze sobą) to:

  • poziom akustyczny,
  • poziom semantyczny,
  • poziom estetyczny, później nazwany efektywnościowym.

Wzajemne związki tych trzech poziomów jednoznacznie warunkują określony schemat oddziaływań na organizm człowieka, a także na inne organizmy żywe.

Jerzy  przybyl słońce jeleńJerzy Przybył Skrzysty Jeleń Lata


Winicjusz Kossakowski – DID POLISH PEOPLE KNOW IDEOGRAPHIC SCRIPT?

$
0
0

© by Winicjusz Kossakowski

©translated by Katarzyna Goliszek

Only two types of script have been preserved till today: phonographic and ideographic. Europe uses alphabetical letters in which there is only one rule – “One phone – one character.” Many alphabets were created but nobody can omit this rule.

What are the rules for ideographic writing?

The work by Chuangliang Al Hung approximates a little the intricacies of Chinese writing.

“There are two main types of characters – pictograms and ideograms. When you look at the pictogram you can perceive a sketch or a picture of what it represents. Ideograms which represent a particular idea must be created for more abstract concepts.”

Basing on the ideogram of the word “rubbish”, the author indicates what rules apply for the creation and reading of characters.

ideogramy chińskie

The ideogram of the word – rubbish.
As wecan see, this includes many drawings which are recognisable even for the Polish reader.

1)As far as the ideogram is concerned, a drawing of one tree means a singular form. We have to repeat the sign in order to make a plural form. The word          forest is written with three trees. There is a drawing in the left hand corner in the considered ideogram and the drawing means the word – forest.

2)Figure 2 shows an outline of man astride with arms outspread, but without a head. A similar drawing dating from several thousand years ago that has been preserved in the flint mine and on a clay urn was found in Poland in a place called Biała near the city of  Łódź. Our little  people  have heads and even fingers. The word man was written with this sign.

3)The word woman, mother was written down by drawing a little person with arms arranged for holding a child.

4)The word farmer, peasant was recorded by drawing a little person – a man with an additional character of a paddy field checker at the bottom of the sign. As we can see, the additional character changes the meaning of the former one and makes up a new ideogram.

5)On the right side of the sign denoting rubbish we can see the drawing of three flying birds. According to Chinese mythology, the human being’s spirit flies away as a bird. The drawings of these birds specify the condition of the little people lying by the forest.

The exact meaning of the sign is: “Many dead bodies are lying by the forest”.

All right. The sign made in this way is readable but where is the word rubbish here?

There is a rule for ideograms: You need to ask the questions you may have and look for the answers.

If many dead bodies are lying by the forest, what do you neeed to do with them?
-Of course, bury them and clean up the place.

If you clean up, what do you take away after the cleaning?

Rubbish.

In this way the character was written and read, and on this occasion we found out many other ideograms which we can use now and make new ideas.
Mr Chuangliang says that the same sign can be used to mean, for example, a battlefield, or a disaster. The meaning of the whole ideogram is determined by other characters in the sentence.

That is not all.

Ideographic reading is not final and will vary depending on the mental and physical condition of the reader.

As it is apparent from this example, there are rules:

1)Individual little drawings must be recognisable.

2)Additional characters define already written ones and change the meaning of the ideogram. A new ideogram treated as the whole comes up.

3)To understand the  written ideogram we need to ask questions stemming from the read sign and make answers. That is: We need to think while reading. If we switch off our thinking, we will not be able to understand anything.

                                                     ***

Equipped with Chinese knowledge, we will try to read the inscription on the urn found in Biała near Łódź and dating from many centuries ago. I assume it is made with ideographic writing.

ideogramy

 

First of all, I will try to read the construction of the ideaogram of the sun called a swastyka / svastika and to comprehend the second ideogram similar to the swastyka / svastika, and then the whole sign regarded to be ”Hands of God” by scientists. The character at the bottom of the vase helps to comprehend the upper inscription.

IDEOGRAM SŁOŃCA

Below No. 1, there is the record of the sides of the world, and in fact – the sides of the Sky as they are signified by the Polar Star and the sun at the time of noon and equinox.
Below No. 2, the word Sky is written with the sign of four sides of the sky, i.e. with an isosceles cross and from now on this is the ideogram of the Sky.
Below No. 3, the first and the most significant light in the Sky is written. We write down this message on the ideogram of the sky by drawing one little line at the edges of the cross, which is read – The first in the sky. In my opinion, the record is logical.
We have the ideogram of the sun.

Using the Chinese techniques of the construction and reading of ideograms, we can write other words with this sign as well. When the sun is shining and it is a day and there is light so we can use this ideogram to write these words. If we compare it with the figure of man, we will write the following words: – “an enlightened man, a scholar.” Let’s proceed to read the next character.

Below No. 4, the second – the celestial body, i.e. the moon is written in terms of validity. We draw two lines at the ends of the arms of the isosceles cross. In this way, we have created an ideogram of the moon. Can you pay attention to the constructions of these signs? We have a record of the sky and numbered celestial bodies on it in order of importance.

By analogy to the previous ideogram we can write the words Night, Dark with that.
When we compare the ideogram of the sun and the moon, we read 1) The Sun and the Moon. 2) Day and Night.

As the day and night last for 24 hours each, we have an ideogram showing 24 hours as well as time.  In order to record an hour today, we apply mathematical rules and we divide the ideogram of 24 hours into 24.

In order to record a month into the ideogram of the moon, we add a digit and the one in the front of the ideogram indicates how many months we have recorded and the digit behind the ideogram signifies the next month, e.g. May. It seems to me that the record is readable. Now, let us read what items of content the record: ”Hands of God” conveys.

                                                        ideogram kosmosu

We assumed earlier that the isosceles cross is the ideogram of the sky and that the drawn little lines mean the record of celestial bodies, so a great number of lines on the ideogram of the sky may be an ideogram of great numbers of the stars. The ideogram of the starry sky. The ideogram of the Universe.
How to read the character drawn above? The ideograms of the sun and the moon were written mutually in the ideogram of the universe. We read: the sun, the moon, the sun, the moon, the sun, the moon, etc. The signs are read endlessly.

What can that mean?
1) The right of the universe and the right of the world, in other words the cyclical motion on the wheel which lasts forever. Additionally, the law of gravity is besought  in this movement. This movement applies not only to the universe, but it is also the rule of  the atoms that the matter is made of.
2) I would not be surprised if that was also the ideogram of God. Such a concept of God is deeply thought over. It is not slow-witted Yahweh with a long gray beard who is taught reason by wise rabbis.
I hope that my doubts will be dispelled by the record at the top surface of the vessel.
Let us try to read the inscription in the way it is drawn and then we will reach for the Chinese rules of comprehending the sign.

***

A young man on horseback falls out of the ideogram of the moon. He makes his way in time and changes into a spirit who also has his horse and his way to go. The next young man is born out of the spirit and after some time a spirit is born again. This whole procession is heading for the ideogram of the universe. The sign that I have recently talked about suggests that all of them be written into free places of the cross, the same as the signs of the sun and the moon on the ideogram above.

I have no doubts that this is the record of religious beliefs.
1) The man on the horse is a travelling man who has got a certain way of life to go. We can write a journey and a way with this mark.  In this case we have the record: The human being has a way to go from the moment of birth to death. Then, death comes, his / her spirit does not die but has its task to fulfill. The human’s spirit like a grain has life besought in itself. When the grain goes into the darkness of earth, it  lets the roots and a new life is born.

As we can see in the picture – the Spirit has fulfilled his life and has gone out of the ideogram of the moon, i.e. from the darkness, as a re-born human being. After man’s death, the spirit returns to the moon so as to give life to the next generation.

This is the record of Slavic faith, belief in reincarnation but without any political overtones, like in the faith of the Hindus.

These pictures written into the ideogram of the universe are the record of the periodicity not only of the human being’s life but also of the life of the whole universe, thus the incomprehensible life of the Grain of the Universe, of the Spirit of the Universe, of God.

This text has explained more than I expected and it confirms some Polish scientists’ remarks.

The Lord of the kingdom of Souls Nyja /pronounced: nyia/ derives his name from the word NYĆ – chudnąć (lose weight) in the same way as the moon does. The lower figure of the ”post” fished out of the Zbrucz River has three faces. One square is invisible, which suggests that Tryglaw is the deity of the moon – probably Nyj /pronounced: nyi/ from whom souls come out to give life to humans and gods. It is Him that does the hardest job and the whole world is on his head and he does the god’s task similar to people’s tasks who take on the hardest work and feed all the nation. It is people from whom those who are the highest have grown out.

The name of the deity from  Prilwitz becomes understandable – Rżato – Potrójne Żyto associated with life.

(In English the Polish word ‘żyto’ is ‘rye’. In Polish, apart from the meaning of ‘rye’, ‘żyto’ also denotes an impersonal noun of the verb ‘żyć’ <’to live’, to exist, to function>).

Winicjusz Kossakowski


Czas, przestrzeń i karma – zebrał Mezamir Snowid

$
0
0

uchr_01_img0052Dyskusja na temat ciała świetlistego – 29 I 2012 – Dr Pillai & Dr Mitchell Gibson – Cz. 1 – Wprowadzenie

http://108mohicans.blogspot.com/2012/02/dyskusja-na-temat-ciaa-swietlistego-29.html

Dyskusja na temat ciała świetlistego – 29 I 2012 – Dr Pillai & Dr Mitchell Gibson – Cz. 2 – Pytania & Odpowiedzi

http://108mohicans.blogspot.com/2012/02/dyskusja-na-temat-ciaa-swietlistego-29_16.html

 

700_62b2b4643c97bb5fed71f0bb1898f9f6

Karma jest bardzo ważnym konceptem – prawem przyczynowości. Prawo jest konceptem filozoficznym.

Jest to podobne do [trzeciej] zasady dynamiki Newtona: każdej akcji towarzyszy przeciwna i równa co do wartości reakcja.

W ten sposób, życie samo w sobie jest reakcją na twój własny proces myślenia i dlatego właśnie karma często jest określana prawem przyczynowości.

Ty powodujesz kreowanie się wszystkich rzeczy. Wytwarzasz myśl, a ona manifestuje się. Tym jest właśnie karma.

Nie jestem tu po to, aby prezentować teorie karmy i mówić: słuchaj taka jest twoja karma, na którą jesteś skazany, przez co w tym życiu nie będziesz miał pieniędzy.

Możemy zmienić karmę. Taki jest cel tej prezentacji: zawsze powinieneś szukać sposobów i środków zmienienia karmy.

Siddhowie, jogini są właśnie całkowicie zaangażowani w szukanie odpowiedzi [na pytanie], jak zmieniać przeznaczenie!

Są dwie rzeczy: przeznaczenie, oraz druga rzecz, jak można zmienić swoje przeznaczenie.

Jeżeli nie zmienisz przeznaczenia, to będzie ono podążać swym własnym kursem.

Jeżeli jednak podejmiesz próbę zmienienia przeznaczenia i nauczysz się jak tego dokonać, to uda ci się odmienić swój los.

Są również i ograniczenia. Zawsze powtarzam, że nie mogę zmienić osła w konia. To jest niemożliwe. Są więc pewne ustalenia, w obrębie, których można pracować.

Dla milionera jest możliwe stanie się multimilionerem. Jeżeli jednak aktualnie dostajesz 10 dolarów za godzinę i uda ci się uzyskać 25 dolarów, to jest to duże osiągniecie.

Z tego powodu lubię Wayne Dyer Jedna z jego nauk mówi: Nie porównuj się z innymi, porównuj to kim byłeś rok lub dwa lata temu z tym gdzie jesteś teraz.

Wtedy będziesz tym usatysfakcjonowanym. To jest bardzo ważna nauka, również bardzo praktyczna.

Nie powinieneś stawiać żądań typu, skoro Oprah to osiągnęła, to i ja to osiągnę, skoro Jim Carrey to osiągną, to i mnie się uda.

To są zbyt duże roszczenia. Musisz być trochę bardzie rozważny w wyznaczaniu sobie celów.

Oglądam ostatnio rezultaty programu Oprah’y: 100 dni wyzwania, i poszukuję jakiś konkretnych rezultatów.

Jednak nawet teraz mogę przewidzieć, że wielu ludziom nie uda się zrealizować [swoje cele-wyzwania].

To nie dlatego, że oni nie mogą, lecz musza najpierw zrozumieć cały proces karmy.

Bardzo ważne jest by wyjść poza swoją karmę, zanim będzie się mogło manifestować [to co się chce].

W innym przypadku żyjesz tylko swoją przeszłą rzeczywistością. Nie żyjesz swoją obecną rzeczywistością.

Musisz zrozumieć jakie są twoje przeszłe rzeczywistości i jak usunąć te, które przeszkadzają obecnie i również te, które będą [przeszkadzać] w przyszłości.

Przyszłe rzeczywistości bazują na przeszłej karmie. Musisz wyjść poza to wszystko i wykreować coś nowego.

Musisz kompletnie skasować swą karmę.

To jest bardzo ważny koncept, który powinien być wzięty pod uwagę przez ludzi zaangażowanych w [intencjonalne] manifestowanie swoich myśli.

eye-of-horus-brain

eye_of_horus_thalamus_brain

http://108mohicans.blogspot.com/2010/02/karma-blokuje-manifestowanie-tego-co.html

Czas, przestrzeń i karma.

Studiowanie czasu i przestrzeni nie jest wyłącznie dla fizyków. Jogini już 20 tysięcy lat temu studiowali czas i przestrzeń. Ich zrozumienie nie opiera się na matematyce.

Bazuje na ich intuicji. Oni znacznie wcześniej niż [współcześni] fizycy wiedzieli o tym, że czas i przestrzeń są powiązane. Jednak ich podejście do czasu i przestrzeni bardzo różni się. W tym ograniczeniu czasu jaki mamy zamierzam przedstawić w zarysie pewne fakty o relacjach czasu i przestrzeni, które odkryli jogini.

Rzeczy wydarzają się wam tylko, gdy zajdzie pewna kombinacja czasu i przestrzeni. Co mam na myśli?

Siedzę w tym konkretnym miejscu i mówię do was.

Gdybym przesuną się w przestrzeni, to według joginów znalazłbym się pod innym oddziaływaniem energetycznym. [Jest tak] dlatego, że ta [inna] przestrzeń dałaby, [spowodowałaby wystąpienie] innych myśli. Dlatego to jest tak ważne. To jest jedno z ich ważnych odkryć.

Istnieje praktyczna implikacja tego [odkrycia]. Na przykład, jeśli niewiedze ci się w jakimś miejscu, to zmieniasz to miejsce.

Nie odnosisz sukcesów w danym mieście, to się wyprowadzasz, tak samo dla stanu, itp. Gdybyś przeprowadził się do innego państwa, to twoja karma również by się diametralnie zmieniła.

Następnym odkryciem jogów jest to, że nie możesz zmienić czasu, który jest karmą. Karma jest mierzona lub doświadczana w kategoriach czasu. Czas jest karmą.

Nie możesz zmienić tej części tego. Jednak od momentu jak karma, od momentu jak czas i przestrzeń są razem, to możesz zmienić przestrzeń, a poprzez zmianę przestrzeni możesz zmienić czas. Czas może być zmieniony poprzez zmianę przestrzeni.

Ta nauka została podana Parasuramie przez Dattatreye. Dattatreya* jest świętym, reinkarnacją trzech bóstw: Sziwy, Wisznu i Brahmy. Moje imię pochodzi od niego.

Dał on następującą radę Parasuramie: Nie martw się zmienianiem czasu, po prostu zmień przestrzeń, a wtedy zmienisz czas

Chciałbym abyście zastanowili się nad tymi dwoma kwestiami. Rozwiniecie [wtedy] wielką klarowność.

http://108mohicans.blogspot.com/2010/02/czas-przestrzen-i-karma.html

 

Zrozumienie czasu jest bardzo ważne dla manifestowania myśli w rzeczywistości fizycznej. Nie można manifestować bez [udziału] myśli. Trzeba zrozumieć kilka rzeczy. Jedną z nich jest czas, drugą myśl. Myśli należą do umysłu, więc dwoma kwestiami są, z jednej strony czas, a z drugiej umysł, który [wytwarza] myśli. Tym samym czas i umysł są ważnymi pojęciami, które powinniście zrozumieć, aby manifestować.

Jeśli chcesz manifestować natychmiast, to umysł nie powinien być w to zaangażowany. Również czas nie powinien być w to uwikłany. Faktycznie jest tak, że czas i umysł, lub [inaczej] czas i myśl są tym samym. Chopra napisał książkę o ponadczasowym umyśle. Wydaje się to być oksymoronem, a to ze względu na to, że czas nie porusza się dopóki nie sprowadzi się go umysłem do [postaci] czasu linearnego. Więc używając zwrotu „ponadczasowy umysł” Chopra wyraża Boski Umysł, który może obdarzyć cię nieśmiertelnym, niestarzejącym się ciałem. Więc jeśli będziesz pozostawał [w stanie umysłu] bez myśli, bez umysłu, to z pewnością osiągniesz wiecznie młode i nieśmiertelne ciało.

Jest to również ważna koncepcja dla manifestowania [celów]. Musisz wyjść poza czas aby manifestować, a to ponieważ czas jest logiczny. Czas będzie dopominał się o logiczne powody dla danej manifestacji, a gdy [wejdziesz w] ponadczasowy [stan umysłu], to wtedy wszystko może się zdarzyć [i być osiągnięte].

Nie myśl, że to tylko jakaś koncepcja, należąca do ludzi z New Age’u. To jest naprawdę bardzo dawna koncepcja. Nawet Jezus mówił o tym poprzez Pawła. Paweł mówił o ciele przekształcanym w światło, a to jest prawdziwe przedstawienie Królestwa [Niebieskiego]. W mowie do Koryntian mówił o ciele zmienianym w światło.

To, co siejesz, nie ożyje, jeżeli wprzód nie obumrze. 37 To, co zasiewasz, nie jest od razu ciałem, którym ma się stać potem, lecz zwykłym ziarnem, na przykład pszenicznym lub jakimś innym. 38 Bóg zaś takie daje mu ciało, jakie zechciał; każdemu z nasion właściwe. 39 Nie wszystkie ciała są takie same: inne są ciała ludzi, inne zwierząt, inne wreszcie ptaków i ryb 40 Są ciała niebieskie i ziemskie, lecz inne jest piękno ciał niebieskich, inne – ziemskich. 41 Inny jest blask słońca, a inny – księżyca i gwiazd. Jedna gwiazda różni się jasnością od drugiej. 42 Podobnie rzecz się ma ze zmartwychwstaniem. Zasiewa się zniszczalne – powstaje zaś niezniszczalne; 43 sieje się niechwalebne – powstaje chwalebne; sieje się słabe – powstaje mocne; 44 zasiewa się ciało zmysłowe* – powstaje ciało duchowe. Jeżeli jest ciało ziemskie powstanie też ciało niebieskie.

„Jak nosiliśmy obraz ziemskiego człowieka, tak będziemy też nosić obraz niebieskiego człowieka” (I Kor. 15,49)

W jednej chwili twoje ciało zostanie przemienione w światło, ponieważ to skażenie, w znaczeniu to ciało nie odziedziczy Królestwa,

ciało [z mięsa] i krew nie odziedziczą Królestwa.

Musisz więc myśleć o czasie, zrozumieć czas i go [następnie] przekroczyć. Wtedy będziesz mógł manifestować we względnie krótkim okresie czasu.

Tak więc, to jest naprawdę kluczowa koncepcja, którą musisz zrozumieć. Około roku temu uczyłem o pojęciu czasu, szczególnie z punktu widzenia siwaizmu kaszmirskiego,

który znacznie przyczynił się do zrozumienia czasu.

Istnieje bóg czasu, który nazywa się Kala Bhairava. Jest szczególnie aktywny ósmego dnia kalendarza księżycowego.

Możesz użyć jego energii aby skompresować czas.

Jest bardzo ważne aby skompresować czas, a także go przekroczyć i dzięki temu spowodować manifestację.

http://108mohicans.blogspot.com/2010/02/wchodzenie-w-ponadczasowy-umys-i.html

Między początkiem myśli a jej manifestacją, istnieje czas „pomiędzy”.

Czas zamanifestowania się jakiejś rzeczy może być krótszy lub dłuższy, w zależności od świadomości osoby.

Jednakże prawdą jest, że czas musi być przekroczony, aby coś zamanifestować.

Jeżeli znajdujesz się w przestrzeni lub w wymiarze bezczasowym, manifestacja nastąpi dość szybko.

Neurotyczny umysł nie jest w stanie nic [intencjonalnie] zamanifestować.

Dopiero bardzo spokojny, bezczasowy umysł jest zdolny do zamanifestowania [celów, życzeń].

Dlatego tak bardzo ważne jest zrozumienie czasu i umysłu. Czas i umysł są synonimami.

Myśl i czas są synonimami.

Nie da się tego zrozumieć przez proces intelektualny, a ci, którzy mają skłonności do tego

mogą sobie przeczytać konwersacje Krisznamutri’ego z Dawidem Bohm’em* w klasycznej książce pod tytułem „The Ending of time”** [Zakończenie czasu].

Dawid Bohm, fizyk, zadaje pytanie Krisznamutriemu, na temat procesu myślenia i jak ono tworzy czas. Naprawdę naciska na Krisznamutriego, aby odpowiedział na wszystkie pytania.Faktycznie, słyszałem o kilku doświadczeniach z oświeceniem w związku z samym czytaniem tej ważnej książki. To jest jedna rzecz.

Równie dobrze można pójść do tybetańskiej tradycji buddyjskiej. Tybetańscy buddyści dołożyli wiele starań do zrozumienia braku myśli, stanu umysłu bez umysłu [konceptualnego] oraz bezczasowości. Osho podsumował jedną z największych technik w tybetańskim buddyzmie.

Podsumowanie techniki jest takie: myśli są twoimi gośćmi, przychodzą i odchodzą, a ty jesteś przestrzenią pomiędzy tymi dwoma myślami. Poszukaj tej przestrzeni.

Może to się wydawać trudne na początku, ale w końcu zjednoczysz się z pustą przestrzenią bez myśli.

Jak już będziesz w tej przestrzeni, możesz wprowadzić myśl, którą chcesz zamanifestować. Pusty umysł, podtrzymujący tę myśl zamanifestuje ją.

To są techniki szczególnie dla ludzi, którzy lubią ścieżkę dżniana***, czyli intelektu. Jednakże, ja osobiście nauczam innych techniki dla przekroczenia czasu.

Zrobię to na sesji medytacyjnej w drugiej części tej prezentacji.

Część praktyczna

Teraz podam wam techniki pozwalające przekroczyć lub wyjść poza czas, tak abyście mogli manifestować [swoje cele].

Manifestacja ma miejsce, kiedy się przekroczy lub wyjdzie ponad czas i przejdzie się w pustą przestrzeń.

Technika Vashishty: słońca, w którym rozpuszcza się księżyc

Pierwsza technika pochodzi od Vashishty *, jednego z największych joginów Indii.

Zamknij oczy. Skup swoją uwagę na czakrze serca, która znajduje się w środku twojej klatki piersiowej.

Wizualizuj sobie słońce. Jest bardzo jasne i świecące.

W pobliżu słońca, wewnątrz swojej czakry serca, wizualizuj księżyc. Oba są w czakrze serca, w środku klatki piersiowej.

Księżyc jest pełny.

Księżyc przesuwa się w stronę słońca. Coraz bliżej i bliżej.

Teraz księżyc wnika i stapia się ze słońcem. Księżyc reprezentuje twój umysł i czas. Słońce reprezentuje Boga i bezczasowość.

Nie martw się teorią. Tylko skup się w pełni na wizualizacji słońca. Księżyc zniknął wewnątrz słońca, stopił się ze słońcem.

Teraz pomyśl o jakiejś myśli, którą chcesz zamanifestować, wizualizuj ją.

Teraz to wypuść.

450-4-jog_vash

http://www.joga-joga.pl/pl147/teksty1214/joga_vasisthy_rzeczywistosc_wyzwolona_traktat_o_na

Technika Kakabuszundy

Teraz podam wam druga medytację. Została podana przez innego wielkiego ryszi, Kakabuszundę.

Znowu skup się na czakrze serca, trzymając oczy zamknięte.

Wizualizuj kolumnę światła, małą kolumnę światła, która wychodzi z czakry serca w górę, przebija się przez czakrę trzeciego oka i przez czakrę korony głowy.

Wychodzi przez czaszkę.

12 cali [tj. około 30,5 cm] powyżej czaszki światło zatrzymuje się. Jest to chwila prany.

Teraz wizualizuj punkt na zewnątrz twojej klatki piersiowej. Z tego punktu wychodzi światło, które wchodzi w twoje nozdrza.

I to światło wychodzi z nozdrzy i płynie na dół do czakry serca.

Teraz wróć do prany, która zaczyna się od czakry serca i wychodzi z głowy, i która zatrzymuje się 12 cali powyżej czaszki.

Teraz wizualizuj punkt na zewnątrz klatki piersiowej. Światło, które wchodzi w twoje nozdrza i znajduje się w czakrze serca. To nazywa się chwilą apany.

Prana i apana**** pochodzą z centrum serca, lecz nigdy się nie spotykają. Jeżeli będziesz powtarzał tę technikę, w wkrótce poczujesz pustkę, przestrzeń bezczasowości.

W tym momencie wprowadź myśl, wizualizuj ją, i ta myśl się zamanifestuje.

Są to bardzo potężne techniki, które pomagają w przekroczeniu lub w wyjściu poza granice czasu.

„Kochajcie się wzajemnie w sposób nieuwarunkowany a będziecie Oświeceni”

„Porzucanie Vasi jest porzucaniem Boga” („Vasi” jest siłą wewnętrzną – wewnętrzną praną)

(Siva Baba, Transcending Time for Manifestation, 30 III 2007, San Diego, CA youtube część 1, część 2)

Przypisy:

* David Bohm (1917-1992), naukowiec zajmujący się fizyką kwantową i filozofią fizyki, student Einsteina, przyjaciel Krisznamurtiego,

twórca teorii „ukrytego porządku” oraz idei holograficznego wszechświata.

** Przeczytaj konwersacje Krisznamutriego z  Prof. Dawidem Bohm’em, które miały miejsce pomiędzy kwietniem a wrześniem 1980

lub posłuchaj zapisu audio tych konwersacji (linki od 1 do 8 na podanej stronie)

*** Dżniana joga – joga przez poznanie

**** Dziesięć rodzajów energii życiowej: prana, apana, samana, udana, vyana, naga, kurma, krkara, devadatta i dhanamjaya.

http://108mohicans.blogspot.com/2010/02/jak-skompresowac-czas-dla-manifestacji_19.html

Nie tkwisz bez wyjścia w miejscu lub sytuacji, w której się znajdujesz. Możesz zmieniać siebie i swoją sytuację zgodnie ze swą wolą

Dzisiaj będę mówił o tym, że materia wibruje [jest eteryczna]. Nie ma w ogóle żadnej substancji w materii, choć wydaje się ona solidna.

Jeżeli możemy zrozumieć to, i nie tylko zrozumieć, ale również żyć tą rzeczywistością, wtedy nikt nie będzie się czuł jakby tkwił [zaklinowany] w miejscu.

Nie tkwisz zaklinowany w swojej pracy, nie tkwisz zaklinowany w swoim brudnym mieszkaniu, nie tkwisz zaklinowany w swoim związku.

Nikt nie jest nigdzie zaklinowany, ponieważ, nie ma niczego, co pozostawałoby na zawsze.

Dlatego powiedziałem, że materia jest wibracyjna [eteryczna]. Wydaje się, że rzeczy trwają dzień po dniu,

a jest tak ponieważ, tak naprawdę to my nie chcemy nic zrobić, aby to zmienić.

Skoro tylko zmienisz rzeczy w swoim umyśle, wtedy rzeczy na zewnątrz również się zmienią. Świat zewnętrzny nie istnieje sam z siebie.

Świat zewnętrzny musi być podtrzymywany przez świat wewnętrzny. Świat wewnętrzny to twoja własna świadomość, twój własny umysł.

Więc to twoje myśli są odpowiedzialne za to, co istnieje na zewnątrz. Jeżeli na przykład, myślisz, że nic nie jest stabilne,

wszystko jest w ruchu, wtedy spostrzeżesz, że rzeczy naprawdę są w ruchu [przemieniają się]. Tak więc musimy trochę popracować od wewnątrz.

Niestety, mamy jednak skłonności do tego, aby działać tylko na sposób zewnętrzny w celu osiągania zmian.

To nie zadziała, a nawet jeśli będzie działać, to zajmie to bardzo dużo czasu. Najłatwiejszym sposobem [dla osiągnięcia zmian] jest zmienianie wewnętrzne,

a zmieniając wewnątrz [swój umysł], możemy zmienić [rzeczywistość] zewnętrzną.

Myśl zawsze!, że nie jesteś zaklinowany [w swojej bieżącej sytuacji] ponieważ materia nie istnieje w ogóle. Materia jest tylko zamarzniętą rzeczywistością.

Zamarznięta przez twoje własne procesy myślowe. Po prostu żyj z niekończącym się optymizmem, pozytywnością że każda chwila jest nowa i może być zmieniona, wedle uznania.

http://108mohicans.blogspot.com/2010/02/nie-tkwisz-bez-wyjscia-w-miejscu-lub.html

Ważne, aby rozpuścić swoją karme

Tak więc, jest naprawdę bardzo ważne, abyś miał na uwadze rozpuszczenie swojej karmy. Obszernie mówiłem na temat karmy, gdy zaczynałem robić wideoklipy zamieszczane na youtube. Raz dziennie powinieneś robić praktykę niszczącą karmę (ang. karma busting) ponieważ karma to bardzo potężna siła, która nie pozwoli ci zarobić pieniędzy jeśli nie będziesz miał [odpowiedniej] karmy pieniędzy. [Bez takiej karmy] będziesz siedział jak zombi, który jest nieświadomy upływającego czasu.

Dokładnie tak samo z karmą zdrowia. [Jeśli nie będziesz miał odpowiedniej karmy zdrowia to] zdrowie będzie podupadało, a ty nic nie będziesz mógł na to poradzić.

W każdym obszarze karma trzyma twoje życie mocną ręką.

Na poziomie świadomym masz bardzo niewielką możliwość przeciwdziałania, chyba, że zaczniesz używać dźwięku:  TIRU NILA KANTAM, który jest bardzo mocny.

Bez usunięcia karmy nie będzie postępu.

http://108mohicans.blogspot.com/2010/08/wazne-aby-rozpuscic-swoja-karme.html

“Ja za sprawdzone uważam praktyki z dwóch źródeł (z nimi głównie wybrałem mieć kontakt): buddyzmu i tradycji siddhów tamilskich (reprezentowaną przez Dr Pillai).

Ty sam najlepiej możesz odkryć, co jest dobre akurat dla Ciebie.

Co do tego drugiego źródła, to dla uzyskania spokojnej, pomyślnej sytuacji materialnej masz do wyboru parę skutecznych narzędzi.

1.      Medytacja z dźwiękiem SZRIM BRAZI

Praktyka SZRIM BRAZI została przekazana przez

Dr Pillai, zrealizowanego guru z tradycji

Siddhów Tamilskich.

Szrim i Brazi to dwie sylaby bidża reprezentujące Lakszmi,

boginię dostatku i aktywności powiększających. Szrim jest

sylabą powszechną, zaś Brazi, to sekretna bidża aktualnie

udostępniona przez Dr Pillai. Szrim jest potężnym

dźwiękiem, pozwalającym zamanifestować w różnorodnych

formach piękno i bogactwo najwyższej jakości.

Brazi to święty dźwięk, który niszczy stan umysłu, który

podtrzymuje niedostatek, niedobór, ograniczenia, a w to

miejsce przyciąga dobrobyt, pomyślność, rozkwit. Wielki

święty Vishwamitra (jego imię znaczy: Przyjaciel Świata) spędził około tysiąc lat

medytując nad tym dźwiękiem, a przez to napełnił go nadzwyczajną energią

przyciągania bogactwa.

Szczególne korzystne dni dla praktyki: piątek, 8 lunearny (związany z Arja Tarą)

oraz 11 lunearny (związany z Wisznu, męskim aspektem lub inaczej partnerem

bogini Lakszmi)

Zapis anglojęzyczny:

dla Szrim (Shreem)

dla Brazi (Brzee)

 

 

SESJA POGŁĘBIONEJ PRAKTYKI

Zrelaksuj ciało, oddech i umysł. Zamknij oczy.

Skieruj uwagę na prawe oko, wypełnij je Światłem

Światło wypełnia: lewą półkulę mózgu.

Lewe oko. Prawą półkulę mózgu.

Obydwoje oczu. Cały mózg.

Następnie światło wypełnia: prawe ucho. Lewe ucho. Dwoje uszu.

Dalej: prawe nozdrze. Lewe nozdrze. Oba nozdrza.

Potem: język i całą jamę ustną.

Następnie: skórę. Całe ciało wypełnione jest Światłem.

Przenieś uwagę na śródmózgowie i wypełnij je Światłem.

Powtórz cała procedurę, począwszy od prawego oka i na każde

miejsce 3x inkantuj SZRIM BRAZI

Jako główną część praktyki inkantuj SZRIM BRAZI, koncentrując

uwagę na śródmózgowiu (Trzecim Oku).

2.      Medytacje z dźwiękiem AAA i wznoszeniem energii z czakry podstawy do śródmózgowia (”trzeciego oka”, które odpowiada za kreowanie rzeczywistości)

http://www.youtube.com/watch?v=j7SaisE81TI

Dobrze je robić z intencją, by uzyskana pomyślność materialna, dobre zdrowie, itp. dały spokój

przestrzeń, czas i wszelkie potrzebne warunki dla duchowego progresu i zdolności niesienia pożytku innym.

To są medytacje progresywne. Tworzące, przyciągające pomyślne, spełniające doczesne (ale też duchowe) życzenia.

Oprócz tego ważne jest by poluzować i usunąć nagromadzenia karmiczne, zalegające negatywne przyczyny, złogi nawyków zachowania, myślenia i emocji

i inne przeszkody, które sprawiają, że nasza sytuacja jest taka jaka jest. W tym celu robi się praktyki oczyszczania karmy.

W buddyzmie jest to przede wszystkim praktyka Wadżrasattwy

a w linii Dr Pillai – praktyka TIRU NILA KANTAM, która jest łatwa w wykonaniu

nie wymaga spełniania dodatkowych warunków jak osobisty kontakt, inicjacja, lung, itp.,wystarczy wiedzieć jak to robić.

Prosta wizualizacja niebieskiej kuli światła w czakrze gardła i krótka mantra, ot tyle”.-108 mohicans


Bogowie na Tęczowym Wzgórzu i w Tęczowej Dolinie, czyli o łączności i pracy z bogami/energiami w Żegocinie

$
0
0

DSC00313 zegocina 3 obr w prawoOśrodek na zboczu Tęczowego Wzgórza z widokiem na całą Tęczową Dolinę, aż po Tatry. Powrót z Pierwszej Słonecznej Sesji [medytacji] w piątek. (3 obroty w prawo – DSC 00313) [powiększ]

Jak wiecie w szczególnych momentach, które towarzyszą naszym spotkaniom i “pracy” z bogami/energiami Wszechświata dochodzi do łączności z nimi, dochodzi do ich pojawienia się i manifestacji w miejscu, w którym się znajdujemy. Łączymy się z nimi po to żeby efektywnie pracować, ale przede wszystkim po to, żeby to co robimy było zgodne z duchem Nieskończonej Świadomości. Niniejszy zbiór fotografii pochodzi z dni 1, 2 i 3 marca, kiedy nasza grupa Starosłowiańskiej Świątyni Światła Świata zajechała do Tęczowej Doliny w Żegocinie. Mieliśmy się spotkać by podjąć kluczowe decyzje dotyczące kwartalnika “Słowianić”, organizacji pracy, dalszych planów związanych z Ośrodkiem Myśli Słowiańskiej i dalszego programu działalności wydawnictwa Slovianskie Slovo.  Naszej burzy mózgów, u przyjaciół, we wspaniałym i gościnnym domu – ośrodku specjalizującym się w oczyszczaniu organizmu, odnowie sił i uzdrawiającej medytacji – pod Tęczowym Wzgórzem w Tęczowej Dolinie, towarzyszyła nieustająca burza światła i walka między ciemnością a jasnością na niebie i w przyrodzie. W pięknym borze porastającym wierzchołek Tęczowego Wzgórza siły wiosny zdawały się przełamywać opór zimy, śnieg topniał w oszałamiającym tempie i zdawało się, że zaraz zakwitną przebiśniegi. Potem gdy rozjechaliśmy się do domów wróciła jednak zima i to na dłużej niż miesiąc na prawie 6 tygodni. Na zakończenie tego pobytu, w sobotę z zachodem słońca, a następnie w niedzielę rano, zdarzyło się coś co można porównać tylko z Niebieskim Ptakiem Mezamira Snowida, na niebie pojawił się znak.

DSC00310 zegocina wywolywanie slonce3obr w prawoPiątek – Wołanie Słońca – Pierwszy Przebłysk, Zielony Świetlik (3 obroty w prawo – DSC 00310) [powiększ]

Był to znak niewątpliwy Nieskończonej Świadomości i jej manifestacja w Żywiołach Matki Ziemi. Na niebie pojawili się po prostu  Bogowie/Energie we własnych osobach. Niedzielny poranek był tak czysty i przejrzysty, że nie mieliśmy wątpliwości, iż podążamy we właściwym kierunku, a wszystkie plany spełnią się z nawiązką przekraczając nasze oczekiwania. Nastał spokój i cisza, Tęczową Dolinę wypełniło mroźne światło, wstał kryształowy kosmiczny dzień. Kolejne sześć tygodni padającego śniegu który zesłał zasoby niespotykane dotąd skrystalizowanej, ułożonej energetycznie wody potwierdziły proces Wielkiej Zmiany i oczyszczania Ziemi z “brudu” kalijugi. Wyobraźcie sobie, że cała ta pełna energii woda rozmrażając się wniknęła w glebę i przesączyła się w głębinę czarnoziemów i iłów, ku Sercu Matki Ziemi i Jądru Sima-Opoki. 

W niniejszym reportażu podobnym do tego ze Spotkania z Bogami w Piekarach pod Krakowem ograniczę się wyłącznie do fotografii i do lakonicznych podpisów pod zdjęciami.

 DSC00311 zegocina slonce2obr prawoPiątek – Wołanie Słońca. Słońce wyłania się z mroków. Widok na Dolinę. Jak wiecie takim zjawiskom towarzyszą mocne zakłócenia pola elektro-magnetycznego. Wszystkie zdjęcia z Tęczowego Wzgórza są obrócone, tak jak tamte pamiętne ze Ślęży czy spod Rożnowskich Świętych Dębów (2 obroty w prawo – DSC 00311). Dokumentacja do wglądu osób zainteresowanych zjawiskiem. Aparat komórka Sony Ericsson. [powiększ]

DSC00312 zegocina slonecznie 2obr w prawoPiątek – Koniec Wołania, medytacja na szczycie wzgórza. Niebieskie niebo, potem nastąpiło zejście do domu, patrz zdjęcie na początku artykułu. (2 obroty w prawo DSC00312) [powiększ]

Sobota , 2 marca

DSC00314 zegocina wywolanie slonca 2obr prawoSobota rano – Drugie Wołanie Słońca. (2obroty w prawo – DSC 00314) [powiększ]

DSC00317 zegocina wywolanie slonca 3obr prawoSobota – Rozjaśnienie (3 obroty w prawo DSC 00317) [powiększ]

DSC00318 zegocina wywolanie slonca 2 obr prawoSobota  – postępy procesu (2 obroty w prawo DSC 00318 – zmniejszenie natężenia elektro-magentycznego widoczne jest po tym iż mamy tutaj 2 obroty w prawo) [powiększ]

 DSC00319 zegocina wolanie slonca 2 obr w prawoSobota – dalszy postęp procesu wywoływania Słońca (2 obroty w prawo – 00319) [powiększ]

DSC00320 zegocina wolanie slonca 3 obr prawoSobota dalszy postęp- nasilenie walki (3 obroty w prawo DSC 00320) [powiększ]

 DSC00321 zegocina wolanie slonca final 3 obr prSobota -Oczyszczenie (Finał Wołania – 3 obroty w prawo DSC 00321) [powiększ]

DSC00322 zegocina final 3obr prawoSobota – Finał Wołania – zejście w dół (3 obroty w prawo – DSC 00322) [powiększ]

 DSC00323 zegocina miejsce obrad  Złota Dolina 2 obroty w prawoSobota – Zejście do domu, Tęczowa Dolina zamienia się w Złotą Dolinę (2 obroty w prawo – DSC 00323) [powiększ]

DSC00325zegocina wolanie slonca 3 obr prawoSobota Zachód Słońca – Nadejście Bogów. Dziwnie krzyżujące się promienie w sposób zupełnie niemożliwy jakby z dwóch źródeł światła (3 obroty w prawo DSC 00325) [powiększ]

 DSC00328 zegocina wolanie slonca 2obroty w prawoSobota zachód – wydaje się że chmury, ich władczyni Perperuna, okryje wszystko i zapadnie ciemność przesłaniająca Słońce . Zrywa się silny wiatr – nadchodzi Dyj-Poświściel. Dosłownie wichura – niestety nie ma tego na zdjęciu (3 obroty w prawo – DSC 00328)  [powiększ]

DSC00329 zegocina przybycie bogów zachód 3obr prawo Nadchodzi Dyj Poświściel – po lewej widać jakby wydęte w literę “o” usta” które dmuchają w Słońce jakby je spychały za horyzont – (czerwona gruba linia – jak chuch, czerwone odbicie jak UFO  – (3 obroty w prawo DSC 00329) [powiększ]

 DSC00330 zegocina przybycie boga wiatru i zdmuchniecie slonca UFO 3 obr pr

Dyj zdmuchuje Słońce-Swarożyca – wyraźnie widoczna na Niebie twarz – oczy, usta, nos. Finał soboty.  (3 obroty w prawo – DSC 00330) [powiększ]

 DSC00332 zegiocina malarstwo aparatem 3 obr pr

Sobota wieczór – Ostatnie promienie – Złote linie malowane na śniegu – Obraz Słońca i Nieba odbity w płaszczyźnie Ziemi pokrytej zlodzonym śniegiem (niczym ekran tv) [3 obr w prawo - DSC 00332] [powiększ]

Niedziela 3 marca

DSC00335 zegocina niedziela wschod zwyciestwa 3 obr prNiedziela rano -wschód Słońca – Zwycięstwo (Wiktoria na Niebie) [3 obr w prawo -DSC 00335] [powiększ]

DSC00337 zegocina niedziela wschod zwyciestwa 2 obr prNiedziela – stabilizacja czystości i mocy. Przed ostatnimi modłami, poranek. (2 obroty w prawo – DSC 00337) [powiększ]

DSC00338zegocina niedziela wschod zwyciestwa 3 obr w prNiedziela rano Kryształowa Cisza (3 obroty w prawo – DSC 00338) [powiększ]

DSC00341 zeg niedz poranne modly 3 obr prNiedziela – słoneczna droga na miejsce medytacji na szczycie Tęczowego Wzgórza (3 obroty w prawo, DSC 00341)  [powiększ]

 DSC00342 poranne modly teczowa dolina zegocina3obrprNiedziela, Czyste Słońce na Tęczowym Wzgórzu (3 obroty w prawo, DSC00342) [powiększ]

 DSC00343 zegocina tęczowa dolina niedziela modly 2obr prNiedziela Ostatnia poranna medytacja/modły przed wyjazdem – Czystość absolutna (2 obroty w prawo, DSC 00343) [powiększ]

DSC00349 zegocina tęczowa dolina wzgórze 2obr prTęczowa Dolina – Pożegnanie, Niedziela 3 marca 2013, Spokój! (2 obroty w prawo DSC 00349) [powiększ]

Wielką Zmianę można dostrzec gołym okiem, tylko trzeba do tego zenistycznej uważności, albo odrobinę szczęścia, a może trzeba po prostu być z bogami/energiami w nieustającym kontakcie i współdziałaniu?


Po prostu faszyzm – wielka zmiana?

$
0
0

Dzisiejsza Gazeta Codzienna (31 maja 2013) drukuje charakterystyczny dla Czasu Wielkiej Zmiany artykuł o islamskim faszyzmie i czerwonym faszyzmie typu polskiego uprawianym przez tutejszych postpezetpeerowców i pseudo-lewaków. Gazeta Codzienna niestety ani się zająknie o faszyzmie judeo-chrześcijańskim, czyli Czarnym Faszyzmie, który sama uprawia. Apeluję do Polaków Katolików, nie dajcie się wkręcać w tryby nienawiści religijnej do islamistów, ateistów czy kogokolwiek. Wasz papież dopiero co oświadczył,  że ateista też człowiek i może mu się zdarzyć uczynić dobro, a więc pójdzie do nieba. Co prawda rzecznik prasowy Watykanu zaraz to zdementował, stwierdzając, że ateiści idą do piekła. Stwierdzenie papieża Franciszka jest równie odkrywcze jak, że murzyni mają też dwie nogi, tak jak biali, ale niech mu tam. Za to owo dementi jest dosyć kuriozalne – wszak papież jest nieomylnym namiestnikiem Boga na Ziemi.  To tak jakby Agencja TASS prostowała wypowiedzi Putina, albo BBC odwracała wypowiedzi królowej angielskiej.

Islam, chrześcijaństwo i judaizm – to trzy równie nietolerancyjne wyznania, bowiem każde z nich chce nawracać inne plemiona i jest przekonane o swojej jedynej słusznej racji. Czy to nie pachnie faszyzmem z założenia?

au62au63

Oczywiste jest, że przyjmowanie u siebie w domu “gości” na zasadzie “róbta co chceta” i to nie na jedną bibkę, ani kilka noclegów, tylko na stałe, na całą resztę życia, jako współlokatorów musi się skończyć tak jak to widzimy w Wielkiej Brytanii, Francji, Szwecji czy gdziekolwiek. Choćby widzieliśmy to we Włoszech , kiedy uchodźcy arabscy tygodniami czekali u brzegu na łodziach i zdychali z głodu i chorób, a ludność miejscowa nie chciała ich wpuścić do siebie.  My także nigdy nie zgodzimy się na coś takiego. Jednakże nie sądzę aby nie można było pogodzić islamistów z chrześcijanami czy judaistami.  Jeśli stwarzamy Państwo Plemion, to każde plemię może żyć według swoich praw wewnątrz swojego obszaru. Na zewnątrz tego obszaru w przestrzeni wspólnej każdy kogo przyjmujemy u siebie ma do wyboru, albo zaakceptować nasze prawa i obyczaje albo wrócić tam skąd przyjechał. Deportacja lub izolacja od społeczeństwa czyli więzienie, powinny być rozwiązaniem dla każdego kto przekracza granice ustalone przez gospodarzy, czyli tubylców. Także dla tubylców z dziada pradziada przekraczanie ustalonych praw międzyplemiennych nie jest dozwolone.

Dlatego panowie faszyści czarni i czerwoni my nigdy nie zaakceptujemy, że chcecie nam zamknąć sklepy w niedzielę, albo że zawłaszczacie przestrzeń innych wyznań, czy że stosujecie czarną i czerwoną cenzurę w mediach, albo że w rządzonych przez was miastach nie można zorganizować koncertu czy konferencji, jaka się komuś żywnie podoba. Przecież na te koncerty nikt was nie zagania strasząc, egzekutywą partyjną albo strasząc, że jeśli nie przyjdziecie to pójdziecie do piekła? Nikt was też nie ciągnie do wróżki, ani na chiński masaż. Nie lubisz to nie pal trawki, nie oglądaj pornografii i nie onanizuj się! Nie chcesz, nie korzystaj z biblioteki, akupunktury, psychologa i nie chodź do meczetu.  Nie chodź do lekarza, za to odwiedź egzorcystę. Ale odwal się od tych wszystkich, którzy chcą te powyższe rzeczy robić w swoim plemiennym życiu i w swoim plemiennym świecie.

Dlatego Brytyjczycy, którzy rzeczywiście codziennie mordują islamistów w ich domach, w ich rodzinnych krajach nie powinni się dziwić temu co zrobiono ich żołnierzowi, nie powinni się też dziwić, że mają w swoim domu bałagan skoro nawpuszczali islamistów i innych, w tym także Polaków, a nie ustalili jasno reguł jakie tychże “gości” muszą obowiązywać.

Czy zdziwimy się jeśli 2 miliony polskich Brytyjczyków zażąda za chwilę nauki religii katolickiej w szkole w UK? Ja bym się nie zdziwił. Przecież w Polsce taka jest edukacyjna norma – od dzieciństwa wciska się ludziom do głowy religijny kit.

Szerszy artykuł na te tematy w przygotowaniu, publikacja 14 czerwca.


Kim są Kaszubowie (Koszebowie) – według Księgi Ruty

$
0
0

mazonka Mazonka – Jerzy Przybył

Oczywiście Kaszubi (Koszebe, Koszebowie) są Koszanami. Jednym z plemion tego wielkiego ludu, który rozszedł się po całym Królestwie Sis, w różne jego strony. Ich najgłębsze korzenie sięgają Pierwszej, starej, mazyjskiej Koliby Zerywanów (około 30-25.000 lat p.n.e.), miejsca zrzucenia z Niebios pierwszego boskiego daru, jakim była Złota CzARA.

W Drugiej Kolibie, tej lądyjskiej, ciągnącej się od Adriatyku, nad Dunaj i Łabę-Lądę oraz Wiadę (Odrę), Wisłę i Dniepr, gdzie Zerywanie odrodzili się z Kruków, Kurki i Kąptorgi Ptako-Wężycy, zajęli miejsce wężowe, północne, krainę nazwaną Ziemicą Wędów-Wenedów. Jako lud morski opływali Ląd Biały (Europę) i Czarny (Afrykę)  i Mazję (Azję), a nawet Wendeląd (Amerykę Północną) i rozpłynęli się znad Morza Wędzkiego w wiele wielkich plemion. Jedno z owych plemion koszańskich to plemię Koszebów. To stąd, znad wędzkiego Bałtyku-Błotyku (Morza Wenetskiego), ruszyli około 1800 roku p.n.e. (nie wszyscy, lecz liczne ich grupy), w II Wielką Wędrówkę na Wschód, zakładać Persję i podbijać Windję (Indie). Tam właśnie w ziemi windyjskiej (wędyjskiej), nad rzeką Widjusz (Indus) i nad Gęgawą (Gangesem) zasłynęli najbardziej, i znani byli jako Kosze-tyrsowie (Koszebowie Królewscy). Tam też się zagnieździli na dobre, tam objęli rządy, i ci są najsłynniejsi. Dzisiaj znani są światu jako bramini, potomkowie boskich wojowników Kszatrijów (Kosze-tryów, Kosze-tyrsów).

Tym, którzy nie wiedzą wyjaśniam, że tyrs to rodzaj berła, znak królewskości. Podobną królewskością cieszyli się Bogatyrsowie znad rzeki Bugaja -Buga, których starożytni zapisali jako Aga-tyrsów (aga, kagan, knaga, kniagin, kniaź – władca sistański, słowiański, skołocki, istyjski), a potem znani byli romajskim kronikarzom jako: Bohanie (Bohemowie), Bohatyrsi, Bohaty-Rusy i Bużanie. Tym są Koszebowie – ludem królewskim Sistanu. Część Koszetyrsów z Windji ponownie wróciła razem Borusami (Prusami) do Łukomorza (Pomorza). Nie dziwi nas zatem ich duma, bo słowiano-aryjska królewskość jest im słusznie przypisywana, jako zwyczajnie przyrodzona.

Mimowolnie chyba potwierdzają nasze wywody słowa zawarte w opisie godła Kaszub i flagi na stronie Jednoty Koszebskiej (Kaszubskiej), cytuję:

“Gryf – popularny w średniowiecznej Europie symbol, pochodzenia perskiego, przyniesiony przez uczestników wypraw krzyżowych. Był godłem książąt zachodniopomorskich, od nich trafił do herbów wielu miast na Pomorzu i stał się godłem całego Pomorza. Od początku ruchu kaszubskiego czarny gryf na złotej tarczy był uznawany za herb Kaszubów. Czarno-żółte barwy flagi są pochodną herbu Kaszubów.”

flaga kaszub150x250

Tyle na Nasze Kaszuby – strona narodowości Kaszubskiej: http://naszekaszuby.pl/modules/artykuly/article.php?articleid=47

Herbu Gryfitów tam oczywiście na wszelki wypadek nie zamieszczono, ponieważ rzeczony herb Gryfitów – książąt Zachodniopomorskich wygląda tak:

godło gryfici PommernwappenTak więc panowie z Jednoty Koszebskiej, którzy chcecie mieć czarnego gryfa na żółtym polu wasze kłamstwo ma, bo musi mieć, nóżki bardzo krótkie i krzywe. Herb Kaszub jeśli miałby zaistnieć musiałby wyglądać tak jak ten wyżej – zupełnie po słowiańsku, a nie po germańsku – Czerwony Smok (a jakże scytyjski, a nie perski) na Białym Polu. A zatem flaga, której chcielibyście panowie, słowiańscy do szpiku kości Kaszubi, używać musiałaby być taka:

flaga_polskaPrzykro mi, taka jest prawda, która ani na krok nie zbliża was do Braci z Werwolfu. Mówię wam to jako Białczyński, z rodem Gryfitów spokrewniony, zatem wiem co mówię. Ten herb mógłby najwyżej wyglądać jeszcze tak:

herb_gryf

Gryf (Gryfon) to mityczne zwierzę przedstawiane jako lew z głową, przednimi łapami i skrzydłami orła. Jego pierwsze wizerunki pochodzą z terenów starożytnej Mezopotamii oraz Indii i liczą około 6 tysięcy lat. Gryf był wyobrażeniem babilońsko-assyryjskiej bogini Tiamat. W sztuce tych kultur spotyka się gryfy oraz uskrzydlone lwy z ludzką głową. Starożytni wierzyli, że Gryf włada Scytią. W mitologii greckiej strzegł podziemnych skarbów Apollina, a w starożytnym Rzymie był opiekunem boga mórz Neptuna. Gryf był symbolem przebiegłości, podstępu, a także zręczności i siły. Już w okresie wypraw krzyżowych umieszczali go na proporcach rycerze najodważniejsi i najprzebieglejsi w boju. Herb polskiego rodu Gryfitów przedstawia wspiętego Gryfa na czerwonej tarczy. Gryf jest srebrny, jego dziób, język i szpony – złote. Herb w czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów posiadał koronę oraz klejnot złożony z połowy orła ze złotą trąbą. Dopełnieniem każdego herbu było zawołanie, którym współrodowcy posługiwali się np. na polu bitwy. Podstawowe zawołanie Gryfów brzmiało “Świeboda”(Swoboda), ale niektóre rodziny używały dość zagadkowego i oryginalnego – “Po trzy na gałąź”.

Nie wiadomo dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach właściciele herbu przybyli na ziemie polskie. Zdaniem heraldyków, w tym Jana Długosza, Gryfici wywodzili się z Dacji, a ich herb ukształtował się między 600 a 960 rokiem. Niektórzy jednak upatrują jego pochodzenie z terenów Słowian Połabskich i wiążą go z postacią Jaksy z Kopanicy, słowiańskiego księcia połabskich Stodoran, który pod koniec życia osiadł na Śląsku.

Wiec przestańcie  panowie z Jednoty pieprzyć od rzeczy.

Ale oddajmy już głos Księdze Ruty, z której zaczerpnęliśmy opisujące lud Koszan i jego plemiona cytaty:

Taja 19

strona 112:

“Według Romajów, Dodoł przez cały okres niewoli przemyśliwał, jakby się tutaj z wyspy wyzwolić
i wrócić do ziemi Brzeganów w północnej Wędji, gdzie żyli oni w sąsiedztwie Koszebów
i Koszewian-Kociewian.”

str 137 przypisy:

“Północny odłam Porusów zmieszany z Istami utworzył plemię, które zamieszkało nad Bołotykiem i znane jest
kronikom jako Prusowie, a powinno być nazywane Po-Rusami lub Bo-Rusami (bo byli potomkami Borusa)
i spadkobiercami Hiper-Borejów (Wielko-Borusów). Tam, w Wędii, sąsiadowało ono zresztą, podobnie jak
w Windii, z potomkami Koszerysa – z północnego odłamu Koszetyrsów – Koszebami (Kaszubami).
Łącznikiem między północnymi Koszanami a południowymi Koszetyrsami byli z kolei Koszerowie (Kozerowie),
zamieszkali nad Morzem Mazowskim i Morzem Koszpijski (Kaspijskim), znani z późniejszych czasów jako Chazarowie, a także Kuszanie z Doliny Kusz na Kaukazie, znani z zapisów Biblii.
Istniało także północno-zachodnie skrzydło Jakoszów – Jakoszanie w dzisiejszej Małopolsce, których grodem były
w późniejszym czasie Jakuszowice.
Plemię nadbałtyjskich Porusów przetrwało do końca XVI wieku n.e. a w wiekach X – XIV toczyło krwawe boje
w obronie Wiary Przyrody i własnej tożsamości, najpierw z Polską Piastów (Polęchią), a potem z Zakonem
Krzyżackim.
Koszetyrsowie dotarli do ziem windyjskich pod wodzą Koszerysa znacznie wcześniej niż Widnur i zamieszkali
ziemię nazwaną przez siebie Koszmir.
Koszebowie przetrwali do dzisiaj nad Bałtykiem.”

strona 139

“…Zapisani także przez kroniki jako Wicikovici, czyli kowający wici. Chodzi tutaj o Listkowiców-Łyskowiców z Góry
Pałki, których kapłanami była Gromada Wicików Kowali, czyli Kowitów. Taja wskazuje, że Łyskowice pałkińscy
są potomkami wtajemniczonych wojów z plemienia Czudełosa, z którego to plemienia wywodzą się też: Koszetyrsowie – rządzący całymi Indiami jako uprzywilejowana warna władców i wojowników, indyjscy i słowaccy Koszanie (Kuszanowie z Indii oraz słowaccy Koszyce z grodem w Koszycach), naddońscy Kozerowie (Koszerowie-Chazarowie, Kumańcy oraz Kozacy Naddońscy), a także Moro-Kumanowie (Markomanowie), kaukascy Kuszanie – z Doliny Kusz, nadbałtyccy Koszebowie ze swoim głównym grodem Koszalinem, Kosezowie, będący warną wojowników i kapłanów Serbów Południowych w ich Świętej Ziemi – Kosowym Polu, wreszcie Kozacy, stanowiący harmię obronną chłopów Ukraińskich i wschodnich rubieży Rzeczpospolitej Szlacheckiej (Sarmackiej). Ci właśnie byli szlachtą Rusów Właściwych (Czerwonych) – Gerrusów, znad Gerros – owymi
walecznymi gierojami-gerosami (herosami).”

Taja 20

strona 170

“Musimy w tym miejscu zwrócić uwagę, iż do słów czarowników burskich należy się odnieść
z wielkim szacunkiem, jako że plemiona Czudziów, Kładów, Koszan, Koszetyrsów, Kozerów,
Koszebów, Mosoków, Mokoszanów, Jakoszów czy Jakoszan i im pokrewne, a też wojowiekapłani
Kosezowie, przez wieki wywodzeni byli, co prawda, z gromady plemiennej Harów
z Ludu Nurów, ze względu na ów zakaz pamięci o Koszerysie, ale pochodzą oni też na pewno
od Burów Czarnosiermiężnych. Oni wszyscy mają też pleń Czudełosa, odrodzili się w pępach
Czarnosiermiężnych, pępach ludu czcicieli Przepląta i Obiły-Kalji, a także Kalji-Przepigoły (Plątwy
Ukaranej) – Czarnych Bogiń.”

strona 171

“Tych Kolibańczyków zza Gór Świata mienią mikowie Koszatyrami albo Koszetyrsami, a też
pokrewne im plemiona Koszanami lub Kuszanami, Koszycami, Koszebami, Kozerami, Jakoszanami
i Jakoszami. Ziemicę zaś Koszetyrsów zwą Koszmirem. Złośliwi zaś nazywają ją Koszmarem, czyli
Krainą morzoną przez Kosza.”

strona 194 przypisy:

“Spałkalisz – gród wymieniany w dawnych kronikach rzymskich jako Askaukalisa. Jest to jeden z głównych
grodów plemiennych Koszebów. Stare grodzisko z okresu kultury łużyckiej i jego następne wcielenia z okresu
kultury przeworskiej i jeszcze późniejsze, umiejscowione były w okolicach dzisiejszej Bydgoszczy.
Koszebowie należą do plemion z grupy Koszan, zrodzonych z krwi Koszerysa. Pochodzą bezpośrednio od
Skołotów Koszanów, oddających cześć Przeplątowi-Koszowi oraz Stolemów-Stołpów, narodzonych z wędyjskich
Spalów (prawnuków Stwolinowych) i istyjskich Osiłków (potomków Asiłków) z Osilii. Oddają oni cześć bogini
Kalii – Obwile (Czarnej Bogini), Gogoładzie Wielkiej – Golemie oraz Plątwie Ukaranej – Przepigole (Przegołej,
Przegolonej, Gołej, Pokalanej albo inaczej – Skalanej).
Dzieje Spalów biegną od najdawniejszej starożytności i splatają się z dziejami najważniejszych ludów tej ziemi.
Spalowie to bitne wędyjskie plemię, wywodzące się od bohatera spod Widłuży (Troi-Ilionu) – Pałomęża-
Pylajmena. Tenże Pałomąż przewodził Wędom i Istom-Osiłkom, których przyprowadził do wrót grodu Priama
(Radopryma) w Widłużę, z Północy. Pałomąż miał nadzieję obronić przed Romajami, będące w dzierżawie
lennika Królestwa Sis, Radopryma (Priama), pradawne wiano Zerywanów Troję-Widłużę i Troję-Trójorzę na
Złotym Rogu. Jednakże Troja-Widłuża została zniszczona.”

strona 195

“Ziemię Pomorską (Połukomorską), oprócz Słowienów, objęli w gospodarzenie Koszebowie i Koczewianie,
stanowiący północny odłam wielkiego plemienia Koszanów. Oba małe plemiona łącznie nazywane są dziś
Kaszubami. W ich bliskim sąsiedztwie na Pomorzu Bołotyku zamieszkali też północni Jątowie – Jakoszowie
(Jaksowie) – część z nich znana jest kronikom jako Jadźwingowie. Zamieszkali tu także Porusowie-Borusowie
(Brusowie znani jako Prusowie).
Tym sposobem nad Morzem Bołotyckim odtworzony został ten sam układ sąsiedzki, jaki ustanowił w Windii
Koszerys, gdzie Koszanie-Koszanowie (Kuszanowie) sąsiadowali z Koszetyrsami, Jakoszanami i Poruszami.
Także tu i tam jest Morze Wądów, poświęcone Wądom i Tłom-Żgwiom, tyle że jedno – to pierwsze północne
– graniczy z welańską Nawią Ciszy – Otchłanią, a to drugie, południowe, zwane Windzkim lub Indyjskim,
graniczy z welańską Nawią Piekło.
Te są krańce Ziemi dla Zerywanów.
Jedno z najważniejszych miejsc świętych Kaszubów nosi miano Koszalin. To w Koszalinie posadowiona jest
Góra Chełm, na której czczono, nieprzerwanie od starożytności do późnego średniowiecza, bogów Wiary
Przyrodzonej. Tutaj oddawano hołd bogom, także na Trunikuj, gdzie siedział potężny książę i żerca.
Górę wieńczył kiedyś chram, a miejsce to poświęcono i oddano w opiekę Tynom Plątów i Makoszów. Cała góra
to świątynia, którą traktowano jako Świętą Ziemię Kosza, czyli Lenno Kosza, inaczej Kosza Leń lub Kosza Lico
– Obraz Kosza. Możliwe, że świątynia z gajem i chramem ulokowanym na Górze Chełm, będącej jedną z pasma
dawnej Gołogóry, poświęcona była wszystkim boskim rodom związanym z ceremoniałem Przejścia do Wiecznej
Krainy, czyli bogom Śmierci (Tyn Welesów), Koszu – Przeznaczenia (Tyn Makoszów), Koszu – Przypadku (Tyn
Plątów) oraz Zapomnienia (Tyn Morów). Przez tysiąclecia chowano na zboczach góry zmarłych z wszystkich
okolicznych plemion i kultur.”

strona 202

“…Z krwi tego Stolema i Koszerysa oraz Spalów wędyjskich (od Palemona), płynącej w żyłach Odrzychy i od jej
syna Stolema II, którego miała z tyrsem Osianem (Osiantyrsem) z Osiłków istyjskich, pochodzą Kaszubowie, czyli
Koszebowie i Koczewianie oraz ich ród królewski Stolemów, który rządził nimi przez tysiąc lat.”

strona 205

“…Koszanie, Koszetyrsi i Porusi, podobnie jak inne plemiona zerywańskie, odrodzili się później w Lęgii z pępów suk
i odyńców poprzez Siedmiu Kruków w plemiona Nowej Koliby. Z krwi Koszerysa wywodzą swój początek również,
pokrewne Koszanom i Koszetyrsom windyjskim, plemiona Koszebów wędyjskich i Koczewian nadbołotyckich
(Kaszebe), Kosezów – żerców i wojowników plemion południowosłowiańskich, Koszyców słowackich i Kozerów
dniestrzańskich. Od Borusa wywodzą się plemiona Porusów windyjskich z Horoszu (Chorezmu) i Prusów-Brusów
istyjskich znad Bołotyku.”

Taja 22

przypisy, strona 362

“Istnieją dwie wersje dziejów narodzin Asiłków. Pierwsza z nich jest zapisana w Taji 18, gdzie Asiłkowie narodzili
się z Osidły, która swawoliła z bogunami Obiłuchami w Golem Beudzie. Ich narodziny miały miejsce wtedy,
kiedy Golemów. Tak było według podań lęchskich i wędyjskich. W tej Taji mamy podanie z plemienia Koszan,
którzy także jako Koszebi znaleźli się częściowo w ramach wielkiego Ludu Wędów Nadbołotyckich, w części
przewędrowali na Kosowe Pole gdzie znani są jako Kosezi, a w części odrodzili się jako Koszanowie w Windii
z dawnych Koszetyrsów. Tokharowie (Harowie Toka, inaczej Harowie Pustynni lub Harowie Tekli Mahya
– zwani też Tekla{makan}harami) utworzyli swoje państwo w windyjskiej Baktrii. Tokharowie później wspólnie
z Koszetyrsami założyli wielkie królestwo złożone z ziem Koszetyrsów, Koszanów i Horoszyb. Z krwi Asiłków
zmieszanej z przetrwałą w pępach krwią jednej z królewskich suk, odrodzili się po Wojnie o Taje Lęgowie
i Ślęgowie oraz inne ludy polęgskie. Z krwi Harów, zawartej w pępach, odrodzili się Harusowie, Hawarowie
i Obrowie oraz inni, zwani na koniec Chorwatami.”

Taja 23

 strona 392

“…Dalej zaś za Lęgami, na samym brzegu Morza Błotyckiego, mieszkali Wędowie. Ci składali się
z wielu plemion, takich jak: wędyjscy Obodryci, Obrowie z Nurów, także nurscy Oblowie, nurskowędyjscy
Słoweni, wędyjsko-istyjscy Koszebie-Koszebanowie (Kaszubianie), lęgsko-wędyjscy
Pyrzyczanie, bursko-wędyjscy Wieloci – Wieleci i Wieloci – Wilcy, a także liczni inni Wędowie,
jak Pomorzanie, Wędo-Łabi, Wędo-Letowie, Wędo-Warowie, Wędo-Wężowie, Wędo-Dale, Wędo-
Tycze, Wędo-Mieniowie, Wędo-Radęcowie, Rynowędowie, Bodyni z Ludu Budynów, Ranowie,
Rugowie-Regowie, Rujanie, Połabianie i wiele innych. Te dwa wielkie Ludy Sis – Wędowie
i Lęgowie – przez Romajów nazywane też były Hiperborejami, czyli Wielotami i Ljedianami-
Lądami albo Wielo-Borzanami – Drzewianami. Do hiperborejskich korzeni przyznają się też
Burowie-Borzanie, czyli cały Lud Czarnosiermiężnych, jak również Istowie, do których należy
zaliczyć Boran-Borusów, czyli Prusów. Wszyscy oni mają poniekąd częściowo rację. O tym
powiemy jednak w innym miejscu.”

strona 428

“…Wędowie Kriwejtisa zaś, chcąc nie chcąc, odegnani od dawnej swej ziemi nad Wartą, osiedli na
Brzegu Błotyku-Bałatyru. Tu napotkali część, odprawionych w wielu łodziach bojowych przez
rozzłoszczonego Kreksa, wojowników z zadrugi Wędów Dalów. Część plemion Wędów osiadła
u ujścia Wisduny, Odry i Łaby, a to Wędywarowie, Wędyłabowie, Wędoleci, Kaszubi, Słowieńcy,
Wędsowie, Radęcowie, Windowie, Mieniowie, Pyrzyczanie i Wężowie-Wieloci. Krwędys z częścią
zadrugi Wędów Warów oraz Wędodalami przeprawił się na wyspę, którą nazwali Wolin i kazał tu
zbudować gród królewski Winetę, zwaną też Wenedą.”

Taja 24

strona 600

“…W tym to czasie odrodziło się na ziemi Koszebów (Kaszubów) Królestwo Dolnego Wądalu,
a tamtejszy władca Wądalus Wielki zgłaszał swoje prawa do całego biegu Wisły i panowania
w Karodunie-Krakowie. Wądale prowadzili wędrowny tryb życia. Zatrzymywali się na dłużej
w niektórych ziemiach, które zdobywali orężem. W owych ziemiach zimowali, a nawet bywało
pozostawali w jednej osadzie dwa, trzy roki, ale potem, zmieszawszy się z tutejszym ludem,
powiwszy kolejne pokolenie, nieodmiennie ruszali dalej. Nie budowali grodów trwałych, jeno
osady, nie uprawiali ziemi, jeno ci, których podbili, uprawiali ją dla nich. Brali sobie dziewki
miejscowe, płodzili z nimi potomstwo, a synów chowali na wojowników. Tym sposobem
powstawały liczne mieszane słowiańsko-skońskie rody. Co ciekawe, nowe plemiona mówiły
dwoma językami i zachowywały dwa obrządki grzebalne, każdy swój68. Część owych rodów,
powstałych w nowej wspólnocie plemiennej, zabierała się w drogę z nimi, a część zostawała na
swoim dawnym leżu. Prawda, że była to jeno garstka tych pozostałych, tak więc ziemice rodowe
dawnych Słowian ulegały zapaści, a liczne zastępy postępowały razem z przybyszami, ciągnąc
stale na południe. Ludy owe gnała ku wędrówce, ku poszukiwaniu lepszego życia, lepszej ziemi,
obiecanego Złotego Królestwa, ta sama Klątwa Winety, przeniesiona na nich z krwią Wędów, ale
też srogi reżim i zakazy władców Królestwa Sis – zabraniające wymiany towarów z Romajami
i Persami.”

strona 602

“…Morbądta był kuningiem Morokumanów i jako kniahin wywodził się z rodu mieszanego morokumańskiego,
czyli inaczej ze związku moro-koszańskiego. Ci Koszanowie, wśród których
żyli Kumowie-Kumanie, są znad Irtysza, Wołgi-Rzwy, Rzeki Kamiennej i z Gór Kamiennych.
Zapewne kiedyś, dawno, wyszli oni znad Okoszy, jak i Koszetyrsowie Windyjscy czy Koszebowie
Nadbałtyccy. Musiało to być jeszcze za czasów Starej Koliby albo w Czasach Niemierzonych.
Gdzie się oni wyodrębnili, jako plemię potomne Koszerysa, trudno to dzisiaj powiedzieć.
Jeśli zaś idzie o Morokumanów, czyli plemię mieszane, złożone z Morów-Karopanów i Koszanów-
Kumanów, to ci wzięli się na Ziemi z woli kagantyrsa Sistanu – Tajsaka I – tego, co rządził
u Serbomazów, a potem władał całym Wielkim Kaganatem Sis. To on sprowadził Kumów-
Kumanów z Gór Kamiennych i znad Irtyszu, do Zaharpąckiej Ziemi Czarnych Rusów (Czarnej
Rusi), gdzie się zmieszali Kumowie z Morusami, dając początek Moro-Kumanom. Działo się
to w 636 roku czasu Nowej Koliby. Tajsak I z Języtów prowadził wówczas wojnę z Nurusami
i Lęgami i umyślił sobie, że Kumanowie mu w tym pomogą. Tyle że ci przybyli nie tylko jako
wojsko, ale z całymi swoimi zadrugami. Osadził ich więc w Morusji, bo przeszli kawał drogi znad
Wołgi-Rzwy i Irtyszu.”

przypisy, strona 610

“…Położone w Ziemi Koszan-Kaszubów miejsce święte Wiary Przyrody. Okolice Jeziora Harzykowskiego,
miejscowości Harzykowo (Charzykowo) i Kościerzyny (dawnej Koszcieryny) są miejscem Świętego Boru
– Gaju Leszy, światliszczem Plątwy-Koszy i Matki Ziemi. Jest to jedyne w Europie miejsce, które wymagało
w dobie chrystianizacji umieszczenia tutaj aż dwóch sanktuariów Matki Boskiej, co świadczy o jego wielkiej roli
w obrzędach Wiary Przyrody, związanych z kultem ważnych bogiń tej wiary. Na jeziorze Harzykowskim (dzisiaj
Charzykowskim) leży wyspa Ostrowite (nazywana tak, gdyż ostrów- wyspa, ale także ponieważ ostrokrzewy
i tarnina są krzewami Ciemnych Bogów, Władców Zaświatów – Plątów, Welesów i Morów). W miejscu
nazywanym Koszcierzyna (kosz – splątany los, tarnina – kolczasty krzew o cierpkich granatowo-srebrzystych
owocach) położone było światliszcze Plątwy-Koszy i Nyji-Kosy.
Na wyspie Ostrowite odkryto niedawno światliszcze bogów Zaświatów (Welesów, Plątów i Morów) oraz miejsce
obrzędów poświęconych Dziadom, z centralnie umieszczonym grobem książęcym z roku 1000–1050 c.NK (200–
250 n.e.). Jest to jeden z tych grobów, które były strzeżone prawdopodobnie przez Harów-Chrobatów, łącznie
z całym tutejszym obszarem świętym. Grób znajdował się w drewnianym budynku pod specjalnym zadaszeniem,
opartym na czterech słupach, obudowanym ścianami drewnianymi ze wszystkich czterech stron. Na wschodnim
brzegu jeziora odkryto osadę z IX – XII wieku c.NK (I – IV wieku n.e.).”

strona 616 – 617

“…Rzeka Taja w Górach Morawskich i obwar Hardagon – to inaczej rzeka Dyja, którą w czasach Zerywanów
nazywano właśnie Tają. Stanowiła ona rzekę graniczną między ziemiami plemion słowiańskich: Czechów
i dawnych Rakuszan. Rakuszanie (Rakoszanie) to odłam jednego z plemion Koszańskich. Koszanie, nazywani
Koszycami, po południowej stronie Gór Harów zajmowali okolicę obwaru Koszyce (dzisiejsza Słowacja), po
północnej stronie gór siedzieli Jakoszanie w okolicy obwaru Jakuszyce w Karkonoszach. Całkiem na północy nad
Morzem Błotyckim siedzieli Koszebowie – na Kaszubach, Kociewiu-Koszewiu (Koszewianie) i w otoczeniu obwaru
Koszalin. Najbardziej zachodni odłam Koszanów – Rakoszanie, wraz z Karantanami, zajmował zgermanizowane
później ziemie dzisiejszej Austrii. Jeszcze dalej na zachód nad Jeziorem Body (dzisiejsza Szwajcaria) zamieszkali
słowiańscy Bodzanie (Bodanie, Bodzentynowie) i Helwędowie. Helwędowie mieszkali pierwotnie na półwyspie
Hel i w Zatoce Wędyjskiej wkoło obwaru Goduna (Gdańsk).
Jest to drugie z miejsc poza Borem Tajch, o którym powiada się, iż to właśnie w nim zakopał Taje Bierło pod
koniec Wojny o Taje. Skrytka miała się znajdować w samym sercu obwaru i wzorowana była na Świętej Kłodzi
Światowida-Swąta. Obwar, który posadowiony został nie na wzgórzu, lecz pod wzgórzem zwanym Górą Dagów
– czyli Dażbogów, Harą Słoneczną (Harą Dagów), miał osłonić Bierłę w chwili ukrycia taj przed niepowołanymi
oczami szpiegów ludzkich i boskich oraz inogskich. Ten obwar nie został nigdy nazwany przez Bierłę. Kapiszty
Wiary Przyrody nazywały go obwarem Hardagon lub obwarem Taj, a gród, który tu powstał za czasów Nowej
Koliby, nazwano Radgozd. Góra i obwar znajdowały się dokładnie w świętym miejscu rzeki Taji, gdzie tworzy
ona tak zwane żródłoujście – rozwidlenie na trzy odnogi, w którym źródło Taji jest jednocześnie ujściem dwóch
rzek: Taji Morawskiej i Taji Rakoszskiej.a
a Rakoszskiej-Rakuskiej czyli Austriackiej, bo tak Czesi nazywali ten kraj położony za Dyją i obwarem Radgozd
(Ratgos), co znaczy Rady Bór, bowiem gozd – bór, las, puszcza. Dzisiaj na miejscu grodu Radgozdu znajduje
się w pobliżu źródłoujścia niewielka miejscowość austriacka Raab. Trudno wyjaśnić pochodzenie czeskiej
nazwy tamtych ziem inaczej, jak tylko w ten sposób, że ziemia należała do plemienia słowiańskich Rakoszan.
Wywodzenie nazwy kraju od grodu Radgozd (Ratgos) jest nieprzekonujące, zwłaszcza że nazwa miasta
Rakous zaczęła funkcjonować dopiero w XI wieku. Także Polacy w średniowieczu nazywali mieszkańców
Austrii Rakuszanami.
Nazwa dzisiejszego kraju Szwajcarii – Helwetia jest jedyną (poza naleciałościami słowiańskimi w narzeczach
górskich różnych plemion szwajcarskich) pozostałością po Helwędach w tym germańskim i romańskim dziś
kraju.”

lukisj pgLukis – Jerzy Przybył

Tyle mówi o Koszebach Księga Ruty. Może wydawać się że to niewiele, lecz nie zapominajmy że tak zwana Taja Legijsko-Wędyjska, czyli Taja 26, która dokładniej omawia dzieje Wenedów i różnych ich plemion pomorskich, w tym skońskich Wądali i Koszanów, a mieści się w nieopublikowanej jeszcze Księdze Tanów.

Jednak już z przytoczonych tutaj fragmentów widać jasno ario-słowiańskie (inaczej scyto-słowiańskie) korzenie tego ludu, który nic nie ma i nigdy nie miał wspólnego, z tak zwanymi Germanami, a jest niezbywalną, odwieczną częścią Królestwa Sis.  Nie inaczej jest z plemieniem Ślęgów, które się wywodzi z Ludu Lęgów (Lugiów) o takim samym scyto-słowiańskim pochodzeniu, od Siedmiu Królewskich Kruków.

asilek jpgAsiłek – Jerzy Przybył



Na dzień Dziecka: Nowe przygody profesora Gąbki i jego Kompanii “Na tropie Czarnej Dziury” -rozdziały 7 -12

$
0
0

Nowe Przygody Gąbki Sawa i Kira Bialczynskie Smok Wawelski2 kompr webZ okazji Dnia Dziecka

publikujemy kolejnych 6 rozdziałów książki z nowymi ilustracjami – dla Naszych Dzieci. Poczytajcie im – a zobaczycie że przy okazji zabawicie się nieźle i wy sami.

Akcja rozgrywa się w czerwcu 2012 roku w Krakowie, Warszawie i Kijowie.

Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Slovianskie Slovo jeszcze w tym roku.

kandelabrowa jpg

©® by Czesław Białczyński, Kira Białczyńska, Sawa Białczyńska, by Slovianskie Slovo

Rozdział 7 – Na Bielanach, karuzela, co niedziela. I nie tylko tam.

Bartłomiej Bartolini, Książę Krak i Mądrodudek, którego brano za sprytną podróbkę robota z filmu Gwiezdne Wojny, już dwa tygodnie siedzieli na korytarzach Urzędu Miasta Stołecznego. Zebrali przez ten czas bardzo wiele pieczątek i papierów, ale brakowało im ich jeszcze całe mnóstwo, żeby na nieużywanym przez nikogo i bezludnym skrawku łąki za Parkiem Kępy Potockiej mógł stanąć cyrkowy namiot. Przez te dwa tygodnie spotkali się na korytarzach urzędu z wieloma miłymi ludźmi. Nie byli to jednak urzędnicy, a interesanci, którzy cierpliwie krążyli od drzwi do drzwi, usiłując zrozumieć bardzo skomplikowane procedury przyznawania pozwoleń, a potem starając się zebrać potrzebne pieczątki. Jeszcze trudniej było zrozumieć cokolwiek z tego, co usiłowali im bardzo skomplikowanym językiem, zupełnie niepodobnym do języka polskiego, wyłożyć przedstawiciele wysokiego Urzędu.

- Dlaczego, żeby móc nagrywać piosenki, czyli otworzyć studio muzyczne muszę sobie zrobić badanie lekarskie i odbyć szkolenie przeciwpożarowe?! – krzyczał pewien biznesmen, który tuż przed nimi wszedł do gabinetu urzędnika, a teraz go, zdenerwowany, opuszczał.

- W sam rzecz. Dla-czg?! – dziwił się Mądrodudek – Co śpiw i muz ma do Ppoż?!

Książę Krak był przybity i znudzony. Zdjął koronę i kręcił nią kółka na palcu.

- Czy myśmy się nie cofnęli za mało wstecz? – zapytał sam siebie – Jeszcze się okaże, że w trzy tygodnie nie zdążymy.

Drzwi się jednak niespodzianie otwarły i stanął w nich młody, dziarski urzędnik pod krawatem.

- Proszę wchodzić. – powiedział nieco szorstko – Przecież poprzedni petent już wyszedł. Czemu pan … – teraz rzucił dopiero okiem na księcia – … przepraszam, czemu król nie wchodzi? Myślałem, że nikogo już nie ma i że mogę iść. Teraz mamy porę lanczy!

Zaprosił ich szerokim gestem do wnętrza gabinetu. Nasi bohaterowie poderwali się z ławki i zniknęli w środku.

Nie minęła nawet minuta, jak już byli z powrotem na korytarzu. Zadowolony z siebie urzędnik zamknął drzwi na klucz i kłaniając się im nisko popędził przed siebie. Książę Krak nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na papierku, który miał przed sobą, widniała stosowna pieczątka.

- A wszyscy mówili, że na tym tu, to stracimy co najmniej tydzień? – powiedział książę – Może to dlatego, że on się tak bardzo spieszył na ten pojedynek na lance. Miły chłopak, ale czy sobie poradzi? Do lancy potrzeba krzepy.

- Jemu chodziło o lancz, a nie o lance, proszę księcia. – nieco  nieśmiało sprostował pomyłkę jaśnie wysokiego majestatu Bartolini – Lancz to obiad po angielsku.

- Obiad? Ale my jesteśmy w Polsce, a nie w Anglii?

- Prawda.  – potwierdził Bartolini – Tylko, że im się tutaj zupełnie poprzekręcało w głowach. Zauważyłeś, książę, jak zmieniają ton, kiedy ja się przedstawię? Oni na punkcie zagranicznych nazw i nazwisk mają chyba hysia.

- Masz rację. Za to gdy ja się przedstawiam, to jakby zobaczyli ogrodnika spod Łomianek. – powiedział książę Krak, któremu nowa rzeczywistość zupełnie przestała się podobać.

- Sło, łom, mian, Janek – literował sobie dla wprawy Mądrodudek, który robił wielkie postępy w nauce języka polskiego.

Zza zakrętu korytarza wypadł nagle pucułowaty jegomość z kasztanowymi włosami, ubrany w granatowy garnitur w białe prążki. Kapelusz trzymał w dłoni i pędził do drzwi, pod którymi stali nasi bohaterowie. Nie zauważył ich nawet. Zrobił krok do przodu, potknął się o nierówność w marmurowej posadzce i zamiast złapać za klamkę pucnął w nią brodą. Wyprostował się zdumiony. Potrząsnął klamką, lecz drzwi nie ustąpiły.

- Co?! Dopiero za pięć minut trzynasta! Zamknięte?!

- Ten pan właśnie wyszedł. – poinformował go usłużnie Bartolini.

-Jak to?! To się nazywa pocałować klamkę, co?!… Ale, ale, witam pana księcia i pana kucharza! – teraz dopiero ich rozpoznał – Człowiek taki zagoniony, że znajomych nie poznaje. Ile już macie z tych dziewięćdziesięciu dziewięciu pozwoleń? Pewnie nie więcej niż trzydzieści, co? A z tych trzystu trzydziestu trzech pieczątek, to ile wam już przystawili?!.. Ale, ale, to jak będzie z tym naszym dilem?! Decydujecie się panowie sprzedać mi licencję na ten fantastyczny model?! – wskazał na Mądrodudka – Zrobimy razem świetny interes. Uruchomię taśmę na milion sztuk na rok. Wy z licencji, ja ze sprzedaży , będziemy żyć, że palce lizać. Do samiutkiej emeryturki. Ale, ale, ona też będzie, że palce lizać!

- Dziękujemy bardzo, ale musimy się zastanowić. – powiedział książę Krak.

- Świetnie, świetnie, proszę, to moja wizytówka. – wcisnął księciu w rękę kartonik odwrócił się na pięcie i zniknął za zakrętem korytarza.

- Już szósty raz daje nam wizytówkę. – Książę pokiwał głową z politowaniem.

- Dziwię się, że pamięta, jak się nazywa. – stwierdził Bartolini.

Tak to naszym bohaterom upływały trzytygodniowe wędrowne wakacje w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. Zrozumieli na razie jedno – że sprawa nie będzie prosta. A czasu mają jak na lekarstwo.

Podczas gdy książę Krak, Bartolini i Mądrodudek od dwóch tygodni zmagali się z  urzędnikami w warszawskim magistracie, w przyszłości, to jest dokładnie trzy tygodnie później, czyli 17 czerwca 2012 roku około godziny trzynastej, profesor Gąbka, Don Pedro i Samborek siedzieli na ławce na placu Krasińskich machając nogami, a promienie słońca miło łaskotały ich skórę. Dzień był przepiękny. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale tak właśnie jest z machiną czasu. Krak, Bartolini i Mądrodudek cofnęli się o trzy tygodnie w czasie i z tego podarowanego, dodatkowego okresu ich życia upłynęły już dwa tygodnie. Niestety te dni nie były wypoczynkowe ani nawet przyjemne. W teraźniejszości minęło zaledwie kilka godzin, podczas których zaszło jednak bardzo wiele ważnych wydarzeń.

Trzeba powiedzieć, że metoda podróży w czasie wynaleziona przez Ufolódków nie była tak doskonała jak teleportacja, którą się posługiwali zarówno magowie jak i uczniowie w Hogwarcie, ani nawet  tak fajna jak wynalazek profesora Emmetta Lathropa Browna, dzięki któremu podróżował w czasie Marty McFly. W dziurę  czasową wchodziło się po prostu w pewnym punkcie przestrzeni, tam, gdzie się aktualnie znajdował latający talerz, tam też się z pozaprzestrzeni potem wychodziło. W tym czasie Ziemia wraz ze Słońcem przemieszczała się z dużą szybkością przez galaktykę i znajdowała się już dużo dalej, niż na początku. Trzeba więc było ją dogonić. Z tego też powodu spodziewano się powrotu księcia Kraka, Bartoliniego i Mądrodudka dopiero dzisiaj wieczorem, a nie w kilka sekund po tym, jak się w przeszłość udali. Miało to przysporzyć sporych kłopotów ekipie broniącej namiotów cyrkowych nad Wisłą, ponieważ to na nią szykował swoje główne natarcie szef najtajniejszej z tajnych służb. Ale i pozostali musieli jak najlepiej wykorzystać okres nieobecności przyjaciół, bo do zrobienia było bardzo wiele.

Samborek nie marnował ani chwili. Od samego rana surfował po Internecie poszukując wpierw adresu Biblioteki Narodowej, a potem miejsca, gdzie przechowywano specjalne zbiory, na przykład najcenniejsze rękopisy. Szukał też, gdzie znajdują się pracownie konserwacji rękopisów, bo tam można się było spodziewać dzieła Laurentego z Rud „Czary i atraktanty”. Mogło też leżeć ono w przepastnych magazynach dla najbardziej chronionych starych ksiąg. Tak zeszło mu do południa.

Don Pedro kupił w kiosku kilka plotkarskich gazet i jeden poważny dziennik. Poszukiwał tam wszelkich wiadomości, w których pojawiał się interesujący kompanię profesora Gąbki Marszałek Zmora, albo jego bliscy współpracownicy. Don Pedro odczuwał wielką potrzebę podzielenia się swoimi odkryciami ze współtowarzyszami z ławki, więc co chwilę wykrzykiwał na głos jakąś nową sensację. Profesor Gąbka zamknął oczy i od godziny do nikogo się nie odzywał. Oddawał się temu, co lubił najbardziej, to znaczy rozmyślaniom. Nie były to błahe rozmyślania. Zastanawiał się, czy nie będzie im potrzebna pomoc w poszukiwaniu miejsca spoczynku książki, albo w ogóle w walce z ciemnymi mocami, z  Licho i ich ludzkimi poplecznikami Guiltami, a nawet z samą kosmiczną pożeraczką wszystkiego, Czarną Dziurą.

- O! – krzyknął znowu po długim okresie ciszy Don Pedro -  Czy wiedzieliście, że w drugiej  połowie poprzedniego roku Polska zarządzała Unią Europejską?

Nikt mu nie odpowiedział , więc czytał dalej po cichu. Profesor Gąbka wyobraził sobie właśnie, jak przez któregoś z liszków lub Guiltów udaje im się, jak po nitce do kłębka, dotrzeć do Czarnej Dziury. – I co wtedy? – pomyślał – Unicestwimy ją, zatkamy, zabąblujemy. Zamkniemy jej tę wielką Czarną Jadaczkę, w którą wszystko co dobre wciąga, a wszystko co złe z niej wypluwa. Jednak czy istnieje na świecie coś, czym da się ją rzeczywiście zatkać, skoro nawet czyste światło nie daje jej rady?! Czy istnieje coś czystszego albo jaśniejszego od światła? – zastanowił się.

- A czy wiecie, że w czasie tej polskiej prezydencji – włączył się Don Pedro po kolejnej pół godzinie – W komisji rolnictwa Unii trzej doradcy z Polski, którzy – tak się dziwnie składa – są  członkami Najbardziej Oświeconej Rady, zgłosili aż dziewięć nowych projektów? Kilka z nich zostało przegłosowanych  pozytywnie. Na przykład taki, że w sklepach w całej Unii Europejskiej wolno sprzedawać tylko proste jak kij banany i proste ogórki i pomidory, które ważą więcej niż kilogram oraz są idealnie kuliste?!

- Kochany Donku – rzucił mu Samborek – Przestań, bo przeszkadzasz. Od dzielenia się wiadomościami są wieczorne narady. – oderwał wzrok od ekranu i popatrzył w stronę głównego wejścia do  pałacu Krasińskich. – Ja też coś właśnie odkryłem. Mianowicie, że to w podziemiach tego pałacu znajduje się magazyn specjalnych rękopisów i pracownia konserwacji specjalnych zbiorów. Więc jest 90% szans na to, że tutaj przechowują książkę Laurentego z Rud.

Dopiero teraz Samborek zakończył surfowanie i zobaczył, że do drzwi pałacu zmierza właśnie nie kto inny jak … Zielona Dziewczyna. Ta sama, którą spotkali w Bibliotece Jagiellońskiej.

- A wiecie, że przeszedł też ich inny projekt?! Wprowadzono do uprawy marchewkę wielkości półtora metra, w czarnym kolorze! – Don Pedro niezmordowanie kontynuował poszukiwania sensacji. – Podobno kolor pomarańczowy uznano za niepraktyczny, bo ziemia jest czarna i brudzi pomarańczową marchewkę.

Profesor Gąbka zrozumiał w tym momencie, że siła zdolna pokonać Czarną Dziurę naprawdę  istnieje. – Tak, istnieje! To jest świetlisty eter dobrych myśli, energia i moc oświeconych umysłów i czystych serc!

- Nie chcę nic mówić  - powiedział Samborek – Ale widzę Zieloną Dziewczynę. Pozwólcie, że się za nią przejdę. Okej? – rzucił, zamknął laptop, schował go w torbie i przewiesiwszy ją sobie przez ramię ruszył w kierunku biblioteki.

Będą nam potrzebni tacy ludzie o czystych intencjach i oświeconych umysłach, jak ci z Zielonych Oddziałów – pomyślał profesor – Będzie nam potrzeba bardzo wielu takich ludzi. Może trzeba doprowadzić do tego, aby oświecona i zjednoczona większość ludzkości, a może nawet cała ludzkość, stanęła twarzą w twarz z Czarną Dziurą i wygarnęła w nią swoją moc?! Ale jak w takim wielkim mieście mamy znaleźć te Oddziały?  Dlaczego myślę teraz właśnie o Zielonych? – zastanowił się profesor i nagle dotarło do niego znaczenie słów Samborka o Zielonej Dziewczynie. Czy ona przypadkiem nie jest jedną z nich? Taka zielona. Czy to tylko przypadek?!

- Zaczekaj, Samborku – powiedział profesor Gąbka – Ja też udam się do biblioteki. Skoro już ustaliłeś, że książka powinna być tutaj, muszę koniecznie porozmawiać z Najstarszym Inwentaryzatorem. – i ruszył za Samborkiem.

- Zdumiewające! – wykrzyczał Don Pedro – Wiecie, że kolejne zalecenie przyjęte wtedy jest takie, żeby produkować tylko brukselkę wielkości pomarańczy?! Dzięki temu brukselka stanie się prawdziwą brukselą?!

Don Pedro był tak pochłonięty artykułem, że w ogóle nie zauważył, że ławka opustoszała.

- Słuchajcie! – krzyczał więc do samego siebie – O carrramba! Tutaj małym druczkiem piszą, że zakłady Mix Genetix należące do Konsorcjum Od Pomysłu do Przemysłu, jako jedyne na świecie opanowały technologię produkcji nasion kijowych bananów, półtorametrowej czarnej marchewki i…, i wielkiej brukselki nazywanej brukselą!… Jutro w Strasznym Dworze jest posiedzenie Najbardziej Oświeconej Rady!!!… Halo, nie słuchacie mnie?!- Don Pedro rozejrzał się wokół siebie  – Carramba, co się stało?! Gdzie oni są?!

Dostrzegł profesora Gąbkę i Samborka niknących w drzwiach biblioteki, więc czym prędzej pozbierał swoje gazety i popędził za nimi.

W tym samym czasie Leszek Chytrusek razem z Alanem i Igorem zaczaili się w gęstych nadrzecznych krzewach w miejscu, gdzie stały namioty cyrkowe, trochę powyżej Parku Kępy Potockiej. Na szczęście udało im się po drodze zgubić ekipę z radia Tra-Ta-Tam, choć zajęło to bite trzy godziny. – Uparciuchy – pomyślał o nich z pewną czułością redaktor Chytrusek, kiedy już ich wykołowali.

Jerzy Ciernik znajdował się o kilka kilometrów stąd w samym sercu Warszawy, na szczycie najwyższego wieżowca, Warsaw Tower, gdzie prowadził odprawę dla zespołu antyterrorystów przed zaplanowanym atakiem na cyrk.

- Na Bielanach wylądował wróg – zagaił – Skąd wiadomo, że wróg? Nie mieli na to lądowanie pozwolenia. Tam rozbili obóz. Z urzędu miasta wiem, że na to też nie mieli pozwolenia. A kto od nas, albo od naszych przyjaciół nie ma stosownych pozwoleń na cokolwiek, to nasz wróg! Czyż nie tak?!

-Tak jest! – huknęli zarówno umundurowani jak i całkiem cywilni uczestnicy spotkania.

Po czym ci w garniturach założyli na twarze czarne okulary, a ci w mundurach wciągnęli na łyse czaszki  równie czarne kominiarki.

W namiocie Czarny Bolo trenował żonglerkę sześcioma futbolowymi piłkami, a doktor Koyot wyczarowywał kolejne piłki.

- Spróbowałbyś Koyotku wyczarować mi telewizor? – zapytał Smok – Skoro to ma być cyrk piłkarski, to przydałoby się obejrzeć jakiś mecz.

Nie jest wcale tak, jak pokazują na filmach i piszą w różnych niepoważnych książkach, że można wyczarować coś z niczego. Doktor Koyot  zamienił więc na piękny telewizor 3D z wielkim ekranem około sześćdziesięciu piłek, które najpierw wyczarował z około 300 muszelek, znalezionych na  brzegu Wisły.

- Przydałoby się jeszcze krzesełko – powiedział Smok

- No to fru!

I Doktor Koyot wyczarował mu z kolejnych stu piłek wygodny fotel. Smok włączył telewizor, zasiadł w fotelu i szykował się po raz kolejny do zapalenia ulubionej fajki. Ale nie zapalił jej wcale, bo oto na ekranie zobaczył widok, jakiego jeszcze nie widział. Transmitowano mecz ze stadionu we Lwowie. Smok pomyślał, że szkoda, że nikt dzisiaj nie gra na Narodowym w Warszawie, bo Narodowy był przecież o rzut nawet nie dyskiem, a beretem, kilka ulic dalej. No, ale trudno, Lwów też piękne miasto i z każdym tam się można dogadać po polsku. Na zieloniuteńkiej murawie walczyły ze sobą zażarcie dwie drużyny. W jednej grali czarni jak heban zawodnicy z Afryki w żółtych koszulkach i białych spodenkach. Przeciw nim występowało jedenastu żółtoskórych piłkarzy, wypisz wymaluj Japończycy, w białych koszulkach i czarnych spodenkach. Po środku biegał zaś biały sędzia w czarnej koszuli i żółtych gatkach.  - Ale to są podobno mistrzostwa Europy? – upewnił się Smok. To było tak oszałamiające odkrycie, że opadła mu nie tylko szczęka, ale też ręka z nabitą fajką,  o której zupełnie zapomniał. Na dokładkę, ledwie się zaczęło, a już było 1:0. Bramkarz żółtych tak niefortunnie wykopał piłkę, że zamiast do przodu poleciała do tyłu i wylądowała prosto w jego bramce.

- No nie – skomentował Smok  – to całkiem ciekawa impreza! Piłka nożna to naprawdę super gra! Muszę się nauczyć tego numeru z kopem do tyłu.  Trzeciego  lipca widownia w naszym cyrku po prostu oszaleje! Coś bym przekąsił.

- Przekąski wyczaruję na końcu. Jak już wszyscy będą z powrotem. – powiedział Doktor Koyot – Dobrze ci zrobi na linię mały pościk.

Smok Wawelski przejechał dłońmi wzdłuż swego brzuszyska, poklepał się po nim i przyjrzał się mu krytycznie.

- Nie słyszałem, żeby ktoś miał zastrzeżenia do mojej linii! – rzucił, ale jakoś znowu nikt mu nie odpowiedział.

Alan, Igor, Leszek Chytrusek i kamerzysta z ekipy Nic Poza Tym podczołgali się najbliżej jak się dało pod wielki namiot z szyldem Cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”. Kamerzysta włączył kamerę i rozpoczął nagrywanie. Była już godzina czternasta czterdzieści. Namiot z wielkim szyldem prezentował się barwnie i okazale, tak samo jak stojące na zapleczu wozy i amfibia oraz kolejny mniejszy namiot.

Przy uchu redaktora Chytruska nagle zaskrzeczało w słuchawce radiołączności:

-Tu J23, tu J23! 007 Zgłoś się!

-  007 do J23. – wyszeptał Leszek Chytrusek –Jestem na miejscu.

- Rozpoznać siły bojowe przeciwnika! – rzucił do nadajnika znad okrągłego stołu w Sali Kandelabrowej Warszawskiej Wieży J23, czyli Jerzy Ciernik,.

- Tu 007. Tak jest. – odpowiedział mu znad Wisły redaktor Chytrusek. – Ruszamy! – rzucił za siebie i skinięciem głowy wypchnął naprzód Alana i Igora.

- Ale dlaczego my?! – zapiszczeli chórem Igor z Alanem.

- Podpisaliście, że mnie doprowadzicie do namiotów cyrkowych i latającego talerza a także do Zielonych Ludzików, więc jazda! Macie mnie doprowadzić!

- Podpisalyśmy? – zdziwił się Alan – Ale ja tam nic takiego nie widziałem.

- A czytałeś na drugiej stronie?

- To była jakaś druga strona?– zdziwił się Igor.

- Głupi – zaśmiał się kamerzysta – Nie wiesz, że każda rzecz ma dwie strony? Druga to zawsze ta gorsza.

- Zasuwać – pokazał w stronę namiotu Leszek Chytrusek – 90 procent wypłaty na koniec i to tylko wtedy, gdy ten koniec okaże się sukcesem!

- Och nie? – jęknęli razem Igor z Alanem, ale poczołgali się posłusznie pod samo boczne wejście do namiotu.

Cóż, jak się wlazło między wrony trzeba krakać jak i ony. Wejście boczne znajdowało się od strony rzeki i było zasznurowane, jak to w wielkim namiocie, grubymi sznurami wzdłuż obu boków. Między poszczególnymi szlufkami pozostawały jednak wystarczające otwory by zajrzeć do środka i ogarnąć wzrokiem całą przestrzeń wnętrza. Cyrk miał po środku słup, na którym zwykle w cyrkach uprawia się akrobacje powietrzne. Miał też rozległą  arenę, wokół niej zaś widownię na tysiąc osób. Był to największy cyrk jaki Alan i Igor widzieli w życiu. Chociaż nie, może większym cyrkiem była firma ochroniarska, która ich zatrudniała, a jeszcze większym na pewno koncern medialny Nic Poza Tym, z którym podpisali właśnie kretyńską umowę. Nie mieli pojęcia, że w mieście działa jeszcze kilka o wiele, wiele większych cyrków, a największym z nich nie jest ani Konsorcjum Od Pomysłu do Przemysłu, ani nawet Najbardziej Oświecona Rada zbierająca się raz w miesiącu w Sali Kandelabrowej Warszawskiej Wieży. Alan i Igor najpierw spostrzegli psa. Prawie że papillon w czarno białe łaty leżał blisko środka areny na plecach. Wszystkimi czterema łapami odbijał do góry piłki futbolowe w czarno-białe ośmioboki. Gość z miotaczem płomieni przebrany za jaszczurkę siedział przed telewizorem z rozdziawionym pyskiem. Z tego pyska sterczało mu imponujące uzębienie, sto razy groźniejsze niż u krokodyla, którego widzieli kiedyś w warszawskim ZOO. Wyglądało na to, że z jakichś powodów jaszczur osłupiał. Z boku areny facet o długim nosie w czarnoksięskiej czapce w złote gwiazdki, dotykał pałeczką muszelek, z których na oczach Alana i Igora, powstawały czarnobiałe, łaciate futbolówki. Każda nowa futbolówka wędrowała w łapy psa, odbywała cykl żonglerskich podskoków i odesłana jednym mocnym kopem wtaczała się do małej bramki ustawionej za głową psa.

- Cie choroba – wysapał Igor – Prawdziwy cyrk.

- Odwrót – zakomenderował Alan ochrypłym od nadmiaru wypitej w życiu coli głosem – Co my miely zobaczyć to my już widziely.

Odczołgali się czym prędzej spod bocznego wejścia za krzaki, gdzie czatował dzielny redaktor i jego kamerzysta, nagrywający tę scenę.

- I co? – zapytał Chytrusek

- Mają miotacz płomieni, czarodziejską różdżkę, smocze i psie zęby oraz pazury – wyrecytował Alan.

- Co? Co ty wygadujesz?! – rozsierdził się redaktor

- Jak bum cyk, cyk! – potwierdził gorliwie Igor .

- Na zapleczu widziałem amfibię. Tablica rejestracyjna czarna, GK 24568[1]. Może być uzbrojona po zęby. – włączył się kamerzysta.

- Żadnego z was pożytku. Muszę sam zobaczyć. – powiedział wściekły Leszek Chytrusek.

Przesławny redaktor telewizji  Nic Poza Tym ruszył w kucki w kierunku cyrku, a za nim poczołgał się  jego wierny kamerzysta.

Tymczasem w Bibliotece Narodowej w pałacu Krasińskich profesor Gąbka pozostawił na głowie Samborka i nie byle jakiego speca od spraw szpiegowskich, Don Pedra, sprawę dyskretnej obserwacji Zielonej Dziewczyny.

- Nie spuszczajcie jej z oka. Mam przeczucie, że ona nas zaprowadzi do Zielonych Oddziałów, a ci ludzie będą nam potrzebni, jak tylko znajdziemy obiekt-klucz, a może i wcześniej. Pa, pa! A  jakbyśmy się nie spotkali za dwadzieścia minut w głównym halu, to wieczorkiem w Cyrku.

Profesor za nic nie chciał doprowadzić do tego, żeby go Zielona Dziewczyna ponownie rozpoznała, więc szybko pognał w zupełnie specjalne korytarze, gdzie wpuszczano tylko profesorów i to nie byle jakich. Okazało się, że tytuł profesora Akademii Księcia Kraka XXIV w zupełności tutaj wystarczał. Don Pedro i Samborek rozpoczęli poszukiwania, jak zwykle od katalogów. Szukali i szukali, i stracili już prawie nadzieję, kiedy dotarli do ostatniego katalogu: Nieciągłych Druków Specjalnych. Druki nieciągłe to takie, które wychodzą od czasu do czasu, albo tylko jeden raz, jak na przykład ten raport, o którym Zielona Dziewczyna wspominała im w Krakowie. I to ona we własnej osobie znajdowała się właśnie tutaj! Była tak skupiona na wertowaniu  zawartości szufladek,  że nawet ich nie zauważyła. Wycofali się dyskretnie.

- Mało brakowało, a wpadlibyśmy prosto na nią. – powiedział skonsternowany Samborek – Może mnie nie pamiętać, ale przecież mnie zna.

- Carrramba, jeżeli chcemy ją śledzić i pozostać niezauważeni, musimy znaleźć jakieś bardziej strategiczne miejsce– powiedział Don Pedro – Ile tutaj jest wyjść? Może wystarczy obserwować wyjście?

- Poczekaj. Trzeba do Internetu.

Samborek usiadł w dyskretnym kącie i włączył laptop. Przez chwilę przerzucał strony, aż znalazł właściwą.

- Wejście dla publiczności jest tylko jedno i to tam, gdzie wyjście. Wracajmy na ławeczkę, nie ucieknie nam.

W drzwiach zderzyli się niemal z profesorem Gąbką.

- Szybko ci poszło, profesorku! – Don Pedro uniósł brwi ze zdziwienia.

- Raczej szybko mi nie poszło – westchnął profesor – „Czary i atraktanty” są  tutaj, ale to wszystko, co osiągnąłem. Nie dadzą mi na ten rękopis spojrzeć nawet przez szybę pancerną a co dopiero zrobić ksero, albo skany. Trzeba mieć specjalne zezwolenie od samego Ministra Kultury. A co z naszą dziewczyną?

- Właśnie szpera po katalogu druków nieciągłych. – powiedział Don Pedro

- Jest tylko jedno wyjście, więc możemy tutaj w parku zaczekać. – wyjaśnił profesorowi Samborek.

- Czy nie mówiliście, że ta dziewczyna szukała w Krakowie Raportu Specjalnego na temat planów budowy elektrowni atomowej na Mazurach? – zapytał Don Pedro.

- W istocie tak było – rzekł profesor – powiedziała nam o tym sama, nieproszona.

- Gdybyście mnie uważnie słuchali, dowiedzielibyście się ciekawych rzeczy. Wiecie, że  budową tej elektrowni ma się zająć należący do KOP do P Instytut Megaatom?!  -  Don Pedro potrzasnął plikiem gazet – W tych plotkarskich gazetach jest wiele takich kwiatków.

- Mówiła wtedy – wtrącił Samborek – że to jest Znikający Raport. U nas ostatnio wciąż coś tak znika, a to jakieś miliony w czyjejś kieszeni, a to inwestycje, a to prywatne składki na czyjeś emerytury z Funduszy, albo kawałki autostrad, a nawet całe drogi, które już miały być, ale ich nie będzie.

- Fatalnie. To wszystko dowodzi, że poplecznicy Czarnej Dziury urządzili sobie tutaj nad Wisłą istny raj, i że udało im się już dobrze przygotować do ostatecznego starcia z naszą Kompanią.

- Cicho – wyszeptał Samborek łapiąc Don Pedra za róg peleryny – Idzie.

- Carrramba –rzucił Don Pedro – Za nią.

- Okej – odpowiedział Samborek.

I poszli jej śladem. Była już godzina czwarta po południu. Profesor Gąbka co prawda nie osiągnął w bibliotece swojego głównego celu, ale za to zrobił komórką nagrania interesujących ich pomieszczeń w pałacu: sali zbiorów specjalnych, czytelni tych zbiorów, pracowni rekonstrukcji i konserwacji rękopisów i starodruków, magazynu najcenniejszych ksiąg oraz katalogu zbiorów specjalnych.

Redaktora Leszka Chytruska, od czołgania się, szybko rozbolały kolana i  łokcie, więc nie zważając, że może się to źle skończyć, wstał i otrzepał z kurzu granatowy garnitur. Na wszelki wypadek strzepnął energicznie złotą grzywę, bo w każdej chwili życia myślał o tym, jak wypadnie przed kamerą, a kamera była przecież bez przerwy na chodzie i to tuż za jego „plecami”. – Najwyżej coś się wytnie, coś się sklei i już. Dobrze będzie. – pomyślał i ruszył energicznie naprzód.  Wkrótce był przy bocznym wejściu i zapuszczał żurawia do środka. Kiedy ogarnął widok i już miał ustąpić miejsca kamerzyście, w kieszeni jego marynarki zagrzmiała nagle melodia Katiuszy.  Pierwsze takty były ciche, następne już głośniejsze, a kolejne jeszcze bardziej. Redaktor Chytrusek szybko odnalazł komórkę i nacisnął guzik połączenia. Wiedział po melodii, kto dzwoni.

- Słucham, panie Marszałku?!

-  Spróbowałbyś nie słuchać, redaktorku! Więc słuchaj no. Jutro o północy mamy małe spotkanko, w Strasznym Dworze, w sprawie tej elektrowni. Chcę żebyś tam był… Ale, nie o tym chciałem… Napisz no mi kochaniuteńki na jutro artykuł o nieszkodliwości półtorametrowej marchewki. Wiesz, tej, co to mamy na nią patent, a na dodatek będziemy z niej pędzić, o czym nikt na razie nie wie  – więc sza! – najtańszą na świecie wysokoprocentową colę…

- Tak jest – zdążył rzucić do słuchawki Leszek Chytrusek. – Przepraszam panie Marszałku, ale mam tutaj podbramkową sytuację, i…

To było wszystko, co zdążył powiedzieć. Cała jego dotychczasowa przebiegłość  okazała się psu na buty, bo w tej samej chwili boczne wejście do cyrku otwarło się i stanął  w nim jaszczur wielki jak smok.

- Jaszczur, przedpotopowy jaszczur! Na pomoc!!! – ryknął jeszcze w słuchawkę Chytrusek i rozłączył się.

Zamierzał się rzucić do ucieczki, ale za nim i jego kamerzystą wyrósł jak spod ziemi gość z długim nosem i pałeczką w ręku. Redaktor chciał biec w prawo, ale tam czaił się już do skoku przerażający pies o zjeżonej sierści, który  wyglądał jak krwiożerczy diabełek. Pozostała tylko droga w lewo. Zaraz się jednak okazało, że to droga donikąd. Grunt się po chwili urywał, a poniżej płynęła Wisła. Smok zionął w ich stronę ogniem i poczuli, jak robi im się gorąco, nie tylko ze strachu.

- Ja cię sadzę, ale numer!  – Kamerzysta ani na chwilę nie przestał filmować – To ci dopiero połykacz ognia!

Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy zrobiło się jeszcze ciekawiej.

- To nasz cyrk. Pozwolenie na wejście macie?! – zapytał długonosy czarnoksiężnik.

A ponieważ mu nie odpowiedziano, podniósł pałeczkę do góry. Trysnęła z niej w ich kierunku błyskawica rozdwojona na końcu jak język żmii. Poczuli uderzenie w pierś, jakby kopnął ich koń, a potem zrozumieli, że lecą w powietrzu. Zanim jednak zdążyli pojąć, że wylądują w Wiśle, już w niej byli.

- Ratunku! Ratunku!!! – wrzeszczał chlapiąc na wszystkie strony redaktor Chytrusek – Nie umiem pływać!!! ….Mój złoty Patek!… Mam nadzieję, że rzeczywiście wodoszczelny…

- Co wodoszczelny patyk?! – dopytywał się kamerzysta

- Patek, debilu! – wrzasnął Chytrusek – Złoty zegarek ze Szwajcarii! – i zachłysnął się wodą.

- Ja cię!!! – kamerzysta filmował oddalający się namiot z szyldem Cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena” i malejące postacie na brzegu – To cyrkowcy największej światowej miary!!! Ten połykacz ognia przebrany za jaszczura pierwsza klasa, a ten czarnoksiężnik! Jak prawdziwy! Ale mamy materiał! …Bombowy!… Hit!

- Coś ty?! – redaktor Chytrusek stuknął się w czoło i nabrał wody w usta. Wypluł ją i rozkaszlał się. Kamerzysta już dopadł brzegu, a Chytrusek płynął dalej z prądem wygrażając mu ręką.

- Ani mi się waż!..Rozumiesz?!!! …Ani się waż pokazywać ten materiał! Kiedykolwiek!… Nigdy! Po moim trupie! – I znowu zachłysnął się wodą.

Kamerzysta filmował, jak jego dotychczasowy szef odpływa. Miał nadzieję, że w zupełną niepamięć. Mylił się jednak.

Za to Alan i Igor tym razem się nie pomylili i rezygnując z wypłaty po stówie czym prędzej oddalili się od miejsca tych niesamowitych wydarzeń.

chytrusek_umowa jpg

Rozdział 8 –  Atak na cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”.

 Drugie stracie.

Profesor Gąbka, Samborek i Don Pedro dotarli za Zieloną Dziewczyną aż na Mariensztat. Tu weszła ona do księgarni, nad którą widniał szyld „Sowa”. Jak szybko sprawdził Samborek w Internecie, właśnie w tej księgarni można było dostać archiwalne numery czasopisma Zielone Oddziały. Znajdowały się one także w Bibliotece Narodowej. Pismo przestało się ukazywać już prawie cztery  lata temu. Don Pedro obszedł dokładnie kamienicę i stwierdził, że innego wyjścia z księgarni nie ma. Czekali długo, ale nic się nie zmieniało. Było już późne popołudnie. Nieliczni klienci wchodzili i wychodzili, a Dziewczyna wciąż pozostawała w środku.

- Trzeba wejść – zadecydował w końcu profesor Gąbka – I tak jutro będziemy już w telewizji i wszyscy będą znali nasze twarze. Najwyżej się okaże, że ona nie ma z nimi nic wspólnego.

- W każdym razie nie wygląda mi na Guilta, ludzkiego pomocnika Ciemności. – stwierdził Samborek.

- Wszyscy będziemy znani?! Ja nie chcę.  – Don Pedro nie był wcale z tego powodu szczęśliwy.

- Czas do domu, to znaczy do cyrku. Kiszki mi marsza grają. – powiedział Samborek

- Najgorsze jest to, że dzisiaj kolację wyczaruje nam doktor Koyot, a to zupełnie co innego niż czary Bartłomieja. – stwierdził smętnie profesor Gąbka.

Weszli do księgarni. Samborek ciekawie rozglądnął się po wnętrzu wypełnionym pod sufit słowem drukowanym.

- Witam, czym mogę służyć? – zapytała zza lady Zielona Dziewczyna.

- To pani tutaj pracuje? – zdziwił się profesor Gąbka.

- Już wiem, skąd pana znam. Czemu nie weszliście od razu do środka? Obserwowałam was przez okno. Profesor Gąbka, prawda?!

- Nie do końca – skłamał profesor – Sobowtór profesora. Jestem z cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”. Rozłożyliśmy się na Bielanach, nad Wisłą. – mrugnął do Zielonej Dziewczyny porozumiewawczo okiem – Myślę, że na świecie jest bardzo mało osób, które byłyby w stanie przyjąć do wiadomości, że oto stoi przed  nimi żywa z krwi i kości postać, pochodząca z wirtualnej rzeczywistości.

- Nadchodzą takie czasy – stwierdziła Dziewczyna – Że wielu ludzi z realu będzie się przenosić do wirtualu, a postacie z wirtualu będą mogły swobodnie wędrować po realu.

- Incognito, tak czy siak, czy owak jest jak najbardziej wskazane – rzucił Don Pedro.

- Don Pedro z Krainy Deszczowców?

- Don Depro z Rodziny Cyrkowców, prawdziwy don z Hiszpanii – ukłonił się i zamiótł peleryną podłogę.

- A już myślałam, że mi się to przyśniło. Co panów do mnie sprowadza? Potrzeba jakiejś szczególnej lektury?

- Czy dostaniemy wszystkie roczniki miesięcznika Zielone Oddziały? – zapytał Samborek.

- O! To rzeczywiście szczególna lektura. Niby poprawna, a wywrotowa. Głośno każdy popiera, a po cichu robi w domu i gdzie indziej na odwrót. … Ale tak się składa, że wszystkie numery Zielonych Oddziałów mamy na składzie.

- Więc poproszę. – profesor położył stuzłotowy banknot na ladzie – Ale sprowadza nas też coś innego. Poszukujemy sojuszników. Ludzi dobrej woli. Tutaj na miejscu. Poinformowano nas, że będą nimi Zielone Oddziały. Ziemi grozi zagłada.

- Wiem – powiedziała Zielona Dziewczyna – To się stanie 21 grudnia 2012 roku, czyli…

- …Za sześć miesięcy, cztery dni i kilka godzin. – powiedział szybko Samborek

- Panowie chcą uratować Ziemię od zagłady?

-  A pani znalazła może ten Raport o elektrowni atomowej? – zapytał Samborek

-  Moment. – profesor Gąbka powstrzymał Samborka – Pozwoli pani, że zapytam wprost. Czy pani jest może z Zielonych Oddziałów? Albo zna kogoś?

- Raport?! Zielone Oddziały?  – wzruszyła ramionami – Nic nie wiem. Z kimś mnie panowie pomyliliście.

- A jednak spotkaliśmy panią w Bibliotece Jagiellońskiej, a dzisiaj była pani też w pałacu Krasińskich – wtrącił się Don Pedro. – To nie wygląda na przypadek.

-  To nieporozumienie. Skąd pomysł, że mogę pomóc? Jestem tylko pomocnikiem w ekologicznej księgarni. Trochę się tym interesuję, nic więcej. Lepiej będzie jak przygotuję paczkę z tymi czasopismami.

Odwróciła się na pięcie i odeszła na zaplecze.

- Profesorku – syknął Don  – Tak nie można, wprost, to nie jest prawidłowo po szpiegowsku.

- Przecież nie chcemy jej skrzywdzić, tylko się zaprzyjaźnić?!- obruszył się profesor.

Don Pedro wzruszył ramionami. Po chwili dziewczyna wróciła z paczką. W milczeniu wydała im resztę. Profesor wziął paczkę.

- Przepraszam, pomyliliśmy się – powiedział i uśmiechnął się do niej – Miło było panią poznać. To była interesująca rozmowa. Dziękujemy za roczniki.

Profesor odwrócił się i skierował do wyjścia. Byli już przy drzwiach, kiedy usłyszeli jej głos.

- Profesorze, przepraszam, jeszcze to  – w ręku trzymała mały kartonik – Numery telefoniczne i adresy do księgarń naszej sieci w innych miastach.

Profesor zawrócił, wziął od niej kartonik i wsunął do kieszeni. Podziękował, pożegnali się raz jeszcze i wyszli.

- Czy wszystko jasne?! – zakończył odprawę bojową Szef Najtajniejszej z Tajnych Służb, Jerzy Ciernik.

- Tak jest!!! – ryknęli ci w garniturach i ci w mundurach, aż zatrzęsły się kandelabry.

- Powtarzam raz jeszcze. Wszystko ma się odbywać zgodnie z prawem. Brak pozwoleń! Wkraczamy. Lądują helikoptery sił specjalnych. Otaczamy ich. Armata na główny namiot! Trzy Czarne Osy gotowe do ostrzału z powietrza, gdyby próbowali zwiać! Chcę ich mieć żywych!

- Tu 007! – rozległo się w głośniku radiostacji – Tu 007! Zostaliśmy napadnięci i pobici! J 23, zgłoś się!

- Tu J23! Wiem. Miałem wiadomość ze Strasznego Dworu!.. Czemu tak późno, 007?!

- Późno co, J23?!

- Późno się odzywasz, 007!

- Spłynąłem do Młocin. Nikt nie chciał mnie wyciągnąć na brzeg. A potem nikt nie chciał pożyczyć komórki! Co się w tym mieście dzieje. Człowiek naraża życie, a…

- Dobra! Dość biadolenia! – przerwał mu J23 – Wszystko zapięte na ostatni guzik! Weź radio-taxi na mój koszt i melduj się na Kępie Potockiej, przy Gwiaździstej. O  21.15 zakładamy sztab operacyjny. O 22.00 Godzina Zero. Tu J23, odbiór?!

- Tu 007, zrozumiałem!

- Panowie! Koniec narady bojowej! – ogłosił Komendant – Do dzieła! Wszystkie ręce na pokład!

Rozległo się szuranie krzeseł i antyterroryści oraz tajniacy bez słowa pośpiesznym truchtem opuścili Salę Kandelabrową. Komendant Ciernik z zadowoleniem podkręcił swój czarny włos-antenkę, założył do ucha słuchawkę,  a w klapę wpiął mikrofon.

- Uwaga Czarne Osy! Próba łączności! – rzucił do mikrofonu

- Czarna Osa 100 melduje się! – rozległo się w jego uchu – Czarna Osa 101 na rozkaz! Czarna Osa 102 gotowa do akcji!

- Na! – odczekał sekundę  – Rozpoznanie! – zakończył komendę.

Z dachu Warszawskiej Wieży oderwały się  jedna za drugą trzy czarne ważki. Była  to eskadra najnowocześniej wyposażonych helikopterów bojowych Osa, o jakich świat jeszcze nie słyszał. Dysponowały nie tylko GPSem i noktowizorami[2], miały też prześwietlacze materii, które pozwalały widzieć przez betonowe i żelazne ściany oraz baterie laserowych działek setnej generacji, zdolne zamienić w bitą śmietanę każdy dowolny obiekt. Nawet tę wieżę, od której się właśnie oderwały. Migając rubinowymi światłami helikoptery ruszyły w kierunku Bielan. Plan był prosty: otoczyć teren, zgromadzić  wokół cyrkowego namiotu całą potęgę Oddziałów Ochrony Biznesowej  NORy (czyli Najbardziej Oświeconej Rady) i nie wypuścić stamtąd bez kontroli nawet myszy! Dowiedziawszy się, że w obozie wroga stacjonuje także amfibia, Komendant Ciernik sprowadził na wszelki wypadek nawet  jednostkę opancerzoną i jedną średnią armatę. Trochę to trwało, więc rozpoczęcie  akcji miało nastąpić o godzinie 21.15.  I dokładnie o tej godzinie Komendant opuścił Salę Kandelabrową, w której automatycznie zgasły wszystkie kandelabry. Na szczycie wieżowca na rogu alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej zapadła ciemność. Bez jej blasku na ulicach także pociemniało, mimo że nad miastem wciąż jeszcze jarzyła się fiołkowo-purpurowa łuna zachodzącego słońca. Komendant wjechał windą na sam szczyt wieżowca. Czekał tam na niego osobisty helikopter Marszałka Zmory, wypożyczony na czas akcji.

Książę miał już zupełnie dosyć Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy . Nadszedł właśnie ostatni dzień ostatniego tygodnia podarowanego czasu i został do zdobycia ostatni, najważniejszy podpis i najważniejsza ze wszystkich pieczątek . Były to podpis i pieczątka samego Prezydenta Miasta.  Okazało się, że dostać się do Prezydenta Miasta osobiście to zupełna niemożliwość. Przebicie się przez zasieki jego sekretarzy i zastępców sekretarzy byłoby większym wyczynem niż przelot balonem, bez lądowania, dookoła Ziemi.  Książę Krak pomyślał, że monarchia za dawnych czasów miała o wiele bardziej ludzką twarz, niż to, z czym ma tutaj do czynienia. U siebie zatrudniał tylko czterech urzędników i to zupełnie wystarczało. Tutaj urzędnicy wypełniali po brzegi kilkanaście kilkupiętrowych budynków, a Prezydent Warszawy był przez zwykłego Warszawiaka widywany osobiście tak często, jak milion wygrany w totolotka. W Grodzie Kraka książę raz w tygodniu rozsądzał spory na miejskim placu i każdy go mógł nie tylko zobaczyć, ale też dotknąć rąbka jego szaty. Raz w miesiącu urządzał też obrzędową ucztę dla wszystkich mieszkańców z okazji świąt przyrody. Brał w niej oczywiście osobiście udział. Okazji do świąt było co najmniej trzy razy tyle, ile miesięcy, ale za rządów Kraka XXIV w państwie Wiślan, Krakowiaków i Górali obowiązywał umiar. Dlatego każde święto trwało tylko 3 dni.

Urzędnik, na którego tym razem czekał książę Krak, był zastępcą zastępcy sekretarza zastępcy Prezydenta do spraw kultury i rozrywki. Wyszedł gdzieś sobie i ani myślał wracać, chociaż były to godziny urzędowania. Książę siedział na ławce od rana, a było już południe. Za jego plecami rósł tłum oczekujących. Z niepokojem spoglądał na zegarek, bo dzisiaj o 12.55 koniecznie musieli opuścić przeszłość. Na pięć minut przed momentem, w którym w nią wkroczyli dokładnie trzy tygodnie temu. Wtedy działo się to o godzinie 13.00. Pięć minut to niezbędny margines bezpieczeństwa, żeby w  Bramie Czasu nie spotkać samego siebie wędrującego w drugą stronę. Wiem, że to brzmi okropnie skomplikowanie, ale sprawy związane z podróżami w czasie są tak potwornie trudne i tak niewiarygodne, że nie łatwo  je wytłumaczyć nawet profesorowi fizyki, a co dopiero zwyczajnym ludziom, jak my wszyscy. W każdym razie, aby znaleźć się na Ziemi, w Warszawie, na Bielanach o godzinie 22.00, tak jak to było zakładane, musieli wystartować przez Bramę Czasu  o 12.55. Jeśli im się to uda, znajdą się w jednej chwili w przestrzeni tam, gdzie z niej trzy tygodnie temu wyszli. To znaczy jakieś trylion kilometrów od miejsca, dokąd zdążyła już polecieć Ziemia. Latający talerz przelatywał ów trylion kilometrów w dziewięć godzin i sześć minut.

Książę Krak nudził się dzisiaj w urzędzie, ponieważ był sam. Mądrodudek przygotowywał talerz i machinę czasu do startu, a Bartłomiej Bartolini dogadywał się z prezesami Polskiego Związku Piłki Nożnej i dawał do prasy oraz kroniki telewizyjnej ostatnie anonse słynnego w wielkim świecie cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro, czyli „Zielonej Areny” Bartłomieja Bartoliniego z Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty. Cyrk miał dać jedno jedyne, ale za to największe w swej przesławnej historii przedstawienie. Miało się ono odbyć dnia trzeciego lipca z udziałem polskich piłkarzy, w namiotach opodal Parku Kępy Potockiej, o godzinie 20.30. Miało to być „Widowisko Piłkarskie z okazji Finałów Mistrzostw Europy”. O dziwo szefowie związku futbolistów polskich bez zmrużenia oka przyjęli zaproszenie dla siebie i drużyny do udziału w cyrkowym widowisku. Centralnym jego punktem był pokaz  iluzjonistyczny prawdziwego złotego Pucharu Europy z „niespodzianką”. Przez całe trzy tygodnie Krak i Bartolini rozpowiadali po wszystkich kolejkach, we wszystkich wydziałach urzędu, że „niespodzianka” w pucharze to głowy państwa Polski i Ukrainy, które zjawią się w cyrku osobiście. Już pierwszego dnia pobytu w przeszłości, czyli trzy tygodnie temu, Bartolini umieścił w Internecie piękną prezentację cyrku „Zielona Arena” przygotowaną przez Samborka w Power Poincie. Cyrk z prezentacji przedstawiał się znakomicie.

Po kolejnych dwudziestu minutach urzędnik nareszcie się zjawił. Stanął przed tłumem z miną iście królewską, potoczył władczym spojrzeniem po zebranych i oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu:

- Nikogo dzisiaj nie przyjmę! Jestem bardzo zajęty!

Tłum westchnął zdumiony,  a potem nerwowo przełknął ślinę. W tym czasie urzędnik złapał za klamkę swojego gabinetu i zanurzył się w jego czeluściach. Książę Krak był oburzony.

- Jak to! – krzyknął – Mam tylko odebrać papierek z pieczątką  i podpisem prezydenta! Ten dokument jest gotowy, tylko go wydać!

Inni milczeli. W drzwiach obok ważnego urzędnika pojawiła się zaraz usłużna sekretarka.

- Pan zastępca zastępcy sekretarza zastępcy prezydenta przyjmie państwa wszystkich jutro.

- Ale ja muszę mieć ten dokument dzisiaj! – ryknął groźnie książę – I to już!!! Bezzwłocznie!!!

- Pani Marysiu – szepnął ważny urzędnik do sekretarki – Kto to jest ten awanturnik w koronie? Ten gość zna się na prawie. Wie, że istnieje formuła bezzwłoczności dostarczania decyzji prezydenta!

- Nie wiem, kto to. – wzruszyła ramionami pani Marysia -  Wygląda jak król.

- Dobrze – ogłosił urzędnik – Skoro król musi bezzwłocznie, to dostanie w drodze wyjątku. Proszę króla do mnie.

W korytarzu rozległ się szmer oburzenia, ale ważny urzędnik uciszył go krótko:

- I nie buntować mi się tutaj, bo do jutra już niedaleko. Każdy chciałby pewnie dostać jutro korzystną dla siebie decyzję? Hę?!

Książę Krak podreptał pośpiesznie do gabinetu, gdzie odebrał bezzwłocznie najważniejszy z dokumentów z najważniejszą pieczęcią i najważniejszym podpisem. Dokument ten ozdabiała iście królewska czerwona kokarda. Książę czuł się okropnie, kiedy przechodził obok rozsierdzonego tłumu, który pomstował na urząd i urzędników.

- Ludzie! – zawołał książę Krak, kierowany po trosze poczuciem winy  – Czemu nie upominacie się o swoje prawa, jak ja?! Trzeba było krzyczeć! Zróbcie coś wreszcie. Ja niestety nie mam czasu na rewolucję. Gdyby nie to, zaprowadziłbym tu zaraz z powrotem monarchię konstytucyjną.

- Tak! Pewnie! Racja! Zróbmy rewolucję! Do diabła z tym, mamy swoje prawa! – krzyczeli rozochoceni petenci urzędu, kiedy książę biegł już ulicami do latającego talerza.

Ale kiedy ważny urzędnik pojawił się na korytarzu, tłum umilkł i najpierw jedni się mu kłaniali, potem drudzy podawali ręce, wreszcie ktoś trzeci wręczył mu bombonierę.

- Do jutra! – pożegnał ich ważny urzędnik i zakończył urzędowanie na dziesięć minut przed czasem. Była godzina za dziesięć pierwsza.

Profesor Gąbka, Samborek i Don Pedro znajdowali się już na ulicy Gwiaździstej i tylko kilkaset metrów dzieliło ich od pola cyrkowego. Wieczór był niesłychanie spokojny, w powietrzu rozchodził się zapach róż, lip i jaśminu, a świerszcze cykały jak oszalałe. Od Wisły powiało mułem rzecznym i Don Pedro z rozkoszą wciągnął w nozdrza tę przepiękną woń. Wtem za ich plecami rozległ się warkot wielu silników. Obejrzeli się za siebie i zobaczyli, jak zza zakrętu wyłonił się wóz pancerny, który pędził ulicą z dużą prędkością. Za nim podążały samochody bojowe z ludźmi w mundurach i kominiarkach. Wkrótce kawalkada minęła ich wielkim pędem. Za wozami bojowymi z kolistymi z trupią czaszką przebitą bagnetem i napisem „KOP-DOP Ochrona”, jechały nieoznakowane samochody, w których siedzieli krótko przystrzyżeni ludzie w garniturach i ciemnych okularach. Nisko po niebie przetoczyły się z basowym klekotem wirników błyskające światłami czarne jak noc helikoptery Osa. Wszystko to zdążało gdzieś w stronę miejsca, w którym postawili swój cyrk.

- Czy oni przygotowują trzecią wojnę światową?! – zapytał Samborek

- Obawiam się – odpowiedział mu profesor Gąbka – Że to oddziały Prawej Ręki Licho, najważniejszego Guilta na Ziemi, czyli Marszałka Zmory… I że chodzi im o nasz namiot.

W tym momencie minęła ich ciężarówka ciągnąca armatę.

- Teraz rozumiem – rzekł Don Pedro – Dlaczego go nazywają Marszałkiem, chociaż podobno nawet nie służył w wojsku.

Za kolejnym zakrętem okazało się, że niestety mieli rację. Mundurowi i cywile rozłożyli się na placyku. Zdążyli opuścić pojazdy i rozchodzili się, tworząc kordon wokół cyrkowej polany.

- O rany! – wyrzucił z siebie Samborek – Jak my się dostaniemy do domu?

- Mam nadzieję, że prosto – powiedział profesor Gąbka i podszedł do uzbrojonego po zęby człowieka w granatowym stroju bojowym.

- Przepraszam, ale chcielibyśmy przejść.

- Przejść? Jak to? Do środka? – zdziwił się wojak.

- Tak, właśnie. My jesteśmy z tego cyrku. Chcielibyśmy wrócić do pracy.

- A, do pracy?! – rzekł zamaskowany wojownik – Proszę bardzo. Ja mam tylko rozkaz nikogo stamtąd nie wypuszczać.

- Dziękujemy uprzejmie – powiedział profesor Gąbka i cała trójka nie niepokojona przez nikogo udała się do cyrkowego namiotu.

- Szybko, szybko!!!! – Mądrodudek z Bartolinim stali na drabince latającego talerza i wymachując rękami ponaglali księcia Kraka.

Książę zakasał swój książęcy płaszcz i długimi susami, z koroną w prawej ręce oraz najważniejszym dokumentem w lewej, pędził przez łąkę nad Wisłą nie zważając na wpadające nań biedronki, pszczoły  i  motyle.

- Ale się zasapałem – wyrzucił z siebie stawiając stopę na szczeblu drabinki do włazu.

- Przekroczyliśmy barierę bezpieczeństwa – powiedział zaaferowanym głosem Bartolini.

-Ja, ja . Tak. My moż spotk sami się! – potwierdził Mądrodudek – Tylk dwie min do start!

Pośpiesznie zatrzasnęli właz i podążyli do głównej sterowni. Mądrodudek zasiadł za pulpitem i wprowadził do komputera pokładowego kod startu. Komputer zamruczał, silnik zabuczał, komputer westchnął, kolumna światłoczasowa ruszyła tęczowym kołowrotem. Książę Krak i Bartolini pośpiesznie zapięli pasy a Mądrodudek wpiął się do kontaktu. Barwy kolumny zaczęły migotać w oszałamiającym tempie i stawały się coraz jaśniejsze.

- Uwaga! – rzucił komputer pokładowy – My startować! Trz…, dw…, jed, … Zeeeerrrooo!!!

Na ekranie komputera pokładowego ukazała się brama czasu.

- Uwaga! Uwaga! – ostrzegł ponownie komputer pokładowy – My wchodzić w Bram Czas! Trz…, dw…, jed, … Zeeeerrrooo!!!

Zrobiło się zupełnie ciemno i zaległa absolutna cisza.

Helikopter wylądował na terenie graniczącym z polaną cyrkową i komendant Ciernik sprawnie opuścił pojazd. Przywitał się z jednym z dowódców, uścisnął dłoń jednego z szefów tajniaków, po czym we trójkę udali się w stronę cyrku.

- Teren odcięty! – meldował ten w mundurze

- Zwierzyna w saku! – powiedział ten w garniturze – Osaczeni, he, he! – zaśmiał się grubo.

- Wszyscy?!

- Osy meldują, że na ekranach mają sześciu.

- W Zaczarowanym Ogrodzie było ośmiu… – zastanowił się Ciernik – Dwaj muszą jeszcze gdzieś być. A co z namiotem i amfibią?

- Prześwietlone. Puste.

- Puste?…Niedobrze – wymruczał pod nosem komendant.

Chociaż wszystko było jak ta lala, wciąż miał czarne myśli i złe przeczucia. Zatrzymali się przy bramie ogrodzenia. Ten w cywilu podał komendantowi nagłaśniającą tubę.

- Dyrekcja cyrku! – huknął Ciernik – Dyrekcja proszona jest bardzo uprzejmie do ogrodzenia! Tak, jak najuprzejmiej!!! Proszę wziąć ze sobą do okazania: pozwolenie na lądowanie, pozwolenie na rozbicie namiotów, pozwolenie na prowadzenie cyrku, pozwolenie na prowadzenie amfibii, prawo jazdy i prawo do pilotażu myśliwców, pozwolenie na przedstawienie i pozwolenie na pobyt w stolicy! Proszę przygotować paszporty, zaświadczenie o odbyciu szkolenia przeciw-pożarowego i świadectwa zdrowia wszystkich pracowników! Proszę przygotować dokumenty ubezpieczenia cyrku, ubezpieczenia pracowników, ubezpieczenia od niespodziewanych wypadków i ulewnego deszczu, ubezpieczenia od złodziei i Autocasco! I świadectwo szczepienia psa przeciw wściekliźnie!

Na twarzy komendanta po raz pierwszy tego wieczora pojawił się szeroki uśmiech. Liczba zezwoleń i dokumentów, jakich zażądał, zdawała się gwarantować sukces operacji. Było niemalże niemożliwe, żeby jakakolwiek firma w mieście zgromadziła to wszystko i żeby każdy z tych papierków był aktualny.

- ZUS – szepnął  mu cywil. Jerzy Ciernik stuknął się w czoło tak, że byłyby mu spadły okulary.

- Oczywiście – wyszeptał, po czym ryknął w tubę – Przygotować zaświadczenie o aktualnej wpłacie do ZUS! – zaśmiał się do swoich przybocznych – No tośmy ich załatwili na cacy.

- Powtarzam – rzucił w tubę – Dyrekcja!…

… Ale zanim zaczął, w wejściu do namiotu ukazały się dwie postacie. Jedna w meloniku, druga w czarnoksięskiej czapce. Dwaj dziwaczni osobnicy podeszli do bramy w ogrodzeniu pola cyrkowego.

- Jestem profesor Gąbka – powiedział ten w meloniku – A to jest Doktor Koyot. Witamy panów serdecznie w cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro.

- Czy panowie są z dyrekcji?! – rzekł wyniośle Komendant. – I czy macie ze sobą wszystkie dokumenty?!

- Nie jesteśmy z dyrekcji – powiedział profesor – Bo u nas nie ma dyrekcji, a dyrektorem jest sam maestro Tomatto, czyli Bartłomiej Bartolini.

- Dobrze. To proszę go tutaj poprosić. – zaskrzeczał komendant przez tubę

- Tak się składa, że chwilowo wyjechał.

- Wyjechał?! Ciekawe. – Ciernik zakręcił swego jedynego włoska i poprawił okulary na nosie – A pozwolenia macie ze sobą?!

- Nie. Nie mamy. – powiedział doktor Koyot. – Niestety dyrektor Bartolini nie zdążył wrócić z Urzędu i ….

-  Co?! – przerwał mu rycząc przez tubę  komendant – Nie macie pozwolenia?!

- Ani jednego, bo dyrektor jeszcze nie wrócił. – tłumaczył cierpliwie doktor Koyot – Jeżeli panowie chwileczkę zechcecie zaczekać, to być może…

-  Co czekać?! Nie macie zezwolenia i to ani jednego?! – Komendant wyprostował się. W poczuciu wielkiego tryumfu i niekwestionowanego zwycięstwa poczuł nagły przypływ ciemnej siły – Skoro nie macie – ryknął, aż zatrzęsła się ziemia – To zaraz zwiniemy cały ten tutaj cyrk! Cyrku sobie z nas robić nie będziecie!!! Panowie – rzucił do swoich podkomendnych – Do! … – i głos uwiązł mu w krtani, bowiem niebo przeszyła błyskawica.

Może to gwiazda spadła wprost na polanę? Wszyscy otwarli usta ze zdumienia. Za małym namiotem pojawiło się jakby czerwone światełko.

- Przepraszam na minutę, zaraz wracam – rzucił doktor Koyot i skierował się do małego namiotu.

- Co to było?! – rzucił Ciernik  do Mundurowego i Cywilnego.

- Co to było?! – rzucili Mundurowy i Cywilny w mikrofony zatknięte w klapach.

Nie doczekali się odpowiedzi. Z małego namiotu wyszedł Doktor Koyot, a za nim Bartłomiej Bartolini herbu Zielona Pietruszka i książę Krak. Obaj dźwigali naręcza pozwoleń i dokumentów oraz najświeższe wydanie Wieczornego Kuriera.

- Witam! -  powiedział zatrzymując się przy ogrodzeniu Bartolini – Jestem dyrektorem tego cyrku. A  pan jest dyrektorem tamtego? – wskazał za ogrodzenie, gdzie przyczaili się mundurowi i tajniacy, obsługa armaty i załoga pancernego wozu.

- Tak! To znaczy nie. Wypraszam sobie! – wrzasnął komendant – Czy macie wszystkie potrzebne zezwolenia, żeby tutaj postawić swój cyrk?!

- Tak. Mamy. Proszę sprawdzić.

Bartolini wysypał pod nogi komendanta stos papierów, który przydźwigał w swoim fartuchu. Książę Krak wysypał drugi stos zwojów i rolek ze swojego płaszcza.

- A to jest dokument najważniejszy – rzekł, wręczając Ciernikowi wielki papier z czerwoną kokardą – Pozwolenie od Prezydenta na wystawienie widowiska w tymże cyrku dnia trzeciego lipca.

- A żeby panu oszczędzić czasu na kontrolę tych stosów dokumentów, proszę – Bartolini wręczył  komendantowi gazetę – To dzisiejszy numer Kuriera Wieczornego, tu wszystko jest napisane.

Komendant przeczytał tytuł w gazecie i pozieleniał na twarzy, a nogi się pod nim ugięły. Rozwinął też na wszelki wypadek wielki dokument z czerwoną wstążką.

- No tak, poznaję. To jest podpis i pieczęć Prezydenta Miasta Warszawy. Przepraszam.

Przerwać natychmiast akcję !!! – ryknął w tubę – Oni mają wszystkie konieczne zezwolenia od Prezydenta Miasta!!!

Ci umundurowani i ci po cywilnemu zaczęli entuzjastycznie bić brawo. Komendant Ciernik, choć z wielkim bólem, wyciągnął ku Bartoliniemu prawicę. Uścisnęli sobie ręce. Brawa i wiwaty wzbiły się jeszcze mocniej nad bielańskimi łąkami. Jak widać tym oddziałom bojowym nie śpieszyło się wcale do boju.

- Tym razem wygraliście, spryciarze – wysyczał komendant potrząsając ręką Bartoliniego – Ale przysięgam, że was jeszcze dopadnę.

Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do swoich oddziałów, a jego przyboczni ruszyli za nim.

- Zarządzam odwrót – ryknął przez tubę i cisnął ją z wściekłością w trawę.

Wszyscy jak na komendę opuścili posterunki i poklepując się po ramionach ze śmiechem wracali do pojazdów.

Wkrótce wokół namiotu zapanowała błoga cisza. Z wnętrza wypełzł Smok Wawelski i Czarny Bolo, a za nimi Samborek i Mądrodudek.

-Uff! – westchnął z ulgą  Don Pedro, który dołączył do nich na końcu – Ależ to było wejście Smoka! Carramba!!!

- To jeszcze nie koniec. Przygotujcie się na jutro. Rano wielka parada cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”. Musi być o nas głośno w mieście.

I rzeczywiście było głośno. Tytuł w Kurierze Wieczornym obwieszczał: „Dziś najsłynniejszy na świecie cyrk Bartłomieja Bartoliniego z Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty zwany „Zieloną Areną” odebrał z rąk Prezydenta Warszawy ostatnie konieczne pozwolenie na występy w stolicy!!! W noc pełni księżycowej, z trzeciego na czwartego lipca wielki pokaz na Bielanach. Jak za dawnych lat!”…

Warszawiacy mieli jeszcze tego wieczora więcej fantastycznych atrakcji. Oto radio Tra-Ta -Tam nadało materiał, co prawda audio, jak to radio, ale za to fantastyczny:

- Szanowni państwo – donosił spiker – Oto zgłosił się do nas incognito pewien człowiek, który sfilmował pewien incydent. Starcie redaktora Chytruska z fantastyczną, przewspaniałą ekipą magików cyrku Maestro…. Możemy tylko potwierdzić, wierzcie nam na słowo, że takiego pokazu ogniowego i pokazu magii  jeszcze nie widzieliśmy!!! …

… I tak dalej, w koło, aż do końca, do ostatniego okrzyku odpływającego Wisłą do Młocin redaktora Leszka Chytruska.

To była sensacja. A ile radości! No, może nie wszyscy się cieszyli.

Leszek Chytrusek zacisnął zęby i ze złością powiedział do komendanta Ciernika

– Chcę mieć pierwszeństwo na wywiad z tymi cyrkowcami – Obaj siedzieli w helikopterze Marszałka Zmory. Przed chwilą wylądowali na dachu Warszawskiej Wieży. – Zajdę im za skórę, zniszczę ich, jeszcze mnie popamiętają.

- Co ja powiem Marszałkowi? – martwił się komendant – On mnie żywcem obłupi ze skóry.

Zbierało mu się na płacz.

Nowe Przyogdy Gabki Sawa i Kira bialczynskie BOLO2 kompr web

Rozdział 9 –  Poranna parada oraz nocna narada. Straszny Dwór

Poranna parada okazała się wielkim sukcesem. Już w metrze dopadli ich reporterzy z mikrofonami i kamerami. Kiedy szli przez Królewską i znaleźli się w Ogrodzie  Saskim, towarzyszył im spory orszak dorosłych i dzieci. Te ostatnie otoczyły wianuszkiem Smoka Wawelskiego, który – jak wiadomo – bardzo lubi dzieci i z tego powodu pozwala im wchodzić sobie na głowę. Dzieci podążały też sznureczkiem za Czarnym Bolem, który zadziwiał wszystkich swoim apetytem na brzoskwinie i winogrona. Czarny Bolo był prawdziwym francuskim pieskiem i uwielbiał owoce oraz warzywa. Wszyscy w korowodzie przebrali się w stroje drużyn uczestniczących w Euro 2012. Tylko Bolo nie musiał się przebierać, ponieważ miał białe podkolanówki, czarny tułów, łaciaty łeb, a na piersi i szyi białą koszulkę. W sumie więc francuski piesek wyglądał jak rasowy reprezentant Niemiec, chociaż Bartolini twierdził, że wygląda jak włoski kelner, a wiedział sporo na temat włoskich kelnerów. Bartolini z racji swych rodowych korzeni, chociaż czuł się Polakiem, przywdział barwy Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty. Na czubku rożnoszpady obracał futbolówką. Doktor Koyot w pomarańczowym stroju klowna z wielkimi czarnymi butami, czyli w barwach typowych dla piłkarzy Holandii, robił za pełną orkiestrę – dął w trąbę, walił w wielki bęben, który zamontował  sobie na brzuchu i strzelał czynelami, a do tego potrząsał w rytm marszu dzwonkami na błazeńskiej czapeczce. Z trąbki wypuścił dodatkową rurkę, przez którą w takt melodii wylatywały w powietrze mydlane bańki. To jeszcze nie koniec. Co któryś raz czarodziej zamiast w bęben walił pałką w mydlaną bańkę, a w jej miejscu pojawiały się ulotne miniaturki obiektów, a to księżniczka lecąca na łabędziu, to tygrys w skoku, to znowu palma kokosowa, czy biało-czerwony kapelusz z żółto-niebieskim pióropuszem. Pojawienie się każdego obiektu w powietrzu wzbudzało wielki aplauz, a aplauz przyciągał coraz to nowych gapiów. Z transparentów niesionych przez Samborka i profesora Gąbkę publiczność mogła się dowiedzieć o wielkim cyrkowo-piłkarskim widowisku na Bielanach, z okazji zakończenia Euro 2012. Kiedy dotarli pod Barbakan i wkroczyli na Starówkę otaczał ich już nieprzebrany tłum, TV Warszawa transmitowała pochód na żywo, a radio Tra-Ta-Tam ogłosiło z  powodu tej parady konkurs wiedzy piłkarskiej, w którym pewien wielki sponsor ufundował jako główną nagrodę luksusowy samochód z napędem na cztery koła, z GPSem i z klimą.

Don Pedro miał rację, ich pojawienie się było prawdziwym wejściem smoka i żadna więcej reklama nie była im potrzebna. Dla porządku wspomnimy tutaj, że w korowodzie reprezentowane też były inne drużyny: książę Krak w swoim królewskim czerwonym płaszczu z białym gronostajowym kołnierzem reprezentował Polskę. Doszło na tym tle do pewnego sporu, ponieważ to Samborek chciał się ubrać w strój polskiego piłkarza, ale oczywiście ustąpił księciu z grodu Kraka i zadowolił się barwami Ukrainy, żółtą koszulką i niebieskimi spodenkami. W końcu dla każdego Krakusa, czyli mieszkańca starożytnej Białej Chorwacji, którą od czasów Bolesława Chrobrego nazwano Małą Polską, Ukraina była jak druga Polska. Pierwsza była im macierzą, a druga ojczyzną. Don Pedro wystroił się jak torreador w złote spodnie, złotą koszulę i w czarny kapelusz. Pelerynę obrócił na czerwoną stronę i machał nią jak muletą, bo tak było bardziej po hiszpańsku. Do krótkiego spięcia doszło też między Mądrodudkiem a Smokiem Wawelskim, ponieważ obydwaj (dzięki swojej zieleni) mogli reprezentować Zieloną Wyspę.  Na szczęście w spór wkroczył profesor Gąbka, który wytłumaczył Mądrodudkowi, że jego zieleń przypomina kolor modry, a modry kolor nada się, żeby reprezentować Francję. Mądrodudkowi rozwiązanie to przypadło do gustu, bo słowo modry przypominało słowo mądry.

- Modr… mądr… – powtarzał z wielkim zadowoleniem – Mądr… modr…dud!

Oczywiście najbardziej filozoficznie podszedł do sprawy profesor Baltazar Gąbka, który przystroił się w barwę niebieską, białą i czerwoną. Dzięki temu sam jeden reprezentował pół Europy.

Na paradzie, spotkaniach i rozmowach miło upłynęło przedpołudnie, ale prawdziwie ważne działania zaplanowano na noc. Osiemnasty dzień czerwca 2012 roku miał być jednym z trudniejszych momentów dla świata. Każdy nów księżycowy to okazja do ataku dla Sił Ciemności. Brak światła Księżyca, otulającego Ziemię magiczną barierą  powstrzymującą demony i ciemne energie powoduje, że w poczuciu zupełnej bezkarności, uderzają one ze zdwojoną mocą. Nie inaczej było i teraz, a nasi bohaterowie właśnie w tę noc musieli wykonać dwa bardzo trudne zadania. Pierwsze polegało na skopiowaniu księgi Laurentego z Rud. Bez doktora Koyota i jego umklajdera wejście do podziemi dobrze strzeżonego Pałacu Krasińskich byłoby całkowicie niewykonalne. Jednak nawet z użyciem czarodziejskiej różdżki było to przedsięwzięcie karkołomne i niebezpieczne. Postanowiono, że grupie która dokona tego brawurowego czynu przewodzić będzie Profesor Gąbka. Smok Wawelski aż palił się do akcji, mimo tego zdecydowano, że trzecim uczestnikiem zespołu zostanie, ze względu na znacznie mniejsze rozmiary, Bartłomiej Bartolini. Bibliotekę zamykano o godzinie  osiemnastej. Pół godziny później ekipa Baltazara mogła więc teoretycznie wkroczyć do akcji. Drugie zadanie wydawało się jeszcze bardziej niebezpieczne. Smok był niepocieszony, że z powodu rozmiarów ciała i wyglądu zewnętrznego, także  i w tej wyprawie przyjdzie mu pełnić tylko rolę kierowcy i łącznika. Pierwsze skrzypce grali tu Książę Krak, Don Pedro i Samborek. Smok miał ich przewieźć amfibią kilkadziesiąt kilometrów na południe, w okolicę Sieradza, gdzie w miejscowości Kalinowa znajdował się Straszny Dwór. Wiadomo było, że na dzień osiemnastego czerwca w Strasznym Dworze zaplanowano oficjalną konferencję Najbardziej Oświeconej Rady i spotkanie zarządów konsorcjów należących do Marszałka Zmory. Don Pedro wyczytał to z gazet. Nikt jednak nie wiedział co zaplanowano tam na noc. Książę Krak, który był znawcą starożytnych kultów i obrzędów, twierdził z całą stanowczością, że w noc nowiu Księżyca odbędzie się tam zlot Sił Ciemności, i że zjawi się na nim sama Licho. Był tego pewien, bo data ta, także według obliczeń astrologii i magii  idealnie nadawała się na wielki sabat. Doktor Koyot poparł go bez zastrzeżeń.

- Osiemnaście w numerologii równa się dziewięć – powiedział – A  szósty miesiąc zsumowany z dwunastym rokiem daje znów dziewięć. Dwie dziewiątki to tandem, który uruchamia Motor Samospełniającego się Wieczystego Upadku. Bo dziewięć i dziewięć równa się znów osiemnaście, czyli dziewięć.

Każda kolejna dziewiątka dodana do tej sumy daje znowu dziewiątkę, w nieskończoność. Generalnie dziewiątka nie jest złą cyfrą, rzecz w tym, że jest najwyższą z podstawowych dziewięciu cyfr. Wiadomo, że jeśli wdrapiesz się na szczyt góry to wyżej już nie wejdziesz, możesz tylko spaść. Jak powiada stare przysłowie: „najbardziej boli upadek z wysokiego konia”. Koń Dziewiątki Dziewiątek to nie był wysoki koń, to było kosmicznych rozmiarów konisko.

Samborek w Internecie odnalazł  fotografie Strasznego Dworu. Posadowiono go pośród pól gospodarstwa rolnego. Pałac właśnie wystawiono na sprzedaż. Został opróżniony i przygotowany do remontu. Mimo tego Konsorcjum KOP do P wynajęło obiekt na trzy dni. Don Pedro przesłał obrazy „poza czasem i przestrzenią” do Największego Deszczowca. Ten potwierdził, iż miejsce jest wyjątkowo nieczyste. Jeżeli gdzieś i kiedyś miały zostać przedstawione plany Sił Ciemności i podjęte decyzje, to właśnie tam. Znaleźć się o północy pomiędzy ciemnymi mocami i ich poplecznikami Guiltami, nie jest niczym przyjemnym, lecz jeśli nasi bohaterowie zamierzali na serio zmienić świat i zapobiec tragedii, musieli się tam udać i wmieszać w tłum Sagatowiczów.

Czarny Bolo, który też rwał się do akcji, a warczenie włączało mu się samo na myśl o potężnych wrogach, niestety razem z Mądrodudkiem musiał pozostać na straży Cyrku.

- Wrrrr, wrooor, hawk! – powiedział Czarny Bolo – Nie podoba mi się to, że ja mam siedzieć w cyrku, a Don Pedro będzie w Strasznym Dworze. Popędziłbym ja im wszystkim kota! Waaarh, hawk!

- Właśnie dlatego lepiej będzie, jak popędzisz każdego, kto się zbliży do naszych namiotów, zamiast płoszyć zgromadzenie w Kalinowej. Tam musimy być wyjątkowo dyskretni. – zawyrokował książę Krak.

Martwiło go, że Bolo i Don Pedro nie za bardzo przypadli sobie do gustu.

Kiedy dwie ważne sprawy dzieją się na raz, powstaje problem, którą z nich najpierw opisać. Jednych bardziej by interesowało, czy nasi bohaterowie znaleźli w przepastnych podziemiach Biblioteki Narodowej rękopis imć Twardowskiego, vel Laurentego z Rud „Czary i atraktanty”. Pewnie pękają oni też z ciekawości, co to za obiekt-klucz, który może uratować Ziemię od zagłady, oraz co to są atraktanty. Inni zapewne są bardziej ciekawi, jak będzie wyglądało „drugie wejście” Licho i co też Ciemne Siły uknuły w Strasznym Dworze? Mnie przypada nieprzyjemny obowiązek dokonania wyboru. Kto przeczytał uważnie tytuł tego rozdziału, ten wie co wybrałem. Niezadowolonym z tego wyboru zdradzę na pocieszenie, co to są atraktanty i dam jedną jedyną, ale za to bardzo dobrą radę.

Atraktanty to inaczej wabiki, ale takie wabiki, które mają prawdziwie magiczną moc. Wywołują tak olbrzymią żądzę u tych dla których są przeznaczone, że nie potrafią się oni im oprzeć. Na przykład dla moich córek, w dzieciństwie, takim atraktantem były lody waniliowe. Inny przykład: kiedy pani komarzyca ma ochotę wyjść za mąż, wydziela kropelkę zapachu, który jest tak mocnym wabikiem dla wszystkich kawalerów-komarów, że zlatują się do niej z najdalszych okolic. Atraktant to wabik, który jest kluczem do czyjegoś serca i ma hipnotyczną moc skupiania uwagi tylko na jednym.

A teraz jedna jedyna, bardzo dobra rada, dla osób mniej zainteresowanych akcją w Strasznym Dworze: przeczytajcie sobie rozdział dziesiąty, a potem wróćcie w to miejsce, to jest na stronę 105. 105 w numerologii równa się 6!

Smok Wawelski doskonale radził sobie z prowadzeniem swojej amfibii po polskich drogach. Dziury i koleiny nie stanowiły dla jego pojazdu żadnej przeszkody,. Amfibia nie odbiegała też specjalnie wyglądem od najbardziej wypasionych gablot horrendalnych[3] snobów i nowobogackich samochwałów. Największym problemem był dla Smoka panujący tutaj olbrzymi tłok. W swoich licznych podróżach Smok Wawelski nigdy nie spotkał się z takimi korkami. Korki naprawdę go wkurzały, a do tego rozpadał się deszcz. Wyjechali po ósmej wieczorem i przez ulice Warszawy przebijali się dobrą godzinę. Raz Smok był już gotów pojechać po dachach tych wszystkich aut przed nimi, albo na przełaj przez łąki, ale książę Krak w porę go powstrzymał.

Za ich amfibią od samego początku drogi podążała niezauważona zielona osa, to znaczy bardzo stary, pomalowany na zielono zabytkowy skuter tej marki, dosiadany przez zakapturzoną postać w zielonej pelerynie.

Przed rozpoczęciem działań książę Krak rozdał członkom poszczególnych ekip smartfony ufundowane przez jednego z operatorów sieci. Były to fantastyczne urządzenia, dużo lepsze od krótkofalówek, które Doktor Koyot wyczarowywał z wiślanych kamyków. Największym ograniczeniem dla nawet najlepszego czarodzieja jest  jego własna wyobraźnia. Te smartfony były urządzeniami najnowszej generacji, mini-komputerami wyposażonymi w satelitarne łącze tele-wideo. Oczywiście miały też dyktafon, kamerę, aparat fotograficzny, latarkę, superszybki Internet, GPS, lecz przede wszystkim możliwość prowadzenia wideo-konferencji z dziesięcioma numerami na raz.

- Full-wypas – powiedział na ich widok Samborek – Nie potrafią tylko stepować i grać w golfa.

Ekipa księcia Kraka pobrała też specjalne stroje z magazynów latającego talerza. Kosmiczna technologia Ufolódków pozwalała na zmianę właściwości tych strojów za naciśnięciem guzika. Raz mogły udawać zwyczajne ubrania, raz były jak wojskowe panterki, a kiedy indziej zamieniały się w prawie niewidzialny strój komandosów Ninja.

Kiedy dojechali do Kalinowej spadł mocny deszcz. Było już ciemno. Smok Wawelski zaparkował amfibię w przydrożnych zaroślach pod wioską. Włączył swój smartfon i uruchomił tryb wideokonferencji. Profesor Gąbka oraz książę Krak mieli smartfony wetknięte w kieszonki na piersi i włączone kamery. Smok wybrał jednostronny kontakt z nimi. W kontakcie mieli też pozostawać Mądrodudek, Bartolini i Doktor Koyot. Tylko z Mądrodudkiem dało się jednak pogadać, widocznie ekipa z Pałacu Krasińskich odcięła łączność. Rola łącznika zaczynała Smoka wciągać i fascynować. Jeszcze do wczoraj nawet mu się nie śniło, że możliwe są takie cuda. Na podzielonym na cztery ekranie obserwował, a przez słuchawkę słyszał, co się dzieje w Kalinowej i w Warszawie.  Całość zgrywał ze swojego smartfona do pokładowego komputera amfibii. – Istny cud! – pomyślał – Fantastyczne! – ale zaraz się zreflektował – Czy niedługo każdy będzie mógł podglądać i podsłuchiwać każdego?

Samborek, książę Krak i Don Pedro postanowili wejść do Strasznego Dworu od tyłu, przez wielki zaniedbany park. Dotarli tam pół godziny przed północą. Natychmiast zauważyli, że duża sala balowa w odległym skrzydle dworu jarzy się zimną, niebieskawą poświatą.

- Są właśnie tam – wyszeptał książę Krak.

- Trzeba uważać – rzucił Don Pedro – Na pewno rozstawili straże w parku.

- W razie czego działamy na moje „trzy – cztery” – zadecydował książę.

Deszcz ustał chwilę temu. Pachniało rumiankiem i macierzanką, świerszcze koncertowały w najlepsze, powietrze było ciężkie od aromatu nocnych kwiatów i lepkie od wilgoci. Nagle usłyszeli zbliżające się głosy, więc przycupnęli w kępie ziół. Strażnicy zbliżali się zajęci skrzekliwą kłótnią.

- Gdzieś porwał ten naszyjnik? –skrzeczał pierwszy liszek – Miałeś się ze mną podzielić!

- Nic nie porwałem. Był i się zbył – zaskrzeczał drugi z liszków.

- A może tyś go spaskudził, co, Paskudniku-Obłudniku?! Widziałem, żeś się przy nim kręcił.

-  Trzy – cztery! – krzyknął książę.

Dwa liszki i paskudnik były tak zaskoczone, że nie zdążyły ani mrugnąć trój-okiem, ani wydać jednego okrzyku z paskudnych powykrzywianych gąb. Nim kiwnęły palcem Don Pedro już pozaklejał im usta, Samborek zarzucił na łby kaptury, a książę Krak skrępował ręce i nogi.

- Tarnina – zauważył książę – Tu ich uwięzimy  – szepnął  – Pamiętam jedno zaklęcie, które powinno się nadać.

I rzeczywiście, nadało się. Przestroili swoje kombinezony Ninja tak, żeby udawały szatki liszków, albo łachmany paskudników. Za strażników dworu, mogli uchodzić jednak tylko od biedy, bo stroje paskudników są tak paskudne a ubrania liszków tak liche, że nie da się ich podrobić nawet przy pomocy wysokiej ufolódczańskiej technologii. Kiedy już uporali się                                                                                                   ze swoją garderobą książę Krak kucnął naprzeciw paskudnika, zdjął mu kaptur z głowy i odkleił ostrożnie usta.

- Czy znasz, kochany paskudniku, hasło i odzew?! – zapytał grzecznie.

- Pewnie, że znam!  – powiedział paskudnik jedną gębą, krzywiąc drugą, jakby wcinał cytrynę. – Ale ci nie dam!

- Skoro znasz – rzekł książę Krak spokojnie – To bardzo grzecznie i uprzejmie cię proszę, żebyś mi je podał.

Paskudnik tak bardzo zapaskudził powietrze, że wszyscy musieli zatkać nosy. Paskudził i łkał żałośnie. Dłuższą chwilę nie potrafił się powstrzymać ani od łez ani od paskudzenia. Wreszcie, kiedy nasi bohaterowie byli już niemal bliscy omdlenia wziął na wstrzymanie.

- Czy naprawdę z głębi serca tak bardzo grzecznie mnie prosisz?! – wydusił z siebie pierwszą gębą, zezując przy tym to na księcia Kraka to na Samborka.

- Wołałbym, żeby się to okazało prawdą – dodał sceptycznie drugą gębą, opuścił w dół kąciki ust i zatrzepotał rzęsami.

- Popatrz, tak bardzo mnie to rozczuliło, że spaskudziłem powietrze. – uzupełnił trzecią gębą uśmiechniętą od ucha do ucha.

- Tylko bądź szczery! – wrzasnęła na koniec pierwsza z gąb.

Ten paskudnik miał akurat trzy gęby i we wszystkich zęby, ale bywają paskudniki w innych wersjach, na przykład bezzębne albo tylko jednogębne.

-  Bardzo szczerze, z całego serca i nadzwyczaj grzecznie cię proszę, podaj nam hasło i odzew….Tylko błagam cię – książę czym prędzej powstrzymał go gestem – nie rozczulaj się już bardziej… ani nawet tak samo jak poprzednio!

- Powiem ci…. –  rzekła pierwsza paskudnicza gęba – Tak, powiem – potwierdziła po chwili namysłu gęba numer dwa – Powiem , bo nikt mnie nigdy jeszcze tak ładnie o nic nie poprosił. – stwierdziła trzecia z gąb – W ogóle nikt nigdy o nic mnie nie prosi! – powiedziała druga – Tylko rozkazują, albo poszturchują, albo grożą , albo krzyczą, że aż uszy bolą. – uzupełniła pierwsza.

Dalej poszło łatwo. Od pierwszej gęby dowiedzieli się, że hasło brzmi: ATOM, a od drugiej, że odzew to: MOTA, a trzecia gęba poprosiła ich o absolutną dyskrecję.

Poznawszy hasło bez trudu minęli gęste straże i za pięć dwunasta, znaleźli się w sali balowej Strasznego Dworu. Na szczęście był to dosyć liczny zlot, złożony także z ludzi, więc zamieniwszy po raz kolejny ubrania, tym razem na wykwintne garnitury,  wmieszali się pomiędzy uczestników. Salę zalewało błękitne światło emanujące z fosforyzujących pochodni. Z jednej strony sali znajdował się wielki stół prezydialny. Po środku ustawiono szczerozłoty tron pokaźnych rozmiarów. Na blacie stołu rozstawiono szklanki. Stała tam także potężna szklaną konew pełna szafirowego płynu. Na ścianie nad tronem zawieszono monumentalny, stary zegar z kurantem, który wskazywał za dwie minuty dwunastą. Po prawej i lewej stronie zegara powieszono portrety prapradziadka i pradziadka Marszałka Zmory. Od kiedy portrety przemówiły do niego w Sali Kandelabrowej, Marszałek woził je ze sobą wszędzie. Po prawej stronie tronu zasiadali poplecznicy Ciemnych Sił, rekrutujący się spośród ludzi. Tych  Ufolódki nazywały GUILTami, czyli Gnomami Utopii i Lobby Technologicznego. Ludzie siedzący za stołem byli dwa razy ważniejsi od tych, którzy siedzieli na widowni. Po lewej stronie tronu zasiadły liszki i paskudniki. Te za stołem były dwa razy większe od tych siedzących naprzeciwko, na widowni. Całe szczęście, że Samborek, Don Pedro i książę Krak znaleźli się pomiędzy ludźmi, bo po lewej stronie widowni byłoby im trudno wytrzymać. Paskudniki bez przerwy wokół siebie paskudziły, a liszki bez przerwy podwędzały innym jakieś rzeczy. Dochodziło przez to do zgrzytliwych kłótni i jazgotliwych sporów, a czasami też do brutalnych rękoczynów.

- A wy z jakiego regionu? – zapytał ich z mocno wschodnim akcentem, ubrany w garnitur niski człowieczek, kiedy zajmowali miejsca – Bo ja z Kazachstanu!

- Ooo, to daleko, Chazaria-Koszeria[4], rozumiem – powiedział poważnie książę Krak – To się chwali, przemierzyć pół kontynentu na tak ważną uroczystość. A my z bliska, z  Kraju Prawiślańskiego.

- Skąd?! A z Prywislańskiego Kraju? Ponimaju. – odrzekł i uprzejmie zrobił im miejsce obok siebie.

- Proszę o spokój! – powiedział tłukąc pięścią w stół postawny mężczyzna w okularach w złotej oprawie.

- To jest Marszalek Zmora – szepnął na ucho księcia Don Pedro – Widziałem go na zdjęciach.

- Ten z pojedynczym włosem to Jerzy Ciernik – poinformował ich Samborek –Występował w mundurze w czasie ataku na nasz cyrk.

- A ten trzeci obok to Leszek Chytrusek, ten redaktor z telewizji Nic Poza Tym. Smok wawelski i Doktor Koyot poznali się z nim bliżej. – uświadomił ich książę Krak.

– A reszta to członkowie Najbardziej Oświeconej Rady – zawtórował mu Samborek – Przemysłowcy, doradcy…

- …Geniusze technologii i genetyki – podchwycił Don Pedro – Autorytety moralne i dziennikarze.

- Spokój, Liszki! – rzucił donośnie Marszalek Zmora, ale nic to nie pomogło – Generale Karadziejewicz  – zwrócił się do podwójnej wielkości liszka siedzącego po lewicy -  proszę zaprowadzić porządek w swoich szeregach!

Liszek-Sekretarz, który stał u boku generała Karadziejewicza zdzielił najbliżej siedzącego rozwrzeszczanego liszka w łeb rulonem planów budowy elektrowni, które miały być dziś przedstawione Licho.

- Ciszaaaaaa!!! – wrzasnął generał Karadziejewicz – Bo wam nogi z tego, ten…powyrywam!!!!!

Zaległa śmiertelna cisza.

- Proszę o skupienie! –  huknął Marszałek Zmora – Oczekujemy na pojawienie się wysłanniczki Czarnej Dziury, pani Licho. Będzie tu za minutę. No już, skupionko! – powtórzył groźnie, a kiedy zaległa cisza, wskazując na zegar za tronem, zaintonował basem znaną pieśń:

Ten zegar stary gdyby świat

Kuranty ciął jak z nut.
Zepsuty wszakże od stu lat,
Nakręcać próżny trud.
Lecz jeśli niespodzianie
Ktoś obcy tutaj stanie…

Tu Marszałek przerwał niespodzianie, bo zegar zaczął bić. Uderzał głęboko i dźwięcznie. Dwanaście razy. Potem zaległa cisza.

Wiecie, że cisza ma różne wymiary i różnie można ją nazwać. Cisza, która teraz zapadła była pełna napięcia i oczekiwania, ale był to rodzaj ciszy nie do nazwania. Trwała dokładnie minutę.

Nagle wszystkim na sali balowej zdało się, że portrety pradziadka i prapradziadka Marszałka Zmory wykrzywiły gęby, wywaliły na wierzch gały i poruszyły ustami. Osłupiała widownia była też przekonana, że to z ust owych portretów wydobyło się zgrzytliwe jak piła mechaniczna, płynące z głębin Ziemi oświadczenie:

- Jeesssssteeemmm!

W jednej chwili słowo to napełniło salę niesamowitą wibracją. Szklanki na stole prezydialnym zaczęły drżeć i podskakiwać, a następnie razem z konwią śpiewać rozwibrowaną szklaną pieśń. Jakby ktoś grał na nich niewidzialnym palcem hymn na cześć przybywającej Licho. W następnej sekundzie szklanki przestały skakać po stole, a twarze przodków Marszalka Zmory znieruchomiały. Na tronie pojawiła się przybywająca z Nikąd niewiarygodna postać. Pojawiła się „z Nikąd”, ponieważ nie przybyła a była, a dopóki tutaj nie przybyła, przebywała w miejscu, które ludzie nazywają Nigdzie, a które jest Jądrem Ciemnej Energii. Na jej widok sabatowicze powstali z krzeseł. Mimo, że stali, byli i tak trzy razy od niej niżsi. Licho przystroiła się na ten wieczór w bufiastą suknię do samej ziemi ze świecącego czarnego brokatu, przeszywanego srebrną pajęczą nicią. W sukni tej z powodzeniem zmieściłoby się sześć grubych ruskich bab, a wypełniała ją sama jedna Licho. Don Pedro stwierdził ze zdziwieniem, że jest nielichej postury i wyobraził sobie, że pod sukniami ukrywa arsenał straszliwych broni. Szyję Licho przyozdabiała siejąca po sali błyskami diamentowa kolia. Ale najbardziej niewiarygodne było to, co znajdowało się powyżej szyi. Zamiast głowy miała trupią czaszkę, ledwo obciągniętą woskową skórą. Po bokach zwisały z niej cienkie proste włosy utkane z tej samej srebrzystej pajęczyny, która ozdabiała suknię. Pośrodku twarzy ziały dwa otwory. Spod grubych łuków brwiowych, z głębi oczodołów, wświdrowywały się w zebranych dwie pary oczu. Te wyższe, bliższe czoła oczy, świeciły intensywnym zielonym światłem, te niższe zaś, bliższe otworów nosowych, pałały równie intensywnym żółtym blaskiem. Marszałek Zmora na jej widok natychmiast chwycił za batutę i dyrygując widownią zaintonował:

Tysiąc lat, tysiąc lat

Śpiewać za mną cicho!

I cała sala podchwyciła ochoczo i rzeczywiście dosyć cicho:

Tysiąc lat, tysiąc lat

Niech nam żyje Licho!!!

Generał Karadziejewicz natychmiast podniósł dzban z napojem i zaczął  nalewać do szklanek.

Tysiąc lat, tysiąc lat

Daj nam z pełną michą!

Tysiąc lat, tysiąc lat

Ukochana Licho!!!

I…, jeszcze raz, jeszcze raz…

- Dosssyććć !!! – ryknęła Licho i wyrwawszy szklaną konew z rąk Karadziejewicza wychyliła ją sama do dna. – Siadaććććć! – syknęła.

Wszyscy potulnie usiedli, bacząc by górne oczy Licho nie zaczęły się jarzyć ostrzegawczym żółtym światłem.

- Co do Licha! – ryknęła odstawiając z hukiem konew – Co z wami?!!! Trzy kroki! Trzy kroki dzielą nas od celu, a wy nie potraficie ich postawić?! – jedno górne oko zaczęło pulsować raz na zielono, raz na żółto – Ten trzeci krok, znaną wam sprawę pewnego drzewa na Syberii, załatwiłam osobiście! Na Kremlu!… Myślicie, że z nimi, w tym pałacu jak bombka na choinkę, to była prosta gra?! – oboje górnych oczu pałało złowieszczym żółtym blaskiem -  Bo oni zawsze muszą mieć wszystko największe, więc choinkę na święta i Nowy Rok, też?! Nie! To była ciężka harówka i tona złota dla różnych przybocznych, żeby w ogóle na te pałace wejść!… Godziny przekonywania!… A wy tutaj co?! Chcecie mnie naprawdę rozgniewać?! – Teraz już wszystkich czworo oczu świeciło się na żółto, a jedno dolne migotało nawet od czasu do czasu czerwienią.

- Ależ pani – pośpiesznie wtrącił Marszałek Zmora – Wszystko jest na dobrej drodze, jest tylko jedna przeszkoda. Jakiś pacan ma tam działkę… z dwudziestoma dwoma dwustudwudziestoletnimi dębami. Na skraju planowanego pasa ochronnego elektrowni.

- Przekonaliśmy Unię, że ta elektrownia w sercu mazursko-litewskiej puszczy jest niezbędna dla przyszłości świata! – wtrącił się niepytany Komendant Ciernik i ponaglił Liszka-Sekretarza, aby czym prędzej wręczył Pani Licho plan elektrowni.

Ten z drżeniem kolan posunął się w jej kierunku, ale zrobił tylko jeden krok, gdyż nagle Marszałek Zmora wykonał w powietrzu salto i został posadzony w krześle na głowie. Potem ze stołu poderwała się wielka konew po niebieskim napoju i powędrowała na łysinę Ciernika. Łepetyna komendanta znalazła się w konwi, jak w szklanym słoju. Wyglądał teraz niczym kosmonauta, albo bokser po nokaucie. Liszek-Sekretarz padł na ziemię, podcięty czymś niewidzialnym. Rulon wyleciał mu z ręki i sam rozwinął się na podłodze.

- Nie okłamywać mnie! – warknęła Licho.

Wszyscy jęknęli z przerażenia i skurczyli się na swoich miejscach, usiłując stać się niewidzialnymi.

- Ależ brak tylko jednej pieczątki!… Z powodu tych dębów, pani! – rozpaczliwe krzyki Ciernika dobiegały z konwi, jak z tamtego świata.

- Pani?! Pani, bardzo proszę! – zawył Marszałek Zmora – Czy ja zawsze muszę z tobą rozmawiać z tak niewygodnej pozycji?

- Nie zawsze. Tylko kiedy wszystko chrzanisz! – syknęła Licho rozpalając drugie oko na czerwono.

- Ależ pani, te drzewa wytniemy po cichu, najdalej pojutrze! Chłop odda nam działkę po dobrej woli, jak ich już nie będzie miał! Tę pieczątkę też mamy w kieszeni. – Marszałek zrobił palcami znany gest oznaczający, że urzędnik, który ma wydać decyzję, dostał już swoje pieniądze.

Licho uspokoiła się i oczy jej pozieleniały. Don Pedro od chwili, kiedy się zjawiła czuł się bardzo dziwnie. Krew krążyła mu żywiej w żyłach, a na policzki wystąpiły wypieki. Z rosnącym napięciem obserwował kolejne jej wyczyny i czuł, że wzbiera w nim podziw dla tej niesamowitej postaci. Następne słowa Licho sprawiły, że pilnie nadstawił uszu.

- A co z naszymi przeciwnikami?! Spartaczyliście to znowu! – rzekła.

Obydwoje jej górnych oczu zapłonęło przy tych słowach na żółto, a jedno dolne zapaliło się nawet na chwilę na czerwono. Liszki, paskudniki i Guilty zadrżały, a całe prezydium zza stołu spełzło na wszelki wypadek pod blat.

- Ależ pani, sama ich wybroniłaś w Tajemniczym Ogrodzie! – zaprotestował Marszałek.

Niespodziewanie Licho wypuściła go z uścisku. Usiadł i ciężko oddychał. Kościstą ręką roztrzaskała też szklaną bańkę na głowie Jerzego Ciernika, dzięki czemu zaczerpnął wreszcie powietrza.

- Głupcy! – wrzasnęła – Zrobiliście zasadzkę w Świętym Gaju! W przybytku starych słowiańskich bogów! Czy wy durnie myślicie, że wszystko wam wolno?!!! Nie wiecie, że kto tam wejdzie staje się nietykalny, a kto złamie to tabu, ściąga na siebie gniew wszystkich bóstw Wszechświata?! Wszystkich!!

Stół uniósł się do góry, a drugie dolne oko Licho zapłonęło na czerwono. Nagle znów się uspokoiła. Czerwony kolor oczu ustąpił żółtemu. Stół opadł na podłogę.

- Koniec posiedzenia! Do roboty! Ale już!! – huknęła, aż zatrzęsły się ściany, podłogi i sufity.

Tłum poderwał się z krzeseł. Powietrze w całej sali zostało w jednej chwili spaskudzone, a liszki zasypały podłogę skradzionymi wcześniej przedmiotami wyrzucanymi teraz bez ładu i składu z kieszeni, z kapeluszy i zza pazuchy. Przy drzwiach wyjściowych powstał zamęt, ktoś się przewrócił, ktoś wpadł na kogoś, ktoś kogoś zaczął tarmosić za uszy. Jedni wspinali się po plecach drugich, byle tylko szybciej wydostać się z zasięgu wzroku Licho. Paskudniki i liszki hurmą wypadały z sali balowej, Guilty tratowały się w wyjściu.

Jeden z czarnych jak noc paskudników, który miał na imię Czarnonocnik zauważył w tym chaosie dziwną jak na to zgromadzenie postać w zielonej pelerynie z kapturem zasłaniającym twarz. – A to kto, u Licha? – pomyślał i postanowił nie spuszczać jej z oka. A nuż uda się przysłużyć Przepotężnej Pani i zostanie mianowany przez nią majorem a może nawet generałem paskudników? Paskudnik kątem oka zauważył, że Marszałek Zmora dosiada komendanta Ciernika i poganiając go jak wierzchowca cwałuje do drzwi.  Sala balowa zamieniła się w pobojowisko. Licho obrzuciła rozgardiasz pogardliwym wzrokiem, zaśmiała  się złowieszczo i … zniknęła.

Don Pedro poczuł, jak odzywają się w nim dawne ciemne wspomnienia i pragnienia.

- Carrramba! – pomyślał – Chciałbym być tak silny jak ona i rządzić innymi twardą ręką, jak niegdyś rządził Największy Deszczowiec!

Licho przypominała mu go trochę, ale była tysiąc razy potężniejsza od Największego.

Don Pedro zauważył, że w całym tym rozgardiaszu Liszek-Sekretarz zgubił plan elektrowni, który próbował wręczyć Licho. Czym prędzej zwinął wielką płachtę w rulon i  schował ją za pazuchą swego wytwornego garnituru.

Książę Krak, Don Pedro i Samborek pośpiesznie opuścili Straszny Dwór i bez przeszkód dotarli do amfibii. Smok zdziwił się, że wszystko trwało tak krótko, po czym poinformował ich, że muszą się udać do pałacu Krasińskich, gdyż Profesor Gąbka i Bartolini potrzebują pilnie pomocy. „Czary i atraktanty” wciąż się nie odnalazły, mimo że było już trzydzieści minut po północy.

Nowe Przygody Gabki _sawa i kira bialczynskie_ufoludek2 kompr web

Rozdział 10 – Straszne dziwy w pałacu Krasińskich  

 

Ekipie profesora Gąbki od początku nic nie układało się tak, jak powinno. Najpierw okazało się, że mimo, iż biblioteka jest zamykana o osiemnastej, to w dziale rekonstrukcji rękopisów pozostało dwóch pracowników, którzy ślęczeli nad jakąś pilną pracą. Strażnicy czujnie patrolowali korytarze i teren dookoła budynku. Kiedy pracownicy wreszcie skończyli i zgasili światło w swoim pilnie strzeżonym laboratorium, a strażnicy przestali dzwonić kluczami po wszystkich korytarzach i znaleźli się w swoim pokoju, gdzie mogli rozegrać partię bierek, było już dobrze po dziewiątej. Zapadał zmierzch i w parku zapalono latarnie. Profesor Gąbka, Doktor Koyot i Bartłomiej Bartolini znaleźli się przy ogrodzeniu. Mieli zamiar przejść przez nie przy pomocy umklajdera, bo wspinanie się po ozdobnych kratach w miejscu tak publicznym musiałoby się źle skończyć. Kiedy jednak Doktor Koyot przyłożył umklajder do prętów ogrodzenia okazało się, że ten nie działa.

- Jak to nie działa? – zdziwił się Bartolini – To niemożliwe!

- Nie wiem, dlaczego  ludzie uważają, że magiczna pałeczka nie może się po prostu popsuć?! – odparował Doktor Koyot.

No właśnie, ja tego też nie rozumiem. Ja, czyli autor. Każdy sobie wyobraża, że magiczna pałeczka to kawałek polakierowanego drewna, albo plastikowa rurka z kulką na końcu, oraz że magiczna moc bierze się z powietrza, promieniuje z wnętrza Ziemi, emanuje od czarownika lub spływa cudownym sposobem z kosmosu. Włóżcie takie opowieści między bajki i posłuchajcie, jak to naprawdę działa.

Gdyby magiczna moc przekształcania przedmiotów emanowała z czarownika, to na co by mu była potrzebna pałeczka? Chyba tylko dla ozdoby. Gdyby magiczna moc brała się z powietrza, to każdy by mógł ją sobie wziąć i byłby czarownikiem. Gdyby moc spływała z kosmosu, także nie potrzebna byłaby pałeczka. Raczej przydałaby nam się antena odbiorcza i to wielka. Im większa tym lepsza. Najlepsza byłaby taka wielkości Stadionu Narodowego. Gdyby to tak działało, to przy pomocy małej anteny moglibyśmy wyczarować małe rzeczy, a przy pomocy dużej większe. Wtedy z użyciem anteny wielkości Narodowego moglibyśmy wyczarować na przykład trzy kolejne Pałace Kultury w Warszawie, choć nie wiem czy bylibyśmy od tego szczęśliwsi. Przy pomocy anteny wielkości pałeczki magicznej moglibyśmy co najwyżej wyczarować Pchłę Szachrajkę. Nie, moi drodzy. Nie wiem, dlaczego wielu pisarzom na świecie wydaje się, że dzieciom można wciskać taki kit. Kochani, wiedzcie, że umklajder to poważna sprawa! Jest wynikiem tysięcy lat pracy alchemików nad poszukiwaniem kamienia filozoficznego, czyli nad możliwością przemiany każdej rzeczy w złoto. Jest to zminiaturyzowane urządzenie z wymiennymi wsadami i magiczną baterią księżycową. Umklajder składa się z czterech części, bo cztery jest w magii cyfrą niesłychanie ważną. Te cztery części to: obudowa (pokrowiec pałeczki), bateria księżycowa (u podstawy pałeczki), wymienny wsad (wewnątrz pokrowca) – złożony z tysięcy pierwiastków przeważnie nieznanych chemikom, a znanych dobrze alchemikom, oraz kulka stykowo-dotykowa (na szczycie pałeczki). To pokrowiec nadaje pałeczce taki drewniano-plastikowy wygląd, jaki widzicie na filmach. Nie będę się tutaj rozpisywał, jak  to razem działa, ale wierzcie mi, że wszystko w pałeczce może się popsuć – nawet pokrowiec. Gdyby pokrowiec miał jakąś nieszczelność i nie izolował czarownika od wsadu i kulki, to czarownik wyleciałby w powietrze albo roztopiłby się jak woskowa figurka. Energię przemiany rzeczy w inną rzecz  można porównać z mocą elektrowni atomowej. Do przemiany jednej muszelki w futbolówkę Doktor Koyot musiał zużyć tyle energii, ile wszystkie żarówki w Warszawie zużywają w tydzień. Musiał mieć też w pałeczce specjalny wsad z minerałami (tymi tworzącymi muszelkę, jak i tymi tworzącymi futbolówkę). No, dosyć już tych mądrości. Samemu mi się zakręciło w głowie.

- Jak to się zepsuła?- zdumiał się więc Bartolini. – To niemożliwe!

- A tak to! – odpowiedział mu Koyot. – Możliwe. Teraz jesteśmy w kropce. Trzeba wracać do namiotu i wymienić umklajder. Nie mam przy sobie części zamiennych.

- Spróbuj jeszcze raz, Koyotku – profesor Gąbka trochę się niecierpliwił.

Czy wszystko szło dzisiaj na opak przez zwykły przypadek? Nie sądził. Wręcz odwrotnie. Doktor Koyot spróbował jeszcze raz, ale nic to nie dało. W ten sposób stracili półtorej godziny. Doktor Koyot nie mógł się teleportować po nowy umklajder, nie mogli użyć latającego talerza, ani też Czarny Bolo nie mógł przynieść im nowego urządzenia w zębach.  Mądrodudek od czasu katastrofy na Lodówie w Syriuszu trzymał się od umklajderów jak najdalej. On jeden mógłby skrócić czas oczekiwania, dowożąc im na miejsce odpowiednie części lub nowy umklajder. Na przeszkodzie stanęła jednak przysięga, jaką sobie Ufolódek Mądrodudek swego czasu uroczyście złożył: „Nigdy przenigdy nie tknę tego przeklętego urządzenia, które zamieniło naszą miodem i mlekiem płynącą planetę w kupę lodu i kamieni, a nas samych w pół-automaty!”. Tłumaczenie Mądrodudkowi przez komórkę, że zestaw części do umklajdera nie jest umklajderem, okazało się nieskuteczne. Doktor Koyot wsiadł więc w autobus i przywiózł co trzeba. Nauczony przykrym doświadczeniem, oprócz nowiutkiego umklajdera na gwarancji przywiózł też części zamienne. I dobrze zrobił, bowiem Siły Ciemności tego wieczoru konsekwentnie krzyżowały im plany. Nowy umklajder okazał się być do kitu, zepsuty od samego początku. Następne pół godziny zajęło Doktorowi Koyotowi przekładanie części i różne kombinacje. W końcu setna z nich okazała się skuteczna i gdy o godzinie jedenastej piętnaście przyłożył umklajder do ogrodzenia, zdołał zrobić na minutę wielki okrągły otwór. Szybko przemierzyli trawnik i znaleźli się w ciemnym miejscu na tyłach budowli. Strażnicy wgapieni nie tyle w monitory, co w stolik z bierkami nie mogli ich zauważyć. Bierki to była gra w sam raz dla ochroniarzy – nie, nie dlatego, że to gra niemądra. Wręcz odwrotnie, to gra, która ćwiczy sprawność fizyczną i strategiczne myślenie, a zwłaszcza delikatność ruchów i sprawność palców. Zapytajcie rodziców na czym ta gra polega. Powinni pamiętać[5].  Kamery obserwacyjne były nastawione na okna, drzwi i inne możliwe do przewidzenia drogi wejścia np. na kominy i dach. Nikt nie przewidywał wejścia drogą magiczną, czyli przez ceglaną ścianę. Tymczasem: Ssssykk!!! – Doktor Koyot przyłożył magiczną pałeczkę do muru – Ssssyk!!! – i znów powstał okrągły otwór, przez który wszyscy trzej bez trudu się prześlizgnęli, a po którym po chwili nie pozostał najmniejszy ślad.

Zaczęli od Sali Katalogu. Z zapisu w katalogu wynikało, że księga powinna się znajdować w Dziale Zbiorów Specjalnych, na półkach przeznaczonych dla rękopisów, pod literą L. Półka z rękopisami na „L” liczyła tylko kilkanaście tomów. Profesor Gąbka szybko przeleciał wszystkie grzbiety bystrym okiem uzbrojonym w lupę.

- Nie ma! – jęknął – Jak pech to pech. Nie podoba mi się to w ogóle. To nie przypadek. Do tej pory mieliśmy szczęście, a dzisiaj nam go wyraźnie brak.

Trzeba było objąć poszukiwaniami zarówno pracownię rekonstrukcji i konserwacji rękopisów, jak i specjalne zbiory razem z czytelnią rękopisów i starodruków, a na koniec rozległe magazyny drugiego poziomu podziemi, przeznaczone dla najbardziej chronionych starych ksiąg. Profesor Gąbka postanowił, że się rozdzielą. Najgorsze było to, że nikt nie miał pojęcia, jak ten rękopis może wyglądać, ani gdzie dokładnie jest, a biblioteka była przecież olbrzymia. Bartoliniego oddelegowano do piwnicznych magazynów, profesor Gąbka zajął się specjalnymi zbiorami i czytelnią, a Doktor Koyot pracownią rekonstrukcji i konserwacji. Zanim przystąpili do działania, Doktor Koyot ekranował wszystkie wybrane przez nich pomieszczenia magiczną zasłoną wizualną, po czym do kamer włączono, nagrany na wideo przez profesora Gąbkę, widok pustych pomieszczeń. W ten sposób nasi bohaterowie oszukali strażników, którzy  - chociaż bardzo zajęci grą w bierki – to jednak byli nie w ciemię bici. Na wszelki wypadek Doktor Koyot zastosował też magiczną zasłonę dźwiękoszczelną, żeby jakiś hałas nie zwrócił uwagi ochroniarzy. Zaraz potem każdy ruszył w swoją stronę, gdyż godzina była późna. Prawdę mówiąc, było już tylko dziesięć minut do Godziny Duchów.

Godzina Duchów to nie godzina i nie tylko duchów. To magiczny czas, który trwa od północy do świtu a dzieją się w nim rzeczy niezwyczajne. Każde dziecko wie, że w Noc Wigilijną zwierzęta mówią ludzkim głosem. Niektóre dzieci wiedzą też, że zawsze po północy domowe zabawki ożywają i ruszają na poszukiwanie przygód, a rano, znajdują się na swoim miejscu, jak gdyby nigdy nic. Nieco mniej dzieci i dorosłych wie, że w tym czasie po borach hasają laskowiki i wiły, że po polach uprawnych harcują rżane baby, na rozstajnych drogach pojawiają się zwodnice, na bagnach światła, w rzekach grasują wodniki, a na bezludnych stepach pławią się w trawach krasawice. Spomiędzy korzeni drzew wypełzają krasnoludy i piędzimężykowie (tacy w szpiczastych czapkach, ubrani na szaro ludkowie wielkości świnki morskiej), w kopalniach pojawiają się skarbnicy, na zamkach i w ruinach zaś tańczą do białego rana białe damy.

Dzisiaj krasawice nie pławiły się w promieniach księżyca bo – jak wszyscy wiemy – był nów, a nów powoduje, że w wyżej wymienionych miejscach zamiast opisanych tutaj miłych i niegroźnych istot pokazują się niestety te mniej piękne, zwane zduszami. Wilkołaki, mętliki, strzygi z wielkimi zębami i widziadła.  Nie będziemy dalej ciągnąć listy szkarad i paskud, jakie wypełzają w nów księżycowy na świat, bo mamy ważniejsze sprawy na głowie.

Profesor Gąbka wszedł do sal ze zbiorami rękopisów i starodruków przeznaczonych wyłącznie do specjalnej profesorskiej czytelni i złapał się za głowę. Czuł, że zaraz  go rozboli ze zmartwienia. Szeregi półek ciągnęły się jak okiem sięgnąć po obu stronach wąskiego przejścia. Podejrzewał, że jeśli się nie wie, gdzie co się znajduje, można tutaj szukać czegokolwiek do sądnego dnia, czyli w nieskończoność.

– Przecież musimy to znaleźć! Musimy! Od tego zależy los naszej planety! – wymamrotał do siebie profesor i ruszył wzdłuż pierwszej półki odczytując po kolei tytuły – Przyjdziemy tutaj jutro, jeśli będzie trzeba. I pojutrze! A jeżeli braknie czasu?!

Doktor Koyot rozglądął się po pracowni rekonstrukcji i konserwacji. Zadanie wydało mu się niezbyt trudne, ale dręczyła go myśl, że przecież pracownicy mają jeszcze indywidualne pokoje. Czy wszystkie książki były konserwowane tutaj? A co z tymi, które poddawano jakimś specjalnym zabiegom, na przykład prześwietlano, czy doklejano utracone kawałki papierowych lub pergaminowych stronnic? W rogu pracowni dostrzegł kserokopiarkę, komputer i skaner. – Tu będziemy mogli wykonać kopię „Księgi czarów” – pomyślał – Pod warunkiem oczywiście, że ją znajdziemy.

Zabrał się energicznie do przeszukiwania szaf i biurek, przepastnych szuflad i tego, co leżało na blatach stołów. Gdy jakaś szafa była zamknięta, radził sobie przy pomocy magicznej pałeczki. Wystarczyło zamienić na chwilę drewno w przejrzyste szkło żeby zobaczyć co jest w środku. Najtrudniej poszło mu z szafą pancerną, którą odkrył w jednym z zakamarków pracowni. Miała metalowe drzwi, a pod warstwą metalu znajdowały się inne substancje. –Trzymając kulkę umklajdera przytkniętą do powierzchni metalu kręcił energicznie magicznym wsadem, usiłując wprowadzić w promień, bijący z baterii księżycowej odpowiedni minerał. Po chwili musiał przerwać, bo pokrowiec za bardzo się rozgrzał i mógł się przepalić. Byłaby to katastrofa na dużą skalę. Mógł nawet spowodować pożar, nie mówiąc o tym, że sam zostałby porażony księżycowym eterem o wysokim napięciu. Po chwili, udało się! Przez otwór wielkości piłki futbolowej przejrzysty jak okienna szyba zajrzał do wnętrza. Kasa była zupełnie, ale to zupełnie pusta. W tej części biblioteki nie znajdowało się tak dużo książek, jak można by było przypuszczać. Aktualnie konserwowano około trzydziestu rękopisów. Niestety żaden z nich nie był tym poszukiwanym. Po około dwudziestu minutach Doktor Koyot postanowił więc dołączyć do profesora Gąbki.

Godzina dwunasta  wybiła, a Bartłomiej Bartolini herbu Zielona Pietruszka posuwał się z drżeniem serca przez podziemne magazyny. Co prawda zapalił światło, ale ogrom tych tajemniczych pomieszczeń działał mu na wyobraźnię. Im dalej zagłębiał się w korytarze wiodące między półkami pełnymi ogromniastych ksiąg, tym więcej dziwnych dźwięków i głosów do niego docierało.

– A co będzie, myślał,  jeżeli w godzinę duchów ożyją wszystkie postacie z tych książek? Wyjdą z nich na korytarze magazynu i zaczną  rozrabiać?

Bartolini zauważył, że coraz bardziej trzęsą mu się nogi.

– A jeśli zapytają go, skąd się tutaj wziął? Przecież nie pochodził z żadnego cennego dzieła z odległej przeszłości. Powiedzieliby mu, żeby szedł na swoje miejsce, to znaczy gdzieś między bajki.

Bartłomiej stwierdził ze zdziwieniem, że nie należy do tych, co to niczego się nie boją. Co chwilę słyszał jakieś szepty, szmery i trzaski w różnych dziwnych miejscach. A to z przodu, lecz gdy tam kierował swoją rożnoszpadę, nagle dźwięk dochodził z tyłu.

– Nie, pomyślał, ja tutaj sam nie zostanę. Każdy powinien robić to, co potrafi najlepiej. Ja najlepiej pichcę, więc czas wrócić do towarzyszy i zaproponować im małą przekąskę.

Zrobił w tył zwrot i poszedł poszukać Doktora Koyota.

Profesor Gąbka przeszedł już tymczasem jakieś półtora kilometra i przepatrzył około trzech tysięcy grzbietów książek. Na razie darował sobie te półki, które można było zlustrować jedynie jadąc na drabinie. Przydałby się ktoś do pomocy, bo drabina nie posiadała własnego napędu. Profesor Gąbka nie był na tyle zaawansowanym czarownikiem, żeby dokonać tego przeglądu dosiadając latającej miotły. Kiedy doszedł do końca rzędu, rozbolały go nogi i był naprawdę załamany. Na szczęście do Sali Zbiorów Specjalnych wszedł właśnie Doktor Koyot i Bartolini.

- W ten sposób niczego nie znajdziemy – powiedział na ich widok profesor – Po raz pierwszy w życiu jestem zupełnie bezradny. Nie mam żadnego pomysłu.

- Ja też nie wyobrażałem sobie, że tego jest aż tyle – rzekł zafrasowany Doktor Koyot i usiadł po turecku na podłodze, bo w tej pozycji najlepiej mu się myślało.

- Proponuję coś przegryźć – powiedział Bartolini – wyczaruj no mi Koyotku patelnię, palnik gazowy i roboczy zestaw kolacyjny, to znaczy masełko, mąkę, cukier, trochę przypraw, kilka jajek, garść orzechów i migdałów na polepszenie rozumu, parę owoców na przekąskę, zieloną herbatę, colę oraz mus jabłkowy. Może szarlotka rozjaśni nam w głowach. A może pomogą orzeszki lub cola?

- Czas połączyć się ze Smokiem – rzekł profesor Gąbka, podczas gdy Doktor Koyot spełniał prośbę Bartoliniego -  Dobrze, drogi Bartłomiejku, że pomyślałeś o posiłku, posiłki nam się przydadzą, ale może niekoniecznie takie jak szarlotka.

Profesor Gąbka  rzucił okiem na ekran swojego smartfona.  Na ekranie wyświetliła się godzina za piętnaście pierwsza w nocy. Stwierdził, że to strasznie późno i że dobrze wychowany człowiek , nigdy nie dzwoniłby do nikogo o takiej godzinie. Zauważył jednak, ze Smok kilkukrotnie próbował się z nimi łączyć.  Widać zaaferowany poszukiwaniem książki nie zauważył tego. Wcisnął klawisz połączenia.

- Tu Smok Wawelski, słucham? – usłyszał w słuchawce wciśniętej  w ucho, a na ekranie zobaczył uśmiechnięty jak zawsze pysk ukochanego towarzysza najtrudniejszych wypraw. Od razu poczuł się lepiej, choć nic jeszcze nie zdążył powiedzieć.

- Co u was słychać, drogi Smoczusiu?!

- Jeszcze na nich czekam, zaraz powinni tu być.  – odpowiedział Smok- Ooo, widzę, książę Krak i reszta ekipy zbliża się właśnie do mojego stanowiska! … – Smok przełączył obraz na przybyszów.

Książę Krak zamienił wojskową panterkę na królewski czerwony płaszcz z gronostajem, a Samborek swój strój wojownika Ninja na strój ukraińskiego piłkarza. Bardzo mu te kolory przypadły do gustu. Za to Don Pedro po zmianie stroju na swój własny nadal przypominał Ninja, tyle że w czarnej pelerynie i kapeluszu torreadora.

- Jak poszło? – zapytał profesor

- Doskonale, ale o tym później. A co u was? – zapytał Książę

- Obawiam się – powiedział zmartwiony profesor Gąbka – że potrzebujemy posiłków.

- Posiłek, dobra myśl – rzekł Smok i usłyszał zaraz głos Bartoliniego – Też tak pomyślałem. Już piekę przepyszną szarlotkę! Zapraszamy!

- Właśnie – potwierdził profesor – Jesteście nam potrzebni. Sami nie damy rady znaleźć tej „przeklętej” księgi. Zaparkujcie blisko pałacu, a Doktor Koyot wyjdzie po was na trawnik.

- Już ruszamy! Do zobaczenia! – rzucił Smok do słuchawki i rozłączył się. – Proszę wsiadać, drzwi zamykać! – powiedział do współtowarzyszy, stojących u stóp amfibii. – Teraz nie powinno być korków.

Drzwiczki się zatrzasnęły, po chwili zaburczał basowo silnik pojazdu i ruszyli z powrotem do Warszawy. Za nimi z cieniutkim warkotem popędziła zielona osa z wygaszonym reflektorem. Niestety na osie zasuwała nie tylko zakapturzona postać w zielonej pelerynie. Uczepiony mocno pazurami tylnego błotnika poszybował za skuterem czarny jak noc paskudnik.

Kiedy zaparkowali amfibię zauważyli dziwną postać, bardzo podobną do R2D2, albo do….

- Mądrodudek?! – zdziwił się książę Krak – Co ty tu robisz?!

- Oj, ja, jak ciesz! Mil, mil że wy. Glup wyszl. Mój  sumń nie dal mi spć! Ja, ja na pomc!

Nikt nic z tego nie zrozumiał poza tym, że sumienie nie dało Mądrodudkowi spać z jakichś powodów i że przybył, jak oni, na pomoc.

- A co na to powiedział Bolo? – Samborek martwił się o przyjaciela, który został sam na straży cyrku.

- Wrr, hawk! Dam se rrradę! Howk, leć! I tyle. – rzekł Mądrodudek.

W tej sekundzie jak spod ziemi wyrósł Doktor Koyot i zabrał ich do parku, a następnie przy pomocy umklajdera przeprowadził przez kratę przy pałacu i przez ścianę do biblioteki. Tę scenę obserwowała zakapturzona postać w zielonej pelerynie, która lawirując na swojej Osie ani na chwilę nie straciła amfibii z oczu. Na szczęście ta Osa nie miała  żadnego żądła, nawet takiego jak prawdziwe osy, ani tym bardziej działa laserowego setnej generacji, jak Osy Marszalka Zmory. Na nieszczęście jednak miała paskudnika Czarnonocnika przyczepionego do błotnika i on też tutaj był, ukryty w krzaku czarnego bzu.

Podczas gdy posiłki nadciągały z Kalinowej i z Bielan, Doktor Koyot z Bartolinim i profesorem Gąbką przejrzeli wszystkie półki w Dziale Zbiorów Specjalnych, te dolne, te środkowe i te najwyższe. Niestety nie znaleźli tego, czego szukali. Zachodziła obawa, że działając w pośpiechu przeoczyli jakiś ukryty za innymi wolumin[6].  Zanim Doktor Koyot wprowadził do biblioteki pomocników, profesor Gąbka i Bartolini postanowili jednak przenieść kwaterę główną do piwnicznych magazynów. Zebrali sprzęt kuchenny oraz wyczarowane wiktuały i Doktor zlikwidował system ochronny w pozostałych pomieszczeniach. Gdy podchodzili pod drzwi magazynu, Bartoliniemu zdawało się, że słychać zza nich odgłosy całkiem wesołej zabawy. Jakieś śmiechy mieszały się ze  śpiewami, padały okrzyki i rozlegały się dosyć głośne rumory.

- Słyszysz, Baltazarku?! – zapytał – To chyba duchy. Nie otwieraj tych drzwi!

- Nic nie słyszę, Bartłomiejku. Strach ma wielkie uszy. – rzekł mu profesor i nie przejmując się ostrzeżeniem wkroczył do magazynu.

Nim  zabłysło światło zapalone przez profesora, Bartolini usłyszał jeszcze tysiące szeptów i przeraźliwe szuranie, jakby stu tysięcy uciekających szczurów. Kiedy jednak zapłonęły lampy, w magazynie ciągnącym się przez całe podziemie pałacu nie było śladu żadnego bałaganu ani orgii[7]. Bartolini był bardzo zdziwiony, że nie ma tu nikogo, bo miał pewność, że tak jak i poprzednio słuch go nie myli. Ale cóż, faktem było, iż podziemia są puste, a z faktami się nie dyskutuje, one po prostu są. Poza tym nie był teraz całkiem sam, więc nieco uspokojony zabrał się do rozkładania swojej kuchni i obrusa. Bartłomiej Bartolini był nie lada mistrzem kucharskim, o czym kompania przekonała się już w czasie wyprawy do Krainy Deszczowców. Każda mama przyzna – jeśli jej spytacie  – że trzeba być superkuchmistrzem, żeby upiec pyszną szarlotkę na palniku gazowym. Przepraszam, właśnie otrzymałem sprostowanie z PRZYSZŁOŚCI – nie była to szarlotka, tylko strudel? Tak, strudel z jabłkami. Szarlotki jednak nie da się upiec na palniku, choćby nie wiem co. Chyba, że z użyciem prawdziwej magii. Ale wtedy nie potrzeba nawet gazowego palnika.

Wkrótce zrobiło się miło i wesoło, gdyż nadeszła prowadzona przez Doktora grupa posiłkowa. Wszystkie strachy opuściły natychmiast Bartłomieja, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Moi kochani – powiedział – Siadajcie i zjedzmy strudelka z jabłkami. Po tak wspaniałym posiłku na pewno coś wymyślimy.

Profesor Gąbka wolałby od razu zabrać się do roboty, ale liczba książek w magazynie była tak przerażająca, że poddał się bez walki. Zwłaszcza, że rozszedł się smakowity aromat jabłek i cynamonu…

Paskudnik Czarnonocnik tymczasem nie próżnował w krzaku czarnego bzu. Jak wiadomo krzaki czarnego bzu są siedliskiem złych duchów, ciemnych mocy i wszelkiego diabelstwa, więc paskudnik czuł się tutaj jak w domu. Zaraz też wystawił antenkę i nadał wiadomość do „swoich”. Swoi to były takie jak on zwykłe szeregowe paskudniki z jego oddziału. Bał się, że jeśli zawiadomi o odkryciu kogoś wyższego rangą, ten zaraz przypisze sobie wszystkie zasługi, jego tylko jak zawsze ofuknie i odeśle do domu, a z marzeń o stopniu majora zostaną jedynie gwiazdki na niebie i belki w powale[8].  Sam nie dałby sobie rady, a tak przyprowadzą przed oblicze Licho całą Kompanię i wszyscy we stu zostaną majorami.

- Tu 32 Jot! – nadawał z krzaka czarnego bzu, który kwitł właśnie na biało – Tu 32 Jot! Siedem Zero Zero, zgłoś się!

- Tu Siedem Zero Zero! Słucham!

- Skrzyknij no szybko ferajnę, ruszcie cztery litery a wszyscy będziemy majorami! Podaję namiary.

I podał współrzędne swojego krzaka.

Kiedy posiłek w podziemnym magazynie dobiegł końca, profesor Gąbka przeszedł do sedna zagadnienia.

- Moi drodzy – rzekł, a w jego głosie brzmiał niepokój – Jest trzecia nad ranem, osiemnastego czerwca, za dwie godziny zrobi się jasno, a za trzy będzie tu zmiana straży i obchód. Jeżeli do tego czasu nie znajdziemy woluminu o czarach i atraktantach, trzeba będzie tu przyjść jutro, a potem pojutrze i tak dalej. Obawiam się, że nawet gdybyśmy byli prawdziwą kompanią, złożoną ze stu ludzi, jak w wojsku, to nie bylibyśmy w stanie przeszukać tych wszystkich półek. Czy ktoś ma jakiś pomysł, skoro książki nie ma tam, gdzie być powinna?

Nikt się nie spodziewał, że odpowiedź padnie tak szybko i że udzieli jej najmłodszy uczestnik wyprawy. Samborek, tak jak uczono go w szkole, podniósł dwa palce i wyczekująco spojrzał na profesora.

- Proszę Samborku. Słuchamy.

- Błąd polega na tym, że zastosował pan, profesorku, metodę klasyczną. W ten sposób nie znajdziemy, ale teraz wszystko jest w komputerach. Jeżeli ta książka była kiedykolwiek w tej bibliotece, to jej droga od początku do końca, z półki na półkę czy gdziekolwiek, będzie opisana w komputerach, w rozporządzeniach, mailach od kierownika do pracownika, w elektronicznej kartotece obiektu, albo jeszcze gdzie indziej.

- Genialne! – rozradował się Smok Wawelski – Za naszych czasów taka robota detektywistyczna byłaby zupełnie niemożliwa.

- Tak, ale trzeba się dostać do zawartości komputerów – zgasił nieco jego entuzjazm Samborek – Każdy komputer ma na pewno swoje hasła. Pewnie też wszystkie komputery tutaj są połączone w sieć. Nie jestem hakerem. To dla mnie za trudne.

- Ja, ja. Ja t zrob!  - Mądrodudek pokazał swoją uniwersalną wtyczkę, którą podłączał się do każdej sieci. – Ja wejd w sić!

- Więc do roboty! –  rozkazał książę Krak.

Ale nikt się nie poruszył, gdyż wszyscy osłupieli ze zdumienia. Otaczał ich nieprzebrany rój szkaradnych szczurowato-maszkarowatych stworków wielkości kota. Musiały podkraść się bezszelestnie za ich plecami. Jedne były białe i miały po dwie trąbki przypominające różowe glisty, a drugie były różowe,  miały pióra zamiast futra, dzioby ostre jak szpilki, a na nich stare okulary. Wszystkie były uzbrojone w małe widełki, widelce i widelczyki oraz w łygi do mamałygi[9], łyżki do zupy i łyżeczki deserowe.

- Ręce do góry, nogi do dziury! – zapiszczał dowódca stworów, z dwiema glistowatymi trąbkami zamiast nosa.  – My jesteśmy papierojady i każdemu damy rady! A z nami są bukwożery, które wyżrą wam wasze cztery! Cztery litery!

- Papierojady i Bukwożery! Pokażcie im! – rzucił drugi dowódca z różowymi piórami – Do tańca wojennego i pieśni !!! – rozkazał

I stwory rzuciły się w dzikie tany dookoła przerażonych ratowników świata z Kompanii profesora Gąbki. Teraz będzie najtrudniejsze, bo trzeba sobie wyobrazić West Side Story, znany, stary musical z Brodwayu. Papierojady i bukwożery[10] zatańczyły jak wrogie gangi Białych i Kolorowych uliczników z tego filmu, i zaśpiewały dokładnie w takt tamtej piosenki. Kto nie widział tego filmu, niech go sobie ściągnie z Internetu (tylko legalnie!).

„My jesteśmy nie łamagi!

Tylko dzielne papierrrofagi!!I

Nam przewodzą Guilty, Guilty!!! – Gnomy Utopii!!!, Gnomy Utopii!!!,

Nami kierują Guilty Guilty!!! – Gnomy Lobbi!!! Techno-logii!!!

My rozkazy na papierze!

Pożeramy niczym jeże!!!

Nasze serca atomowe!

A żołądki papierowe!

Co marszałek Zmora powie!

My pożremy i na zdrowie!

Nam przewodzą Guilty, Guilty!!! – Gnomy Utopii!!!, Gnomy Utopii!!!,

Nami kierują Guilty Guilty!!! – Gnomy Lobbi!!! Techno-logii!!!

Ach, mniam mniam – już papierek w zębach mam, Mniam mniam”

Kiedy tylko papierojady i bukwożery skończyły pieśń ich dowódca zawołał:

- Teraz zeżreć mi ich i to natychmiast! W całości, do ostatniej kości!

Na to Bartolini, a potem Smok Wawelski zaczęli bić brawo, a pozostali dołączyli się do nich spontanicznie.

- Brawo, brawo! – krzyczał  rozentuzjazmowany Bartolini, jak to mieli we zwyczaju rodowici mieszkańcy Krainy Włoskiej Kapusty – Mamma mia, brawissimo!!!

Papierojady i bukwożery oniemiały. Dowódca wstrzymał ich gestem dłoni.

- Naprawdę się wam podobało? – zapytał – Ćwiczyliśmy to całe trzy tygodnie.

- Naprawdę, fantastyczne! – zachwycał się Bartolini – Jestem wielkim fanem tego musicalu, i zawsze płaczę, kiedy tamta wielka miłość tak tragicznie się kończy. – tu Bartolini otarł końcem fartucha wielką łzę, która mu popłynęła z lewego oka.

- Ale, ale – odezwał się doktor Koyot – Czy dobrze słyszeliśmy , wy się żywicie papierem i zjadacie litery z książek w tej bibliotece?

- O tak, mniam, mniam! – rzekł dowódca papierojadów

- A jak, cham, cham! – potwierdził różowy wódz bukwożerów – Robimy to na rozkaz Guiltów, chociaż te stare książki wcale nie są smaczne.

- Zwabiły nas tutaj fantastyczne zapachy z waszej kuchni – powiedział dowódca papierojadów – Czy możemy się poczęstować? Od tego papieru i atramentu mamy już zupełnie pokręcone żołądki.

- Nie możecie powiedzieć tym Guiltom, żeby się wypchały? – powiedział Samborek – Niech same wpychają papier i atrament.

- Niestety nie. Tutaj zupełnie nie ma co jeść, a oni nas tu zamknęli. Codziennie przychodzi dwóch i liczą, czy zjedliśmy wystarczająco dużo.

- Przepraszam – wtrącił się profesor Gąbka – Ale czas leci, a my musimy znaleźć pewną bardzo ważną książkę, więc pozwólcie, że ja, ten oto dzielny chłopiec Samborek, i ten oto przewspaniały Ufolódek Mądrodudek włączymy komputer i poszukamy tej książki. A wy poczęstujcie się tym, co zostało z naszej uczty. Doktor Koyot wyczaruje Bartoliniemu nowe produkty, Bartolini wyczaruje świetne strudle z jabłkami, a na  razie mamy w bród zielonej herbaty i coli, starczy dla wszystkich.

Rozpoczął się poczęstunek.

- A co to za książka? – zapytał jeden z szeregowych papierojadów.

-  Ty, co się pytasz?! – fuknął na niego dowódca – Ciekawość pierwszy stopień  do piekła!

- Ależ przed przyjaciółmi nie mamy tajemnic – powiedział książę Krak – To „Czary i  atraktanty” Laurentego z Rud.

- Och! Znam to. Coś okropnego. – jęknął niespodzianie ktoś z tłumu bukwożerów – Nie do zjedzenia, ni w ząb mi nie idzie.

- Widziałeś tę książkę?! – zainteresował się profesor Gąbka.

- Widziałem – powiedział szczególnie niski i wychudzony bukwożer – Zabrali ją dzisiaj rano, nie wiem gdzie. Ci dwaj Guiltowie. Schudłem przez nią, patrzcie co ze mnie zostało. Prawie nic.

- Chodźcie, jedzcie – zapraszał Bartolini – Nie mogę patrzeć na tak wygłodzone osoby, serce mi pęka. Zostawię wam przepisy na strudle z jabłkami, i nie tylko. Jabłek jest pełno w okolicznych ogrodach.

- A resztę produktów wam wyczaruję – rzekł doktor Koyot.

- Wspaniale – powiedział wódz papierojadów – To już sobie włączcie te komputery i szukajcie czego chcecie. Tak się cieszę, że was poznaliśmy.

- Fantastycznie – rzekł wódz bukwożerów – wypowiemy posłuszeństwo tym wstrętnym Guiltom. Przejdziemy na wegetarianizm!

Podczas gdy trwało pieczenie kolejnego strudla, profesor Gąbka uruchomił komputer stojący  w jednym z boksów w magazynie. Niestety nie było tutaj ani kserokopiarki ani skanera. Mądrodudek podłączył się do systemu, a Samborek wywoływał na ekran kolejne ikony.  Mądrodudek wchodził w dokumenty i komputery pracowników biblioteki, aż wreszcie po pół godzinie wyszukiwarka znalazła kartę obiektu „Czary i atraktanty” przywiezionego z Krakowa w 1961 roku. Wszystko było na tej karcie odnotowane, nawet to, że wczoraj wpłynęło zamówienie od Marszałka Zmory, który chciał tę książkę pożyczyć na Wystawę Cennych Ksiąg w Warszawskiej Wieży, jaka miała być otwarta jutro. W związku z tym dzisiaj dwaj pracownicy wzięli księgę do rekonstrukcji i pracowali nad nią do późnych godzin.

- Wiem, gdzie ona jest! – zawołał profesor Gąbka – Na pierwszym piętrze długo paliło się dzisiaj światło. Trzeba tam iść!

- Momnt – pisnął – Mądrodudek – Tu jjsst!

- Tutaj jest komplet skanów książki!!! – zawołał Samborek. – Czy ktoś ma pendrajwa?!

- Pendrajwy i dyskietki też jadam, ale mam tu jedną całą  płytkę – rzekł ów wygłodzony, wychudzony maleńki bukwożer.

- Daj! – Mądrodudek niezbyt grzecznie wyrwał mu płytkę z ręki – Przepr, al szpisz ś! – wetknął ją do komputera.

Uczta trwała tymczasem w najlepsze, dzielono się strudlami i owocami, częstowano się zieloną herbatką i colą, więc nikt nie zwracał uwagi na środki ostrożności. Powietrze w salach podziemi Biblioteki Narodowej poszarzało nagle od przesączających się przez ściany i szpary paskudników. Kiedy papierojady i bukwożery ich dostrzegły, było już za późno. W podziemiach znalazła się ponad setka nieprzyjaciół.

- Do boju! – ryknął wódz bukwożerów łapiąc za widelec.

- Do boju! – zawtórował mu Bartolini chwytając rożnoszpadę.

- No to fru!!! – wrzasnął Doktor Koyot i rzucił się głową naprzód.

I wywiązała się bitwa. Był to szczególnie zażarty bój, bo paskudniki miały świadomość, że wygrywając, zmienią coś w swoim życiu na lepsze a bardzo tej zmiany pragnęły. Dlatego – chociaż były w mniejszości łatwo zdobywały przewagę i spychały przeciwników coraz dalej od drzwi wyjściowych. W końcu udało im się zdobyć kuchnię i prowizoryczną jadalnię pełną smakołyków. To zachęciło je jeszcze bardziej. Kiedy wódz bukwożerów zauważył utratę kuchni, w której pozostały zapasy produktów do strudli i przepisy Bartoliniego, zaryczał niczym ranny zwierz i pociągnął swoich do szturmu. Atak powiódł się o tyle, że udało im się odzyskać produkty, zapasy i przepisy oraz patelnię z przykrywką. W trakcie walki rozzłoszczony przegraną paskudnik z całej siły kopnął palnik, który przewrócił się i buchnął ogniem na rulon papieru przygotowanego do naprawy starych ksiąg. Płonący rulon potoczył się pod biurko, pod którym natychmiast zaczęły się palić papiery w koszu na śmieci i kable. Podziemia powoli wypełniał ogień, swąd płonącej izolacji i kłęby gryzącego dymu. Najzażarciej ze wszystkich walczyli Bartolini, Don Pedro i książę Krak. Byli wyćwiczonymi wojownikami zaprawionymi w ciężkich bojach i cały czas dbali o kondycję. Pozostali także spisywali się bardzo dzielnie. Koyot co chwilę z sykiem pałeczki zamieniał jakiegoś paskudnika w rurki z kremem, a Samborek ciskał w przeciwników strzałami zrobionymi z czego się dało: z ołówka, z długopisu, ze spinacza. Wreszcie trafił któregoś paskudnika cyrklem tak boleśnie, że tamtemu zupełnie odechciało się dalszej walki. Jednak paskudniki nieustannie wypierały ich w głąb magazynu. Nagle rozległ się sygnał alarmu przeciwpożarowego, pod sufitem zaczęły migać żółte i czerwone lampy, a z automatycznego systemu gaśniczego na uczestników bitwy polały się dziesiątkami pryszniców strugi zimnej wody. To ochłodziło na moment nastroje. Don Pedro niespodziewanie zaprzestał walki i stał z błogą miną pod prysznicem postękując:

- Cuudownie, o jak cuuudnie, carrramba, jak ja kocham wodę!

Był to decydujący cios dla obrońców biblioteki. Paskudniki szybko posunęły się do przodu. Profesor Gąbka w ostatniej chwili wyciągnął z komputera nagraną płytkę z księgą czarów Jana Twardowskiego, zaraz potem wdarły się tam paskudniki. Mądrodudek zdążył na szczęście odłączyć się  od komputera; wzniósł się na swoich trzech łapach przekształconych w wirnik w powietrze i odleciał na tyły. Wtedy nastąpiło krótkie spięcie i eksplozja w systemie komputerowym. Wszystkie światła pogasły.

- Przegraliśmy – krzyknął wódz bukwożerów – Ratuj się kto może! Pilnować zapasów, przechodzimy do podziemia!

- Kanałami! – rzucił dowódca papierojadów.

- Nie wiedziałem, że tu jest jeszcze jeden poziom podziemi – wysapał Bartolini fechtując w ciemności.

Doktor Koyot oświetlił pole walki magiczną pałeczką a Samborek latarką ze smartfona. Zobaczyli, jak papierojady pakują się do małych otworów kanałowych stanowiących odpływ dla systemu przeciwpożarowego.

- To nie dla nas – zawyrokował Don Pedro. Musimy przejść przez ścianę do parku.

Na zewnątrz magazynu rozległy się tupoty i pokrzykiwania. Było słychać wycie syren straży pożarnej i policji.

Jeszcze tylko Bartolini walczył z najbardziej zażartym paskudnikiem Czarnonocnikiem, który napierał na niego ze wszystkich sił. Bartolini nauczony włoskiej szermierki zadał mu jednak florencki sztych w ucho i rozciął je na pół. Paskudnik zawył, rzucił broń i złapał się za rozpłatany frędzel na łbie, z którego na posadzkę wyciekła kropla czarnej jak smoła krwi.

- Żegnajcie przyjaciele! Pamiętajcie, przyrzekliście być wegetarianami! – zawołał Bartolini, a Doktor Koyot przytknął magiczną pałeczkę do ściany.

- Pamiętamy!!! – zakrzyknęły chórem nurkujące w kanalizacji i spływające z potokami wody do podziemia papierojady i bukwożery.

- No to nara! – Samborek machał im na pożegnanie.

Jeden po drugim wyskakiwali przez ścianę do bibliotecznego ogrodu. Na szczęście wyszli w miejscu, które było ciemne. Ostatni wyskoczył książę Krak. Za nim usiłował się jeszcze przedostać przez magiczny otwór paskudnik Czarnonocnik, ale odbił się od ściany jak piłka.

Sytuacja była trudna, gdyż dookoła biegało pełno ludzi, ciągnięto węże, migotały niebieskie policyjne światła. Słychać było warkot śmigłowców.

- To twój słynny klops, Bartłomiejku! – zawyrokował profesor Gąbka.

- Szszszszt! – usłyszeli nagle spod krzaka czarnego bzu – Tędy. Tylko ja was mogę wyprowadzić!

Zdziwieni dostrzegli tam zakapturzoną postać w zielonej pelerynie. Postać odrzuciła kaptur i ich zdumionym oczom ukazała się?…. Wiecie już kto, prawda?! Tak, Zielona Dziewczyna.

- Chodźcie za mną. Szybko! – rzuciła – Pracowałam tutaj dopóki nie zaczęłam się za bardzo interesować sprawą planów elektrowni atomowej – Mam jeszcze klucz od furtki dla pracowników na tyłach ogrodu.

Przemknęli się pod drzewami do furtki i wyszli na ulicę poza zasięgiem rozgardiaszu policyjnych i strażackich wozów. Stało się to w momencie, kiedy trzy nadlatujące czarne helikoptery zalały otoczenie pałacu  jaskrawym światłem. Paskudniki przesączyły się przez ściany na zewnątrz, lecz tutaj, zalane strugami światła zupełnie straciły orientację.  Reflektory przeczesywały ogród i teren biblioteki. Były to słynne Osy Marszałka Zmory. Czarnonocnik z krwawiącym uchem powlókł się zniechęcony do krzaka bzu. Ukrył się tam by lizać rany.

Nasi bohaterowie szczęśliwie dotarli do amfibii. Razem z Zieloną Dziewczyną odjeżdżali po chwili pośpiesznie bocznymi uliczkami. Nad Warszawą powoli szarzało. Nadchodził kolejny dzień.

Nowe Przyogdy Gabki Sawa i Kira bialczynskie BOLO2 kompr web

Rozdział 11 – Zielona Polana.  „Czary i Atraktanty” Laurentego z Rud

Do cyrku dotarli już bez dalszych przygód.

- Ufff – sapnął Bartolini – Jeszcze tyle przed nami, a już mam zupełnie dosyć.

Zza dużego namiotu wypadł zziajany Czarny Bolo machając ze szczęścia ogonem.  Bartolini wyciągnął z kieszeni strudel z jabłkami, który schował specjalnie dla niego i poczęstował Prawie że Papillona. Gdy Czarny Bolo przełknął ciasto, zobaczył nową osobę i zjeżył się, przybierając wielkość średniego pudla.

- Wrrrr! – powiedział do Samborka – A to kto?!! Wrrah!!!

- Ne, to ne je wrah ino przitel – włączył się niespodzianie Mądrodudek po czesku – Ń wrg, przyjćl!

- No, no Mądrodudku – rzekł książę Krak, który był znawcą nie tylko starych wierzeń i praw, ale też wszystkich języków starożytnej Wielkiej Harii, nazywanej też Białą Chorwacją, Krakostanem, a potem Małą Polską – Robisz wielkie postępy w językach słowiańskich. W dodatku po czesku idzie ci znacznie lepiej niż po polsku.

- Zanim zapytam, kim pani jest naprawdę, zapraszam do naszego cyrkowego namiotu.  – Profesor Gąbka przepuścił Zieloną Dziewczynę przodem, wskazując jej drogę, jak to zawsze robią dobrze wychowani panowie.

Gdy weszli do namiotu, dziewczyna wyraziła zachwyt piękną dekoracją i wspaniałą areną, Bartolini zaproponował colę, Doktor Koyot podsunął jej krzesło, Czarny Bolo powachlował ją ogonem, Don Pedro wyraził głębokie zainteresowanie jej zieloną peleryną z kapturem, a profesor Gąbka przedstawił po kolei całą Kompanię. Potem przyszedł czas na zadawanie pytań.

- Jak pani na imię? – zapytał Samborek.

- Sawa, ale nazywają mnie Zielona Sowa.

- Co, Zielona Sowa?! Ta słynna Zielona Sowa z Zielonych Oddziałów?! To pani uratowała Dolinę Rospudy przed autostradą!!! – zapiszczał z zachwytu Bartolini

- Więc jednak trafiliśmy właściwie – rzekł profesor Gąbka.

- Przepraszam profesorze, że okazałam tyle nieufności tak zacnej Kompanii, ale…

- Proszę się nie tłumaczyć, wiemy że wielu szuka Zielonej Sowy i dałoby niezłą zapłatę za jej wskazanie – odezwał się książę Krak.

- Gdy zobaczyłam w telewizji reportaż na temat cyrku Maestro Tomatto vel Poimidorro byłam pewna, że nic mi z waszej strony nie grozi i że mówiliście szczerze, wtedy w księgarni. Miałam nadzieję, że zadzwoni pan, profesorze, pod któryś z podanych na karteczce numerów, ale wszystko potoczyło się tak szybko. Dowiedziałam się o spotkaniu w Strasznym Dworze i musiałam się do tego przygotować. Potem zobaczyłam, że wybieracie się tam amfibią…

- Śledziła nas pani?! I ja nic o tym nie wiem?!– Don Pedro był zagniewany.

- Jeszcze raz przepraszam.

- Hawk! – powiedział po psiemu Czarny Bolo – Hoow, Don Pedro, tak doskonały szpieg, a dał się szpiegować! Hawk, wwawk, ale wtopka!

- Ty lepiej milcz, jak poważni ludzie rozmawiają! – obruszył się Don Pedro – Nie będę ci przypominał, że masz kartofel zamiast nosa. Ty też nie wyczułeś strażników, jak lądowaliśmy na Bielanach!

- Wrrr! – rozeźlił się Czarny Bolo – Powiedz jeszcze słowo, a tak ci się wrąbię w kostkę, że popamiętaszszzsz!!! Wrrrr!!!

- Panowie, panowie?! – powiedział błagalnie książę Krak – Czarny Bolu, nie patrz tak łakomie na łydkę Don Pedra, a ty Don Pedro nie opowiadaj takich rzeczy o Czarnym Bolu! Równie dobrze mógłbyś oskarżać komputer pokładowy, że wylądowaliśmy w złym miejscu.  – Książę pogroził im obu palcem i obrócił się do dziewczyny  -  Wybaczamy ci, Zielona Sowo – powiedział – Ale co dalej?! – zwrócił się do profesora Gąbki – Czy masz profesorku rzeczywiście jakiś koncept?!

- Koncepty to moja specjalność – rzekł profesor Gąbka – Ale bez pomocy ludzi dobrej woli na nic by się one zdały. Ziemia jest o trzy kroki od zagłady. Nie powstrzymamy Guiltów, Licho i wszystkich Ciemnych Sił żadnym zwyczajnym sposobem. Przyjdzie moment, że będzie trzeba wykrzesać z ludzkości wszystko, co najlepsze, i tu Zielone Oddziały będą nie do zastąpienia. Być może jedna jasna myśl więcej i jedna ciemna fala mniej zadecydują ostatecznie o ocaleniu Ziemi. Ale póki co, musimy spróbować uniemożliwić postawienie jednego z tych trzech kroków. Wiemy, że ostatni krok to ścięcie starej jodły na Syberii, w dniu 21 grudnia. Na to wydarzenie możemy wpłynąć znajdując obiekt-klucz. Odczytanie Księgi Twardowskiego to początek naszej drogi do zwycięstwa w tej sprawie. Jest jeszcze inny krok, ten, który planuje Marszałek Zmora: budowa elektrowni atomowej. Jeżeli uda nam się go powstrzymać, szanse na ocalenie Ziemi wzrosną.

- A mnie nie do końca się podoba, że ślepo wierzymy Szczególnie Wielkiemu Komputerowi Zimnej Planety, który nam wskazał Zielone Oddziały jako sojuszników i że tak ufamy tej dziewczynie. – zaatakował profesora Don Pedro – Co oni właściwie mogą nam dać, te Zielone Oddziały? Ilu ich jest?! W czym mogą pomóc?! To ładnie brzmi „jedna jasna myśl więcej” czy „jedna ciemna fala mniej”, ale co to właściwie znaczy?

Don Pedro był nastawiony bardzo sceptycznie do pomysłu wtajemniczania kogokolwiek w ich sprawy.

– A jak ktoś z nich zacznie opowiadać o nas na lewo i prawo?!  - mówił – Zrobi się szum w mediach: gazetach, telewizji, radiu. Że Zimna Planeta i tak dalej. Za wcześnie dla ludzkości na taką wiedzę!

- Ja, ja. Zgod! Za wczas. – powiedział Mądrodudek – O dwadśća śdm, a nawt o śdmśąt śdm lat, za wczas.

- Mało kto wie, że Zielona Sowa to ja, a przecież wam to powiedziałam. Ale Don Pedro ma rację. Nasza wspólna akcja musi pozostać tajemnicą. Najlepiej, żeby nie wiedział o niej nikt spoza tego grona. A żeby was do końca przekonać i pokazać, jaką mamy siłę, zapraszam do naszego OZONu, czyli Obozu Zielonych Oddziałów Nowej Ziemi. Nowa Ziemia to Zielona Ziemia, a obóz to zjazd Zielonych z całej planety na ekologiczne warsztaty. Pokażę wam Zieloną Polanę.

- Zgoda, ale wybierzemy się tam tylko skromną reprezentacją, gdyż po pierwsze czas usiąść do Księgi Laurentego – rzekł profesor Gąbka – A po drugie, nikt nie powinien na razie łączyć Cyrku Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena” z Zielonymi Oddziałami.

- Skoro Don Pedro jest nieprzekonany, to powinien się znaleźć w tej reprezentacji – powiedział książę Krak – On i Samborek, który sam, można rzec, jest ekologiem, opiekuje się drzewami, a do tego doskonale orientuje się we współczesności.

- O nie! – powiedział stanowczo Don Pedro – Jeśli miły książę pozwoli, chciałbym przedstawić księciu pewien pomysł, ale, carrramba, …. Na strrronie!

- Jak to na stronie, Donku?! – zdziwił się Bartolini – Dotąd nie mieliśmy przed sobą w Kompanii tajemnic.

- Jeśli ja przeszkadzam, to przepraszam. Gdzie jest łazienka? Chciałabym umyć ręce. – powiedziała Zielona Dziewczyna.

- Ja wskaż! – rzucił się z pomocą Mądrodudek.

- Przepraszam! – ryknął Smok, który do tej pory milczał – To niebywałe! Nikt nam tutaj w niczym nie przeszkadza. Wytłumacz się, Donku!

Don Pedro tak bardzo się zawstydził, że niemal zapadł się w swoją pelerynę.

- Bo, bo -  jąkał się – Chodzi o to, że pewne rzeczy jednak powinny być tajne!

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że ciągnie cię do starego ustroju Deszczowców, jak wilka do lasu? – zapytał Don Pedra Doktor Koyot.

- Nie, ale jednak…!!! – wił się Don Pedro kryjąc usta w pelerynie.

- Mów natychmiast, wszystko po kolei – rozkazał Książę Krak.

- Ale jednak… najpierw chciałbym, żeby ona – Don Pedro nieustępliwie wskazał na Zieloną Dziewczynę – Złożyła przysięgę milczenia.

- Zgoda! – powiedziała Zielona Sowa bez wahania – Rozumiem doskonale ostrożność Don Pedra. Przysięgam – wzniosła prawą rękę do góry – Na własną kalarepę, liść sałaty i zieloną pietruszkę Bartoliniego, że będę milczeć aż po grób! Tak mi dopomóż Świerczyno, Dębino i cała Zielona Rodzino!

- Teraz dobrze. – Don Pedro odwinął pelerynę, wyprostował się, zachichotał i powiódł po wszystkich diabelskim okiem – Otóż wymyśliłem, że powinniśmy mieć jakąś wtyczkę  u naszych wrogów. Ja się na taką wtyczkę najlepiej nadaję. Mam wprawę w krętactwach i matactwach, mam wprawę w rzucaniu słów na wiatr i w blefowaniu. Do tego łatwo zmieniam poglądy i lubię wkradać się w czyjeś łaski. Na początek bez trudu wkradnę się w łaski łasego na pochlebstwa redaktora Chytruska, z jego pomocą zaś wejdę w łaski samego Marszałka Zmory.  Kiedy tam będę, to po pierwsze wy będziecie wiedzieć, co oni knują, a po drugie w decydującym momencie mogę podszepnąć tamtym taki plan, jaki będzie dla nas wygodny.

- To bardzo niebezpieczne – rzekł profesor Gąbka – ale gdyby znalazł się odważny, który wejdzie do obozu wroga i będzie go szpiegował… No, no! Chociaż to nieeleganckie… ale mówiąc wprost, pozwoliło zdobyć niejedno królestwo.

- Hmmm – Książę Krak się zafrasował, skubał brodę i podkręcał wąsy, a nawet trzy razy obrócił w zamyśleniu koronę na głowie – Pomysł ciekawy…ale będzie nam tutaj brakowało twoich zdolności…

- Żadnych „ale”, proszę księcia – przerwał mu Don Pedro – Jeśli książę pozwoli, carrramba, ja jestem szpiegiem zawodowym, a Największy wybrał mnie do tego zawodu, gdyż mam to we krwi. Nikt nie będzie lepszy ode mnie i nikt nie ma większych szans na sukces niż ja.

- To prawda – potwierdził Doktor Koyot.

- Więc zgoda – rzekł książę Krak – szczegóły omówimy później. W takim razie kto pojedzie teraz z Zieloną Sową i Samborkiem na Zieloną Polanę? Na ochotnika.

- Ja chętnie pojadę – zgłosił się Bartolini – Przy rozwiązywaniu zagadek nie na wiele się przydam. Książę jako znawca starych wierzeń, profesor jako znawca przyrody, doktor Koyot jako czarnoksiężnik, znawca rebusów i zaklęć, Smok Wawelski jako znany w świecie detektyw i wreszcie Mądrodudek jako obsługujący komputer pokładowy i utrzymujący kontakt z Lodówą, będą potrzebni tutaj. Także Czarny Bolo, bo ktoś musi pilnować cyrku i naszych największych tajemnic, podczas gdy reszta będzie zajęta pracą nad zaklęciami. Więc zostaję tylko ja.

- Powinni zabrać do obozu to! – rzekł Don Pedro i wyciągnął zza pazuchy rulon z planami elektrowni atomowej – Liszek-Sekretarz miał ten plan wręczyć Licho, ona mu go wyrwała, a potem w rozgardiaszu, kiedy wszyscy uciekali z sali balowej Strasznego Dworu, wpadło mi to w ręce.

- Coś takiego?! – Książę Krak rozwijał pośpiesznie plan – Tu powinna być zaznaczona ta strefa ochronna z działką, na której mają jutro, a może nawet jeszcze dzisiaj  cichaczem wyciąć dęby. Chyba tutaj – wskazał palcem, a wszystkie głowy wyciągnęły się w stronę rozłożonego na podłodze areny planu.

- Tak – powiedziała Zielona Sowa – Tutaj wyraźnie drzewostan boru wchodzi w granice strefy ochrony elektrowni i są tu prywatne działki. Odnajdziemy je szybko, bo to miało być ponad dwadzieścia drzew na jednej działce. Z tego, co wiem, to właśnie  jedna z tych prywatnych działek.

- Dwadzieścia tak starych drzew, do tego dębów na jednej działce to dziwne. Niech Mądrodudek zrobi kopię dla nas, a wy weźmiecie ten plan na Zieloną Polanę. Trzeba szybko zorganizować opór. – rzekł książę Krak.

-  Zielone Oddziały mogłyby poprowadzić obronę dębów. Są znane z takich akcji. My powinniśmy wciąż pozostać incognito, czyli w cieniu.  – podsunął księciu profesor Gąbka.

Przez chwilę książę milczał, po czym uśmiechnął się do swoich myśli i poprawił koronę. Rozejrzał się dookoła po wpatrzonych w niego z napięciem twarzach.

-  Dobrze – zgodził się, gdyż był bardzo zgodnym i łagodnym księciem, a jeśli ktoś mówił mądrze, to nigdy się z nim nie sprzeczał. – Zatem, Zielona Sowo, wyrażam zgodę, aby Samborek i Bartolini udali się z tobą na Zieloną Polanę. Bartolini powinien potem wrócić i zdać nam relację, a Samborek może wziąć udział w obronie dębów, którą wy zorganizujecie.

- Przedstawię ich jako cyrkowców z Zielonej Areny, ale też jako osoby bardzo przejęte ekologią i praktykujące zasady ochrony Przyrody. Powiem, że chcą się do nas przyłączyć.

- Bo to prawda – rzekł Samborek – bardzo chcemy.

- Tak, tak – dołączył się Bartolini – Ja bym w życiu do garnka nie włożył sztucznej, czarnej marchewki, pomidora ważącego kilogram, albo nie daj boże jakiejś brukseli zamiast przyzwoitej brukselki. Co to się na świecie nie wyprawia! Jakem Bartolini herbu Zielona Pietruszka, to przecież sprzeczne z prawami przyrody! Dobrze, że się jeszcze do mojej herbowej pietruszki nie dobrali. A daleko na tę polanę?

- Niedaleko. To w Puszczy Kampinoskiej. Czy lubicie jeździć na rowerach?

- Jeszcze jak! – zawołał ochoczo Smok, lecz zaraz zorientował się, że on sam nigdzie nie jedzie.

- Jasne! – zawołał Samborek – Ja robiłem wokół parku Zaczarowanej Dorożki po trzydzieści kilometrów dziennie!

Na wspomnienie domu, mamy i swojego wspaniałego roweru posmutniał trochę, ale rozchmurzył się szybko, gdy Zielona Sowa powiedziała mu, jakim modelem roweru uda się do puszczy.

I znów nasi bohaterowie rozdzielili się na trzy zespoły. Pierwszą grupę tworzyli Zielona Sowa, Bartolini herbu Zielona Pietruszka i Samborek, którzy udali się na Zieloną Polanę. Polana ta leżała w jedynej chyba w Europie puszczy, która znajduje się w granicach stolicy państwa.

Polska to dziwny kraj. W obrębie grodu Kraka, czyli starodawnej stolicy także znajdowała się wielka puszcza. Drugim takim dziwnym krajem jest Brazylia w Ameryce Południowej, której stolica jest położona w sercu wielkiej Puszczy Amazońskiej. Tak się jakoś dziwnie składa, że tam właśnie płynie rzeka Amazonka, którą nazwano tak na cześć dzielnych kobiet-wojowniczek ze starożytności. Podobno mieszkały one na Mazowszu.

Smok Wawelski, Mądrodudek, książę Krak, Doktor Koyot, profesor Gąbka i Czarny Bolo pozostali w namiotach cyrkowych skupiając się nad płytką DVD, z takim trudem uratowaną z podziemi Biblioteki Narodowej. Don Pedro zaś po tajemniczej rozmowie z księciem Krakiem, w której książę zaakceptował szczegóły jego tajnego planu, utworzył sam ze sobą trzeci zespół. Na początek miał jako reprezentant cyrku udać się na wywiad do Telewizji Nic Poza Tym, gdzie w programie „Jak bum cyk cyk!” miał być gościem redaktora Chytruska. Bartolini więc zanim wyjechał z Zieloną Sową, wystukał numer stacji telewizyjnej i jako dyrektor cyrku Tomatto vel Pomidorro wyraził zgodę na wywiad, który Leszek Chytrusek proponował już od wczoraj. Bartolini  umówił Don Pedra do programu wieczornego.

- Wystąpisz jako trzeci, ostatnie dziesięć minut. Jako wielka gwiazda programu – zakomunikował Bartolini. – Dzisiaj o dwudziestej, kiedy prawie wszyscy zasiadają przed telewizorami.

Tak oto Leszek Chytrusek umówił się z Don Pedrem na oficjalne spotkanie. Bartolini jeszcze tylko szybciutko przyrządził dla całej kompanii maślane ciasteczka i wielki dzbanek zielonej herbaty, a Zielona Sowa ściągnęła ze swojego domu rowery. Okazała się wielką wielbicielką pojazdów dwukołowych.

Grzegorek przeszusował przez Warszawę na wyścigowym modelu takiej młodzieżowej szosówki, o jakiej nawet mu się nie śniło. Miała koła Mavic, amortyzatory Rock Shox i hamulce AVID. Samborek miał na głowie kask Limar, a rower na kołach opony Michelin. Zwykłym zjadaczom chleba na pewno nic to nie mówi, ale widzę, jak miłośnikom dwóch kółek  gały wyszły na wierzch z zazdrości.

- Sawa, to ładne imię – stwierdził Samborek rytmicznie pedałując.

- Jak tej księżniczki Mazonek z Mazowii, która wyszła za rybaka Warsa. Oni razem założyli Warmię i Warsowię. – wyjaśnił mu Bartolini – Nie znasz tej opowieści? W ósmym wieku wszyscy ją sobie powtarzali, nad Wisłą i w Rzymie.

- Amazonki nad Wisłą? – zdziwił się Samborek.

- A jak! To w starożytnej Słonecji wszystko pokręcili. One były znad Morza Mazowskiego, a nie Czarnego, a  potem się przeniosły na Mazowsze. Więc Mazonki, a nie jakieś tam Amazonki.

- Ja znam tylko z globusa, który dostałem na piąte urodziny, morze Azowskie – powiedział Samborek

- O to, to! To jest to samo morze. Teraz Azowskie.

Samborek nic na to nie powiedział, bo nie wiedział co rzec. Pedałowali we trójkę do Kampinosu, pięknymi, słonecznymi ulicami stolicy. Dziwnie było pomyśleć, że i tutaj mieszkały w starożytności wojownicze Amazonki.

Zielona Polana była pełna namiotów przypominających zielone grzyby. Gdyby popatrzyć na nią z lotu ptaka, wydawałaby się pusta. Kuchnia, stołówka i wielki namiot konferencyjny wtopiły się idealnie w las. Samborek i Bartolini byli zdziwieni rozmiarami tego obozu i liczbą ludzi, którzy tutaj przyjechali. Bartolini z radością usłyszał dźwięki włoskiej mowy i mógł sobie nawet przez chwilę porozmawiać w ojczystym języku, z którego przez lata używał tylko jednego zwrotu. Jakiego?! …..No właśnie, zgadliście! Można tutaj było usłyszeć zresztą wszystkie języki świata.

- Jesteśmy jedną wielką rodziną – mówiła Zielona Sowa, prowadząc ich od grupy do grupy. Właśnie weszli do okrągłego namiotu z potężnym niebieskim basenem po środku – Tutaj pracuje grupa Czyste Morza.

- Don Pedro by się tu chętnie przyłączył – stwierdził Samborek.

Wielki basen udawał morze, a przedstawiono w nim wszystkie możliwe rodzaje zagrożeń w odpowiednim pomniejszeniu. Woda miała w sobie tyle soli co prawdziwy ocean, gumowe boki basenu falowały poruszane przez mechanizmy, wywołujące prawdziwe fale. Na środku obrzydliwa czarna, gęsta ciecz pływała po powierzchni, wydobywając się z uszkodzonej platformy wiertniczej. Śmierdziało  nią w całym namiocie. Ropa naftowa rozlewała się bezładną plamą i dryfowała do brzegu, na którym ustawiono domki i plażę pełną ludzkich figurek. Maleńkie złote rybki uciekały od plamy, próbując w panice wydostać się na brzeg. Uczestnicy tego warsztatu wyławiali ostrożnie rybki do słoików z czystą wodą.

- Następny namiot to Świeże Powietrze – powiedziała Zielona Sowa – a kolejny Grupa CO2 – Efekt Cieplarniany.

- Nie jestem przekonany, czy Don Pedrowi rzeczywiście by się tutaj spodobało – rzekł Bartolini zatykając sobie nos – Mnie tam się nie podoba.

- Czy jest możliwe – zapytał Samborek – Żeby ustalić jakąś wspólną akcję, zaplanować ją i wykonać we wszystkich krajach, z których oni tutaj przyjechali?

- Oczywiście. Na początek trzeba by pomysł takiej akcji zaprezentować, przekonać wszystkich i to przegłosować. Tu są naprawdę bardzo ważni ludzie z całego świata, chociaż wyglądają tak zwyczajnie. – opowiadała Zielona Sowa prowadząc ich do następnego namiotu – A to jest grupa, w której my weźmiemy udział: Obrońców Borów, Ginących Gatunków Roślin i Wymierających Zwierząt. Tu przedstawimy nasz plan.

Jak się okazało, wśród zebranych tutaj osób byli dwaj znajomi Samborka z Towarzystwa Ochrony Najstarszych Drzew w Polsce, Witek i Dobromir. Ucieszyli się na widok najmłodszego członka swojej organizacji i przywitali go bardzo serdecznie. Samborek od razu poczuł się jak wśród swoich, a inni zebrani także poczuli, że to jest swój człowiek. Resztki nieufności zostały łatwo przełamane maślanymi ciasteczkami Bartoliniego. Dokładne ustalenie planu działania i przygotowanie do szybkiej obrony drzew w puszczy zajęło im ponad trzy godziny. Na miejsce akcji wysłano wywiadowców. Wsiedli w samochód terenowy, który poprowadził Witek i wyruszyli na północ. Grupa miała trzy takie pojazdy. Były to, jak powiedziała im Sowa, bardzo nowoczesne samochody hybrydowe, z silnikiem wodorowym i elektrycznym, przekazane do testowania przez Zielonych z Drugiej Japonii, czyli z Zielonej Wyspy[11].

Guilty najwyraźniej uparły się, żeby zniszczyć największą polsko-litewską puszczę. Tam właśnie, w samym jej sercu, tak pięknie opisywanym przez wieszcza obu tych narodów Adama Mickiewicza, wybrano miejsce na elektrownię atomową! Pozostawało mieć nadzieję, że jeszcze nie zaczęła się wycinka, o której była mowa w Strasznym Dworze. Dwie godziny po zwiadowcach wystartowała pozostała część Zielonego Oddziału Obrońców Boru, w dwóch pojazdach prowadzonych przez Zieloną Sowę i sympatycznego Boa Babę, znanego afrykańskiego Obrońcę Baobabów. Wzięli oni ze sobą mnóstwo dziwnego sprzętu. Między innymi liny do przywiązywania się do drzew i kamery filmowe. Rowery zamontowali na samochodowych bagażnikach. Zawiadomiono też zaprzyjaźnionego reportera ze znanego kanału telewizyjnego poświęconego przyrodzie i zwierzętom.

Dobromir z Bartolinim zwiedzali obóz OZON do późnego popołudnia. Bartoliniemu przychodziły do głowy coraz to nowe pomysły na współpracę, lecz wszystko to mogło nabrać konkretnego kształtu dopiero wtedy, gdy profesor Gąbka, książę i Doktor Koyot odkryją, co jest obiektem-kluczem do Zmiany, opisanym w księdze zaklęć przez Twardowskiego. Prawdę mówiąc, Bartolini kręcił się po obozie trochę zniecierpliwiony, bo był bardzo ciekaw, co też odkryli współtowarzysze pozostawieni w cyrku. Myślami ciągle błądził gdzie indziej, niż prowadziły go nogi. Wreszcie – gdy oprowadzanie dobiegło końca – mógł się grzecznie pożegnać i dosiąść swojego roweru, by ruszyć w drogę powrotną. Kiedy odjeżdżał, od wywiadowców z puszczy litewskiej, którzy dotarli na miejsce prowadzeni przez  Witka, nie było jeszcze na szczęście żadnych niepokojących sygnałów.

W tym czasie w cyrkowym namiocie działy się naprawdę ciekawe rzeczy. Mądrodudek wykonał ze skanów  komputerowe wydruki. Komputer pokładowy poukładał skany w kolejności, co nie było takie łatwe, ponieważ strony księgi nie zostały ponumerowane. To znaczy były, ale literowo od AAA przez AAB, AAC aż do ZZZ. Nie mieli pewności, czy taka kolejność jest właściwa. Każdy otrzymał kopię książki dla siebie. Zasiedli przy stole na środku areny i pogrążyli się w lekturze. Czytali powoli i uważnie, popijając zieloną herbatę i pogryzając pozostawione przez Bartoliniego maślane ciasteczka. Wyobraźcie sobie, że przez godzinę nikt się nie odezwał! Każdy uczeń może sobie chyba wyobrazić, co to oznacza. Na lekcji, która trwa krócej niż godzinę naprawdę trudno wysiedzieć w milczeniu przez choćby pięć minut!

- Chyba coś mam – powiedział doktor Koyot – strona KAT.  – I przeczytał na głos co następuje:

Przeciw Liszości i upadłości

Łapki szczurze, kilka kości

Gotuj w włoszczyźnie,

 Niech je żar liźnie

Trochę pierza z nietoperza,

siedem włosów z brody jeża

ósm szprych struganych z wiązu wisielca

dziewięć promieni złap z głowy Cielca…

  – I jedź do Mielca?! Nie, nie i nie. – zaprotestował zdecydowanie Baltazar Gąbka – To jakiś żart, przecież włoszczyzna pojawiła się u nas dopiero z królową Boną. Ten tekst jest za młody. Ale rozumiem, dlaczego akurat to ci się podoba.

- Posłuchajcie tego, strona TAK – powiedział książę Krak:

Przybądź Pełny Księżycu

Jestem ruta ruciana, ziele święte Rujana

znajdź mnie w litewskim borze

płoń uczyń na muchomorze

ten napój dzieje odmieni

Światło wyciągnie z cieni

Ziemię dobędzie z Nicu

Naw się obróci w orzech,

- Kto wie, kto wie. – powiedział Smok Wawelski. – Choć rymuje się, że aż zęby bolą.

- Chyba to jest to, orzech, to przecież nasienie, czyli zarodnik.  – filozofował tymczasem książę – Nawie są siedzibą zmarłych, a muchomor…

- Ale poczytajcie sobie na stronie NIE – zapiał z zachwytem Wawelski Smok i wyrecytował:

Ene, due, rabe

Złapał Chińczyk żabę

A żaba Chińczyka,

Co z tego wynika?

Rapete, papete, w łepetę,

Entliczek, pętliczek, czerwony…

- To dziecięce wyliczanki. – przerwał mu zaaferowany własnym odkryciem Profesor Gąbka – Ja naprawdę mam! Słuchajcie, strona KOD:

Nad kryształową tonią

W noc pełną świetlisty

Kwiat-niekwiat od Rudzi

pała czysty wonią

i płoszy od ludzi

kosz stulistną dłonią

W zaczarowanym odbity lustrze

Zerwany w noc zwrotną

U rudnych źródeł potoku

co spływa w puszczę prastarą

Wszystko zmienić mocen

swą Siłą odwrotną,

on może ją ustrzec

od sądzonego wyroku

Jeśli natchnion wiarą

Jeśli złączon z czarą

I zaklęty Marą

- Nie rozumiem ostatnich linijek! Co sądzicie o tym, Koyotku, książę, Smoku?!

- KAT, TAK, KOD, NIE – literował Mądrodudek – Kat tak, kod nie – powtórzył – Nie tak, kod kat.

- O czym mówisz, Mądrodudku? – zainteresował się książę Krak, który jak zwykle go  nie zrozumiał.

- Wy odczyt strny Kat-Tak-Kod-Nie. W tak kolejności! To coś zncz?! Ja, ja. – rzekł Mądrodudek i wstukał to pracowicie w pokładowy komputer, który wywlókł z latającego talerza. Nikt nie zrozumiał za dobrze, o co mu chodziło.

- No jak?! – zachęcił ich profesor Gąbka – Prastara puszcza to puszcza litewska. Kraina Tysiąca Nenufarowych Jezior i Królestwo Bociana leży na pograniczu polsko-litewskim. Kto to opowiadał o jakimś stowarzyszeniu bocianim gdzieś tam…? – profesor nie mógł sobie przypomnieć – Nad Rospudą?

- Rospuda ma źródła na granicy puszczy. – stwierdził doktor Koyot. – Trochę nie pasuje.

- Ja! T ja znlzłem! Ja! – wrzasnął Mądrodudek – Kraina Bociana nd jezior Gołdap. W Intrnecie.

- Tak było, Kraina Bociana nad jeziorem Gołdap, w Internecie. – potwierdził książę Krak – To rzeczywiście pasuje, a ponieważ ten wierszyk nie jest zaklęciem, to musi być atraktantem! A więc co to za obiekt, o którym imć Twardowski nas tutaj informuje?

- Kwiat-Niekwiat – zamyślił się profesor. – Wszystko zmienić mocen…

- Oczywiście! – książę Krak puknął się w czoło – Oczywiście!!! Kwiat Od Rudzi! Znamy dwie prastare boginie nazywane Rudziami. – Zatańczył w koło stołu, zamiatając podłogę królewskim płaszczem – Matkę Wszelkiego Życia Rudź nazywaną też Przyrodą, jako, że stoi zawsze Przy Rodzie, Władcy Ludzkiego Rodu. Przyroda jest zarazem matką młodszej Rudzi, nazywanej Opiekunką Narodzin!

- Tak. – zapiszczał z emocji Doktor Koyot – Pąp Rudzi, czyli inaczej Pąk Rudzi to przecież to samo co Kwiat Paproci! Mamy!!! Mamyyyyy! – zerwał się z krzesełka i biegał dookoła areny, jakby nagle stał się dzieckiem. Biegał i wciąż krzyczał – Mamyyy!!! Mamyyy!!!

- Ale uwaga – rzucił książę Krak – ta młodsza Rudź też ma swoją roślinkę. Jest nią ruta. Ruciane wieńce rzuca się uroczyście na wodę, jeśli się chce, żeby komuś urodziło się dziecko!

Nikt go jednak nie słuchał. Wybuchła ogólna wrzawa i szaleństwo radości.

Wtedy właśnie nadjechał na rowerze Bartolini, który z początku pomyślał, że stało się coś złego. Jednak kiedy wpadł do namiotu i zobaczył, jak wszyscy  się cieszą biegając, krzycząc i fikając koziołki, od razu wiedział, że znaleźli zagadkową formułę w księdze i rozwiązali tajemnicę atraktantu, czyli wabika. Teraz będą mogli zwabić i oczarować wszystkich ludzi, a tym samym zbawić cały świat i odczarować bieg wydarzeń spychających Ziemię w otchłań zagłady.

Niestety Bartłomiej Bartolini nie miał racji. Kiedy ochłonęli książę Krak powtórzył swoje wątpliwości. I wtedy dotarło do nich, że mają co najmniej dwa rozwiązania. Jak zauważył książę Krak, młodsza bogini z dawnych słowiańskich wierzeń, Opiekunka Narodzin, miała swoją roślinę, rutę. Kwiat od Rudzi mógł więc być rutą. Na dodatek dawno, dawno temu, rutą nazywano nie tę rutę, którą dobrze znamy z naszych łąk,  tylko bardzo rzadko spotykaną, rutę stepową.

Na trzecią możliwość, a mianowicie tę, że wszystkie części odczytane zostały nieprzypadkowo i że razem stanowią jedno rozwiązanie, wpadł Mądrodudek. Nazwy stron, z których odczytano teksty, dawało się bowiem ułożyć w szereg mniej lub bardziej zrozumiałych zdań. Na przykład: KAT NIE, KOD TAK, albo NIE TAK, KOD KAT, lub KOD TAK, KAT NIE, a także KAT TAK, KOD NIE.  Rozgorzała więc gwałtowna dyskusja. Każdy był w niej ekspertem i każdy uważał, że ma rację, więc wkrótce zaczęto dzielić włos na czworo. Rozmowa przeciągnęła się do późnego wieczora i Bartolini musiał ich siłą wyciągnąć na kolację. Co gorsze, nie przestali dyskutować nawet przy jedzeniu. Nie zauważono zatem,  jak pyszny jest makaronem z szynką, pomidorami i z bazylią przygotowany przez Bartoliniego, ani jak wiele serca włożył w tę potrawę. Mistrz patelni pocieszał się jednak, że stół złagodził spór. Porzekadło, że wspólne jedzenie łagodzi obyczaje, a czasem nawet godzi zwaśnionych, okazało się prawdziwe. Z pełnym brzuchem miewa się także lepsze pomysły. Bartolini miał nadzieję, że tak będzie i teraz. Istotnie spór osłabł, ale tylko na czas jedzenia i tylko dlatego, że usta mieli pełne pomidorów i makaronu oraz pachnących ziółek. Ledwie wstali od jadła, znów rzucili się sobie do gardeł. Oczywiście tylko w przenośni, czyli że na nowo rozgorzała zażarta dyskusja. Najgorsze, że zupełnie przegapili wystąpienie telewizyjne Don Pedra w programie „Jak bum cyk cyk!”. Na szczęście Mądrodudek nastawił nagrywanie, więc mogli to sobie odtworzyć rano. Niewiele do tego rana brakowało, kiedy Doktor Koyot zarządził przymusowe pójście spać.

- To absolutnie niedopuszczalne, żeby tak krzyczeć na siebie całą noc i żeby tak przeciążać umysł i ciało! Sen jest warunkiem zdrowia! Zaczynacie już opowiadać straszne bzdury! – krzyczał.

Potulnie więc rozeszli się do łóżek. Smok też udał się do swego bardzo wielkiego łóżka, które można by nazwać legowiskiem. Umył zęby, przebrał się w pidżamę w paski i obniżył temperaturę w pomieszczeniu do plus jednego stopnia. Jak pamiętacie, Smok śpi dobrze tylko wtedy kiedy jest zimno. Przyłożywszy głowę do poduszki zasnął więc w ciągu minuty. A śpiąc wciąż powtarzał, mamrocząc niewyraźnie:

- A ja waaaam móóówię, że dziecięceee wyyyliczanki to sąąąąą staaaarożytneee zaaaaaklęęęęcia.

Tej nocy śniła mu się jego wspaniała Smocza Jama pod Wawelem, do której strasznie już tęsknił.

pedro_umowa jpg

Rozdział 12 – Przypadek czy Przeznaczenie, czyli „Jak bum cyk cyk!” 

w TV Nic Poza Tym.

Rano otrzymali wiadomość od Samborka, który zaraz po wschodzie słońca zadzwonił na komórkę Bartoliniego. Bartolini na wpół śpiąc mamrotał początkowo coś o czarach marach i diable. To dlatego, że spał wyjątkowo krótko. Zaraz jednak otrzeźwiał gdy zobaczył na komórce, że jest już prawie szósta rano:

-  Cieszę się Samborku,  że dzwonisz…, to nic, że jest wcześnie…., dobrze że mnie zbudziłeś, bo czas przygotować śniadanie…. Poczekaj sekundkę, nie rozłączaj się muszę tylko zrobić poranną gimnastykę, bez tego ani rusz….

Bartolini odłożył komórkę, zdjął szlafmycę z pomponem, w której miał zwyczaj sypiać i wykonał serię przysiadów, dziesięć pompek, sześć kocich grzbietów, pięć kocich kołysek oraz stanie na głowie. Samborek cierpliwie wysłuchał w słuchawce jego posapywań, po czym usłyszał od Bartoliniego streszczenie wydarzeń wczorajszego wieczoru i nocy. Przekazał dzielnemu kuchmistrzowi wiadomości z puszczy mazursko-litewskiej. Na szczęście w zagrożonym rejonie nie widziano na razie drwali, ani niczego podejrzanego. Założono obóz i rozpoczęto dyskretną obserwację.

Okazało się, że zagrożone wyrębem są co najmniej trzy miejsca, bo na planie zaznaczono trzy warianty strefy ochrony elektrowni. W każdym wariancie w strefę  wchodził inny rejon z dębami. Nie dało się najwyraźniej uniknąć wycięcia starych dębów, których w puszczy nie brakowało. Ktoś mógłby pomyśleć, że w związku z tym nie zaszkodzi jak się wytnie dwadzieścia dwa, albo nawet dwadzieścia pięć starych dębów, ale to nie jest tak, jak myślicie. Czy wiecie na przykład, że malutkie krzaczki czarnej jagody, nazywanej też borówką, tworzą olbrzymie połączone korzeniami kępy, które mają po kilkaset metrów średnicy. Taka kępa to nie są tysiące osobnych krzaczków tylko jedna roślina. Jakby powiedział doktor Koyot – jedna istota. Jeżeli zniszczy się fragment takiej istoty, ważną część jej połączeń, to cała kępa przestaje owocować, a na jej miejsce pojawiają się leśne chwasty. Tak wymierają wielkie obszary lasu, który tylko z wyglądu przypomina zdrowy las. Drzewa i krzewy, i to co żyje pomiędzy nimi w lesie, stanowi jedną gigantyczną, żywą istotę, BÓR.

Tego wszystkiego dowiedział się Samborek poprzedniego wieczora od Zielonej Sowy i Witka. O tym samym opowiadał ich przyjaciel z Afryki, czarny jak heban obrońca baobabów, Boa Baba. Baobaby, rosnące nawet o wiele kilometrów od siebie, wymieniają się wiadomościami. Wiadomości zapisane pyłkiem kwiatowym baobabu roznoszone są przez kursujące miedzy nimi owady. Boa Baba twierdził, że baobaby lubią przed snemporozmyślać o tym, co tam u ich krewnych rozsianych po sawannie.

Samborek obiecał na koniec Bartoliniemu, że także pomyśli o wierszykach z księgi Twardowskiego, które kucharz wyrecytował mu do dyktafonu. Na tym się pożegnali i każdy ruszył do swoich zajęć. Bartolini stwierdził, że każda rozmowa z przyjacielem jest pożyteczna i że człowiek uczy się całe życie. Ta historia z baobabami nigdy nie przyszłaby mu do głowy!

Kiedy tylko inni się obudzili, wstali i umyli zęby, spór wybuchł na nowo.

- Powtórzę po raz setny – upierał się profesor Gąbka – że tutaj nie chodzi o rutę zwyczajną, czy o rutę stepową.

- Ta druga to bardzo ważne zioło w czarach – zauważył doktor Koyot – Z niej przygotowywano napój czarowniczy i wróżebny, już w starożytnej Persji. Tylko przy jej pomocy można było odczytać przyszłość!

- Profesorek ma rację – rzekł książę Krak, który dopiero co założył koronę. Uwierała go dzisiaj, więc wciąż coś przy niej kombinował.

- Przemyślałem to. Musi chodzić o Przyrodę, czyli o Rudź-Rodżanę a nie o jej córkę. – kontynuował książę ważąc każde słowo – Bo sprawa dotyczy całej Ziemi i całej Przyrody! Poza tym pąp Rudzi to ta sama roślina, którą dzisiaj nazywa się paprocią, a za naszych czasów, ósmym wieku, nazywało się paprudzią.

Książę Krak zrezygnował w końcu z korony, zdjął ją i położył na stole. Tymczasem do namiotu wkroczył Bartolini z jajecznicą i grzankami z przypieczonym serem. Mądrodudek niósł za nim owoce, a Smok Wawelski, wystrojony w piękny fartuszek z falbanką, dźwigał wielki dzban kompotu truskawkowego i tacę ze szklaneczkami oraz kompletną zastawą.

- Czary mary, diabeł stary… – podśpiewywał sobie Bartolinii.

-  No nie! – krzyknął znienacka profesor Gąbka, kiedy Bartolini stawiał przed nim jajecznicę i talerzyk z dwiema grzankami, gdyż piosenka kucharza wpadła mu prosto w ucho. – Przecież Bartłomiejek to najgenialniejszy rozwiązywacz rebusów na świecie. Ma talent we krwi! Czary mary, czyli czary Marzanny. Rozwiązałeś zagadkę trzech ostatnich linijek wierszyka! Tę, która najbardziej nie dawała mi spokoju!

„…Jeśli natchnion wiarą

Jeśli złączon z czarą

I zaklęty Marą!”

- To znaczy – kontynuował z głębokim namysłem profesor – Że znaleziony w najczystszym miejscu puszczy Kwiat Paproci, należy włożyć w czarę, czyli dzban i zaczarować tak jak czyni to Mara-Marzanna, Królowa Śniegu, czyli zamrozić go!

- A nie mówiłem, że dziecięce wyliczanki to nic innego, jak dawne zaklęcia? – ucieszył się Smok Wawelski – A co z entliczkiem-pętliczkiem?[12] Czy tutaj nie chodzi o zaklęcie Przepląta, Władcy Przypadku, który uwielbia plątać wszystkim ścieżki oraz myśli, a jest starym odwiecznym przyjacielem Licho?!

-  Ponieważ wszyscy są tutaj znawcami tych spraw, czyli wielkimi ekspertami – powiedział Doktor Koyot – Stworzymy komisję ekspertów. Jak to w komisji, napiszemy wspólny raport, w którym uzgodnimy co jest, a czego nie ma. Na koniec podejmiemy decyzję! Tak będzie nowocześnie i demokratycznie.

- Tak t rob w Sejm! Ja. – włączył się w dyskusję Mądrodudek.

- Dosyć tego!  - huknął niespodzianie książę Krak, a korona podskoczyła na blacie stołu. Dawno nie widziano, żeby był tak zdenerwowany – Nie będziemy u nas wprowadzać tych dziwacznych zwyczajów! Jeśli każdy wykręci kota ogonem i to uzgodnimy, a potem zapiszemy ,to wyjdzie z tego kot o sześciu ogonach i bez choćby jednej głowy!

- Racja. – stwierdził filozoficznie Smok Wawelski wyciągając z kieszonki swoją ulubioną fajkę – Prawdy się nie uzgadnia. Tutaj nie ma żadnych wersji, nic się nie dzieje przypadkiem. Weźmy choćby odczytanie takich, a nie innych stron z księgi Twardowskiego. Czy to można nazwać zbiegiem okoliczności?! A jak to się stało, że on ponad pięćset lat temu zapisał to przesłanie w swojej książce?! A jak to jest możliwe, że ta książka, która przecież zaginęła, jednak ocalała?! Kiedy pomyślę, że znalazła się właśnie w Warszawie, to w ogóle przestaję wierzyć, że na świecie istnieje coś takiego jak przypadek! To przecież niebywale logiczny ciąg wypadków. – nabił fajkę tytoniem i włożył ją sobie między zęby.

- To znaczy, że to są wszystko powiązane ze sobą wydarzenia? – zdumiał się Bartolini – Że to wielki, ciągnący się od tysiącleci plan? Jeśli tak, to my też jesteśmy nieprzypadkowymi trybikami w tym kosmicznym planie!

- Taaak! – Smok westchnął i kiwnął głową na potwierdzenie słów Bartoliniego.

Majestatycznie wyciągnął zza pazuchy zapalniczkę i pstryknął, ale płomyczek się nie zapalił.

- Książę i Smok mają rację – powiedział profesor Gąbka – Chciałbym zauważyć, że prawda jest tylko jedna, to prawda prawdziwa, a nie jakaś półprawda, okrojona i uzgodniona. To bardzo ważne, bo nie możemy się pomylić. Jeśli się pomylimy, to…

Właśnie wszyscy wyobrazili sobie co się stanie, jeśli się pomylą i zamilkli.

- Proponuję zjeść śniadanie – powiedział Bartolini – Po nim na pewno coś wymyślimy.

Smok znów pstryknął zapalniczką. Buchnął płomyczek.

- No nieee! – jęknął zdegustowany do granic możliwości Doktor Koyot – Nie będziesz chyba Smoczusiu palił przy stole?! I nie mów mi, że smokom – przeciwnie niż ludziom – nie szkodzi palenie na czczo!

- Ja tam lubię sobie czasem zionąć ogniem na czczo – wymamrotał Smok.

Choć to powiedział z rozpędu to zawstydził się własnymi słowami i czynami. Przede wszystkim tym, że nie pomyślał o innych siedzących przy stole. Spurpurowiał, zdmuchnął płomyczek, schował fajkę i zapalniczkę tam, skąd je wyjął, oraz przeprosił za gafę. Kompania uśmiechnęła się do niego, powiedziała, że przecież nic się nie stało, więc nie ma za co przepraszać i zabrała się do wyśmienitej jajecznicy Bartoliniego. Wszyscy wiedzieli, że nie zrobił tego umyślnie.

Śniadanie się zakończyło. Smok srebrnym widelczykiem wygrzebał z dna swojej szklaneczki ostatnią słodziutką truskawkę. Czarny Bolo  znów przespał dyskusję, zmęczony całonocnym czuwaniem. Gdyż „ktoś musiał czuwać, aby spać mógł ktoś”! Zbudził się dopiero na jajecznicę na bekonie, a teraz przełknął ostatni kęs owego bekonu i powiedział:

- Baarrr, waaaar, dobrrr! Howk!.

- Dbrrr, dbrrr! Jaja! – potwierdził Mądrodudek i odłączył się od kontaktu, po czym łyknął haust kompotu i usiadł na swoim miejscu przy komputerze.

- Taaak – wysapał Smok z pełnym po brzegi brzuchem i sięgnął po wykałaczkę – Koood.

- TAK! KOD! – podchwycił ochoczo Mądrodudek.

Doktor Koyot uderzył trzykrotnie w stół umklajderem, potem zabębnił jeszcze trzy razy.

- Uderz w stół! – powiedział do siebie, gładząc się drugą ręką po brzuchu i rozpamiętując smak wspaniałego śniadania.

I wtedy wszyscy , jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko nagle pojęli! I jeszcze naglej, dokładnie to wszystko zrozumieli! Olśnienie spłynęło na nich w jednej sekundzie i nie mieli już żadnych wątpliwości.

- Te dwa kawałki tworzą pierwsze i drugie danie – stwierdził Bartolini.

- Jasne. – rzekł książę Krak – Oto kompletny atraktant, dwuczęściowy.

- Kwiat Paproci i Ruta. To klucz – stwierdził profesor Gąbka.

- Obiekt-klucz! Nie rzecz, bo to przecież coś żywego, a nie martwy przedmiot. – stwierdził Doktor Koyot.

- Ja, ja. – przytaknął Mądrodudek, który wniósł przecież wielki wkład w końcowe rozwiązanie. –Tak. Kod.

- Wrah! Wrrrah! – warknął zadowolony Czarny Bolo, myśląc o pognębieniu wszelkich wrogów, których teraz bez trudu pokonają.

- Zatem możemy spokojnie obejrzeć wczorajsze telewizyjne występy Don Pedra – zaproponował książę Krak.

- Gdybyś, Koyotku, wyczarował wygodne fotele zamiast tych twardych krzeseł – zaproponował Smok – przenieślibyśmy się wszyscy do salonu telewizyjnego.

- Ale, ale, a gdzie się podziewa Don Pedro?! – zdziwił się Doktor Koyot.

- Mamma mia! – krzyknął Bartolini – On nie wrócił na noc do domu? To jest – ugryzł się w język – do naszego Cyrku?!

Dopiero teraz zauważyli, że Don Pedra nie ma z nimi od wczorajszego wieczora. Zrobiło im się wstyd, że w zacietrzewieniu, zajęci dyskusją, pogrążeni w gorących sporach, zapomnieli o przyjacielu, który mógł potrzebować ich pomocy.

- Wrrrrr! A może go uprowadzono?!!! Wrahh!!! – zaniepokoił się Czarny Bolo.

- Jakoś jestem spokojny o niego – powiedział książę Krak z nieco tajemniczą miną – Don Pedro dałby znać, gdyby potrzebował naszej pomocy. Poczekajmy, aż się sam odezwie, a póki co zobaczmy, co tam wczoraj nagadał.

I rozsiedli się przed telewizorem w wygodnych fotelach wyczarowanych przez Doktora Koyota. Dla księcia Kraka udało mu się nawet wyczarować coś specjalnego, z ozdobnymi wspornikami zagłówka.

Mądrodudek nastawił nagrywanie nie tak, jak trzeba. Na początku nagrał się wcześniejszy fragment programu. Wiedzieli, że Don Pedro, jako największa gwiazda, wystąpi w ostatnich dziesięciu minutach. Mieli zamiar przewinąć  wywiad Leszka Chytruska z osobą, która pojawiła się na ekranie, ale Doktor Koyot zauważył, że to bardzo znany polski skoczek. Gość był chudy jak szczapa, a mówiąc, gestykulował cienkimi rączkami. Na jednej miał złotą bransoletkę, a na placach drugiej trzy równie złote sygnety. Doktor Koyot nie potrafił powiedzieć czy to skoczek narciarski, czy o tyczce, czy też skacze on na bungee, albo na trampolinie. To przestało mieć znaczenie, kiedy zauważyli, że na stoliku obok redaktora Chytruska, dzierżącego w dłoni swój nieodłączny notesik z pytaniami, spoczywają dziwne warzywa: wielka czarna marchew, proste jak kij banany oraz wielka brukselka, czyli bruksela.

- Więc uważa pan, że te warzywa są doskonałe dla zdrowia i że każdy sportowiec już od dawna je jada?

- Tak! – powiedział sportowiec z pełnym przekonaniem i przerzucił zawadiacko falę włosów z czoła na bok – Banany, kij i marchewka, bardzo duża marchew, marchwisko, to podstawa systematycznego treningu i wysokich wyników sportowych.

- Bardzo panu dziękuję. Wypowiedź praktyka daje nam pewność, że te warzywa – Leszek Chytrusek wskazał na stół – Są absolutnie zdrowe.

Redaktor zwrócił się teraz do innej kamery i mówił wprost do telewidzów.

- Jedząc je można wyglądać tak szczupło! No i można mieć tyle siły, co nasz mistrz olimpijski! Ale gwoli pewności absolutnej – rzekł przymilnie Leszek Chytrusek zwracając się znów do swojego gościa – Prosiłbym, żeby pan jeszcze raz widzom powiedział… bo, bo widzi pan ja czytałem w takiej książeczce, że to może być niebezpieczne?…. I … – redaktor zawiesił głos

- A po co pan czyta?! – przerwał mu gość programu –  Ja, to proszę pana, w ogóle nie czytam! Od dawna!

Na studio telewizyjnym zagrzmiały salwy śmiechu a potem oklaski i powstała wielka wrzawa, przez którą przebijały się pojedyncze słabe gwizdy.

- No , ja też nie czytam.  W zasadzie – powiedział po namyśle redaktor – Ta książeczka to był komiks. Mówiąc prawdę, taka bajka o tym, że rzepka rosła i rosła, aż nikt jej nie mógł wyciągnąć. No i nie była wcale smaczna, ani nie doprowadziło to do niczego dobrego, więc…

- Panie redaktorze – przerwał mu pewny siebie mistrz sportu – Po co pan to wszystko czyta?! Tylko narobią człowiekowi bigosu w głowie. Ta marchewka jest uhm! Palce lizać! A ta bruksela smakuje jak landrynki, i niech mi pan wierzy, nic się nikomu nie stanie, jak dostanie kijem po bananie! To znaczy, chciałem powiedzieć, jak dostanie po kijowym bananie! Komiksów też nie trzeba czytać! Jest pan dużym chłopakiem redaktorze, a wciąż wierzy pan w bajki?!

Po tej wypowiedzi mistrza olimpijskiego studio dosłownie oszalało. Aplauz przerodził się w spory tumult. Redaktor podziękował miłemu gościowi i pożegnał się z nim, po czym uciszył salę królewskim gestem.

- Poniekąd – powiedział do widowni i do kamery, czyli do wszystkich telewidzów oglądających go w domach – Poniekąd nasz wspaniały mistrz olimpijski ma rację. Przecież mamy naszą, NASZĄ telewizję! A w niej programy, takie jak „Prawda, prawda i tylko prawda”, „Szklanym Okiem”, albo „Jak bum cyk, cyk!” i Nic Poza Tym nie jest nam potrzebne, żeby wiedzieć o świecie to, co trzeba!!!… A teraz… -

Przerwały mu gromkie brawa, które nie chciały się skończyć, ale redaktor przekrzyczał w końcu rozradowany tłum.

- Teraz …. Teraz witam już serdecznie ostatniego naszego gościa!  Pana Don Depro, z rodziny cyrkowców z Hiszpaniiiii!!!! (oklaski) Którego tutaj do nas wydelegowano z Cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”!!!

Don Pedro ukłonił się i przywitały go ponowne oklaski pomieszane z okrzykami aprobaty.

-  Zacznijmy od tego, co najbardziej zapewne interesuje naszych widzów. Ten słynny na świecie zagraniczny cyrk – mówił Leszek Chytrusek zaglądając w swój notesik – Obrał sobie za dekorację zieleń i przedstawia się jako Cyrk Ekologiczny. Jednocześnie postacie przebrane są za bohaterów z Przygód Profesora Gąbki, czyli postacie z polskiej powieści. O co w tym wszystkim chodzi?!

- Tak do końca, carramba,  nie jest to dla mnie jasne. – powiedział Don Pedro – Ogólnie chodzi o to, że te postacie w powieści żyją w zgodzie z naturą. Zdrowo się odżywiają i walczą o czystość świata. Nie tylko, żeby nie był zaśmiecony odpadkami, ale też żeby był uczciwy i sprawiedliwy.

- To ma być taki wzór dla wszystkich, jak rozumiem – redaktor udawał, że się zastanawia – Zwłaszcza dla dzieci zapewne… A w życiu?! W życiu codziennym też kierujecie się tymi samymi zasadami , prawda?!

-  Tak – Don Pedro nie za bardzo wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie, bo przecież wiadomo, że w życiu różnie bywa. Każdy jest tylko człowiekiem i popełnia błędy, a nawet wielkie gafy, jak na przykład Smok przy wspólnym stole  – W zasadzie tak. – potwierdził nieco niepewnie.

- W zasadzie, powiada pan… – zastanowił się Leszek Chytrusek, skrobiąc się po czubku głowy – Więc pan ma zapewne odgrywać rolę czarnego charakteru?! Czyż nie?!

- I tak i nie, bo widzi pan, redaktorze, w finale każdego przedstawienia Don Pedro wraca na właściwą ścieżkę, na dobrą, jasną stronę mocy.

- Ale w życiu, jak to w życiu. człowiek nie zawsze postępuje jak bohaterowie powieści – zasugerował redaktor.

- Nie bardzo rozumiem – rzekł Don Pedro – Carrramba, no w życiu różnie przecież bywa!

Sala wybuchła śmiechem. Zabrzmiały też oklaski przeplatane okrzykami aprobaty i gwizdami.

- Dobrze, miły panie – redaktor Chytrusek przez chwilę się nie odzywał, a potem nagle zmienił temat – A proszę mi powiedzieć,… Jak to jest z tymi umiejętnościami cyrkowymi waszych aktorów?

- Jak w każdym cyrku – powiedział Don Pedro – To tylko rzemiosło, a nie żadne cuda.

- Odnoszę jednak wrażenie, proszę sprostować, jeśli się mylę – powiedział z miłym uśmiechem ulizany Chytrusek – Bo mogę się mylić, prawda?… Że, że … No, jednak byłem tam  i na własne oczy widziałem, że… że jednak oni coś potrafią specjalnego…

- Prostuję, kochany panie redaktorze – rzekł Don Pedro z równie przymilnym uśmiechem – Prostuję z miłą chęcią. To było tylko wrażenie, mylne wrażenie. Zapewniam pana, że nie umieją nie tylko czarować, ale nawet wywołać pełnej iluzji czyli złudzenia, że to czary. To tylko taki kamuflaż, czyli ściema. Zresztą, proszę koniecznie przyjść na pokazy trzeciego lipca. Sam pan zobaczy! Magia w cyrku to przedstawienie, kolorowe opakowanie bez cukierka w środku. Kiedy kilku kolegów jest nie w formie, to nawet może się zdarzyć zamiast czarów wielka klapa.

- Co on mówi?! – zdumiał się Bartolini patrząc z niedowierzaniem na ekran.

- Jak to klapa?! – pytał dalej Chytrusek – Wszyscy oczekują, że przeniosą się do krainy czarów i baśni?!

- Cóż, czasami zdarza nam się przy pomocy różnych sztuczek wznieść na poziom czarów, ale dzisiaj nawet małe dzieci nie wierzą w czary i wiedzą, że kino to jedynie kino, a cyrk to tylko cyrk.  Nie wykluczam, że tym razem będzie to dobre widowisko, ale bywają problemy z wysoką formą, jak to w życiu.

- A myśli pan, że dostanę jakąś wejściówkę? Odniosłem wrażenie, przy pierwszym kontakcie, że raczej nie jestem mile widzianym gościem.  Ci cyrkowcy, na przykład czarownik o pseudonimie Koyot, to osoby nastawione wrogo do ludzi, do całego świata. Oni byli, jakby to wyrazić – redaktor udał, że szuka odpowiedniego słowa – Tacy , niemili, tak, rzekłbym szalenie niemili, wręcz agresywni!

-  Przez chwilę udało się panu – powiedział Don Pedro – jako, że jest pan mistrzem reportażu, sprawić, że maski przyjaźni spadły z twarzy aktorów. Aktorzy jak to aktorzy. Na scenie udają różne rzeczy, ale w życiu nie są już często tacy sympatyczni. Na przykład ten klown Wielki Zielony Jaszczur, który przedstawia się jako Smok, to w istocie bardzo marny aktorzyna, Dalmatyńczyk, jak te pieski, Drago Walewskić. Wspomaga go cała hydraulika i mechanika, te mięśnie, ta paszczęka… to hydraulika z mechaniką! Bez tego robiłby zupełnie inne wrażenie. To malizna, słabizna ten nasz Drago! Do tego za występy liczy sobie drogo, udaje miłego dla dzieci, a manipuluje nimi i wykorzystuje je do swoich sztuczek. Należało by ostrzec rodziców przed tym Pseudosmokiem. Z charakteru to po prostu Terminator w kostiumie Pokemona, i to ten zły Terminator…. A poza tym… Proszę, tutaj jest wejściówka dla pana. To prezent ode mnie, nieuzgodniony…

- Czy on mnie obgaduje?! – zastanawiał się na głos Smok – Czy ja dobrze słyszę?! Niech mnie ktoś uszczypnie?!

Tymczasem w telewizorze rozległy się oklaski. Redaktor Leszek Chytrusek wstał, w uniżonej pozie podbiegł do Don Pedra, odebrał bilet i uścisnął mu rękę. Uśmiechnął się szeroko do publiczności trzymając jego dłoń dużo dłużej niż należało, jakby na coś czekał. I rzeczywiście oklaski przerodziły się w owację:

- Le-szek, Chytru-sek! Don, Depro! Le-szek, Chytru-sek!! Don, Depro!! Le-szek, Chytru-sek!!! Don, Depro!!!

Redaktor wypuścił niechętnie dłoń Don Pedra i władczym  gestem uciszył salę.

- Co on wyprawia – włączył się znowu w pokaz telewizyjny zniecierpliwiony Smok Wawelski – Dał mu bilety?! Nie mogę w to uwierzyć!

- Spokojnie Smoczusiu – uspokajał go Doktor Koyot – Zobaczmy to do końca.

- To tyle, … – rzekł redaktor Leszek Chytrusek  kierując się na swoje miejsce i wachlując swoim nieśmiertelnym notatnikiem – ..na temat umiejętności aktorskich cyrkowców Maestra Tomatto vel Pomidorro… Przejdziemy teraz, jeśli nasz miły gość pozwoli, do innej sprawy. – Redaktor uprzejmie zaczekał aż jego gość przyzwoli na przejście do innego tematu.

Przedłużająca się cisza zmusiła Don Pedra do skinięcia głową.

- To będzie z zupełnie innej beczki – redaktor rozejrzał się z tryumfalnym uśmiechem po widowni. Najpierw długo w lewo, potem długo w prawo. Czekał, kiedy usłyszy szmery i lekkie chichoty, a kiedy się to stało, rzucił nagle – Cyrkowcy Bartoliniego i sam Bartolini lubią się przedstawiać jako nowocześni i ekologiczni, żyjący w zgodzie z naturą, walczący z zanieczyszczeniem. Wiem to, bo sprawdziłem, że przedstawienia cyrku mają taki wydźwięk. W jednym z wywiadów słyszałem też, że wszystko w cyrku napędzane jest czystą energią, nawet różne odpadki i śmieci zamieniane są w tę czystą energię… A można wiedzieć, co to za czysta energia?! Co to właściwie jest?! No bo jak się patrzy z boku na cyrk to nie widać tam żadnego wiatraka, z wodnej elektrowni też nie korzystacie…

- Tak – Don Pedro westchnął – Jeśli idzie o energię, to rzeczywiście jest czysta. Ale…

- Ale?!!!

-  Ale nie do końca. Cyrk jest podłączony do miejskiej sieci elektrycznej, a na przykład słynna amfibia Smoka, to pojazd, który nawet nie ma filtra do spalin, nie mówiąc już o hybrydowym[13] silniku.

- No właśnie. Więc z tymi sprawami też nie jest tak do końca fajnie,  jak to przedstawiają w innych programach. Pewnie znalazłoby się też coś innego, w tym cyrku, co brudzi… – zasugerował sprytnie Chytrusek – …Ale zostawmy ten temat, a co pan sądzi o energii atomowej?! Wszyscy wiemy, że bez elektrowni atomowych świat czeka cofanie się w rozwoju, ograniczenia dostaw prądu do domów i tak dalej. Ale pan jest pewnie, tak jak inni cyrkowcy Bartoliniego, przeciwnikiem elektrowni atomowych?!

- Słyszeliście to, słyszeliście – skarżył się Smok – Ale się do mnie doczepił, i do mojej amfibii. Ona akurat jest jedyną rzeczą, która nie korzysta z czystej energii, a on wmawia innym, że mamy tu takich rzeczy pełno!!! To skandal!!!

- Nie denerwuj się, Smoczusiu. Z tą siecią to akurat prawda, choć moglibyśmy tego nie robić. Mnie się to też nie podoba. Łyknij sobie zielonej herbaty na uspokojenie – zasugerował Bartolini.

Don Pedro na ekranie najwyraźniej usiłował się przypodobać redaktorowi i ludziom w studio.

- Generalnie to jestem wielkim zwolennikiem atomowej energii. – wyrzucił z siebie radośnie – Przyszłość świata do niej należy! Kto mówi inaczej jest głupi.

- Noo nie!– wysapał rozzłoszczony doktor Koyot – Teraz to nas zupełnie pogrążył. To, że mamy takiego kogoś między sobą, stawia nas w innym świetle. Że niby tylko kogoś udajemy, a nim naprawdę wcale nie jesteśmy!

- Całkowicie się z panem zgadzam – ciągnął w TV Nic Poza Tym redaktor Chytrusek – Ale pracuje pan jednak w cyrku Zielona Arena. Jakoś musicie się dogadywać, rozumieć między sobą… Cyrk to praca zespołowa, a często niezgoda uniemożliwia, dobre wyniki, efekty końcowe w przedstawieniach… Czy to ma jakieś znaczenie, że tak się pan różni poglądami?

- Nie doszukiwałbym się w tym jakichś znaczeń – rzekł Don Pedro – Cyrk to tylko firma, a występy cyrkowe to tylko praca. Jestem zawodowcem. Każdy tam nim jest i każdy wie, co do niego należy. To trzeba przyznać. Dajemy bardzo dobre przedstawienia! Dlatego zapraszam wszystkich chętnych na trzeciego lipca. Widowisko zakończy się po północy. Kto nie wejdzie do środka, będzie mógł oglądać je na telebimach rozstawionych dookoła cyrku. I pana redaktora też serdecznie oczywiście zapraszam… Albo będzie to wielkie przedstawienie, albo kompletna klapa! To, tamto czy owamto warto zobaczyć osobiście! Będzie się o tym długo mówić!…  A poza tym … – tu Don Pedro wskazał swoją czarną jak noc pelerynę i czarny kapelusz – Nie ukrywam, że noszę się od jakiegoś czasu z zamiarem zmiany barw klubowych.

Sala wybuchła szaleńczym wprost entuzjazmem. Redaktor Chytrusek nie usiłował tym razem powstrzymać kogokolwiek od okrzyków. Parę osób wypadło z widowni i ściskało Don Pedra, inne składały mu gratulacje. Jakaś paniusia na szpilkach wręczyła mu bukiet z czarnych marchewek i kijowych bananów. Redaktor tymczasem podszedł blisko do kamery i przekrzykując wiwaty rzucił prosto do mikrofonu:

- Dziękuję państwu! To wszystko na dziś. – przez ekran zaczęły się przewijać napisy końcowe audycji -  Zapraszam do programu „Jak bum cyk, cyk!” za tydzień!  – tłum zawył jak na komendę jeszcze radośniej – Pamiętajcie! Tylko u nas „Prawda, cała prawda i najprawdziwsza prawda”!!!

Smok Wawelski z irytacją nacisnął pilota i w namiocie cyrkowym zaległa cisza. Była pełna niesmaku, poczucia klęski i przygnębienia. Jak wiecie, takiego rodzaju ciszy jeszcze w tej książce nie było. Cóż, czasami i taką ciszę trzeba jednak przełknąć.

- Wrrrr! Zdradził nas?! Wrahhh!!! – ni to stwierdził, ni zapytał Czarny Bolo.

- Wiem, że się nie bardzo z Don Pedrem lubicie, ale chyba masz rację – powiedział smętnie Smok Wawelski.

- Rozumiem Smoczusiu, że ciebie szczególnie ubodło to, co powiedział Don Pedro – odezwał się ostrożnie Doktor Koyot – Więc twoja ocena nie może być do końca sprawiedliwa, ale ja też mam wrażenie, że przesadził.

- Wiem, że Don Pedro miał się wkraść w łaski redaktora, ale czy on zachęcał widzów do przyjścia do nas, czy ich odstraszał?! W końcu ośmieszył nas wszystkich! – obruszył się profesor Gąbka. – Mimo wszystko trzeba poczekać. Jest takie powiedzenie, że nieważne, jak się mówi o kimś, dobrze czy źle, ważne, żeby się dużo mówiło. Więc może to wbrew pozorom będzie dobra reklama?!

- Jeśli ktoś nas weźmie w obronę, to będzie się o nas dalej mówiło – zgodził się Doktor Koyot.

- Ja, cś w tm jst, ja. – powiedział bez przekonania Mądrodudek.

Tylko książę Krak milczał i skrobał się po głowie. Czoło miał zmarszczone, a wzrok nieobecny. Pogrążył się w głębokim zamyśleniu. Korona od dawna wisiała na ozdobnym wsporniku książęcego fotela. Czy księcia rozbolała głowa, czy też ciążył mu dzisiaj za bardzo ten symbol królewskiej władzy, trudno powiedzieć.

wyprawa_gotowa jpg


[1] To bardzo szczęśliwy numer rejestracyjny. Suma cyfr równa się 7, a siódemka jak wiemy jest szczęśliwą liczbą. Jeśli ktoś uważnie czytał Porwanie Baltazara Gąbki Stanisława Pagaczewskiego, któremu w tym miejscu składamy wielki hołd za to, że obdarował świat tak wspaniałym dziełem, ten zna ów numer rejestracyjny GK 24568. Jak widać amfibia została zakupiona przez Smoka Wawelskiego gdzieś w okolicach Gdańska.

[2] Noktowizory to lornetki pozwalające widzieć w ciemnościach… Ale komu ja to tłumaczę? Dzisiaj każdy siedmiolatek to wie.

[3] Horrendalny to jest moje naprawdę strasznie, wprost diabelnie, czyli horrendalnie ulubione słowo. Znaczy tyle co – okropny, straszny, olbrzymi, niewyobrażalny, diabelny… a właściwie  wszystko to na raz. Gdybym potrafił napisałbym całą wielką powieść używając tylko słowa horrendalnie. Na szczęście nie potrafię.

[4] Od Autora tylko dla dorosłych: W VIII wieku dzisiejszy Kazachstan nazywano  Chazarią. Wtedy sięgał od Kaukazu do Donu, a stamtąd daleko na wschód. Stąd wywodzi się Kozaczyznę (Kozak – ros. Khazak, Kazach – Khazakh). Jeszcze wcześniej, w starożytności, był to kraj plemienia Koszanów –  Koszerów i Koszetyrsów. Część z nich zamieszkała później w Indiach i utworzyła tam słynne Królestwo Koszanów-Kuszanów.

[5] Na wypadek gdyby nie pamiętali, przypominam, że gra ta polegała na rozsypaniu na stole plastikowych bierek (patyczków), wśród których były bierki specjalne, takie jak haczyki, widełki i inne. Gracze na przemian podejmowali bierki z chaotycznie splątanego stosu, tak żeby nie poruszyć przy tym żadnej innej, leżącej na stole. Kto poruszył, ten oddawał kolejkę przeciwnikowi, który rozbierał stos aż do własnej skuchy. Wygrywał, ten kto nazbierał więcej punktów (więcej patyczków, lub  o wyższej wartości punktowej). Nie należy mylić bierek z kierkami, kierki to gra karciana.

[6] Wolumin, to takie bardziej napuszone i przemądrzałe określenie na książkę w twardej oprawie.

[7] Orgia – to znaczy, że coś jest bardzo, bardzo, bardzo. Na przykład orgia barw to znaczy, że jest bardzo dużo różnorodnych i krzykliwych barw. Przeważnie mówi się „orgia” mając na myśli bardzo, bardzo wesołą zabawę.

[8] Żeby zrozumieć ten dowcip musicie wiedzieć, że każdy major ma na czapce wojskowej jedną gwiazdkę i jedną belkę, a powała to sufit. Ktoś kto ma nierówno pod sufitem to osoba, której się pomieszało w głowie.

[9] Mamałyga – to kasza kukurydziana lub jaglana, którą jadało się ze skwarkami wielką drewnianą łygą.

[10] Bukwożery to znaczy Literożery, ale z dawnych czasów, kiedy pismo ryto na bukowych deseczkach, albo na korze brzozy, albo pisano sekretnym atramentem na papirusie.

[11] Od Autora – Tylko dla dorosłych: Zieloną Wyspą zwykło się nazywać Irlandię, chociaż to, jak sama nazwa wskazuje Grenlandia jest Zieloną Wyspą. Ją też, Irlandię,  przez długi czas uważano za drugą Japonię, najszybciej rozwijający się kraj Świata. Kiedyś ktoś chciał zrobić Drugą Japonię z Polski, ale nic z tego nie wyszło i Drugą Japonią stała się Irlandia. Ktoś też kiedyś powiedział o Polsce, że jest Zieloną Wyspą. Było to w chwili, kiedy Irlandii popadła w straszne gospodarcze tarapaty. Krótkowzroczność to w niektórych zawodach bardzo poważna choroba. Mam głęboką nadzieję, że w końcu nie okażemy się ani Drugą Zieloną Wyspą ani tym bardziej Trzecią Japonią i pozostaniemy na zawsze tym czym jesteśmy, SOBĄ.

[12] Tylko dla Dorosłych: entliczek-pentliczek. To zaklęcie brzmiało dawno temu „wątpliczek-pętliczek, czerwony guziczek…” i tak dalej. Czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego słowo „wątpię” wiąże się z wątpiami i wątrobą, czyli tym co w brzuchu? Dawniej wróżono z wątpi i z wątroby. Wątpia wskazywały także na stan zdrowia złowionej zwierzyny. Czerwony guziczek, to nie guzik od ubrania, lecz całkiem inny rodzaj guza. Dziecinne wyliczanki to rzeczywiście dawne zaklęcia magiczne.

[13] Ponieważ już drugi raz pada słowo „hybrydowy”, jednak postaram się je wytłumaczyć. Hybryda to takie stworzenie  zlepione z części różnych innych stworzeń. Na przykład pegaz to koń ze skrzydłami a centaur to człowiek z końskimi nogami i końskim ogonem. W tym wypadku chodzi o auto, które ma silnik na benzynę i jednocześnie na inne paliwo, na przykład wodę, albo na prąd. Moja koleżanka też miała koński ogon a nikt nie uważał jej za hybrydę, więc nie jestem pewien czy wam to do końca dobrze wytłumaczyłem.


Z Krainy Księżyca – Niesamowite Zagadki – budowle megalityczne (syntetyczne ujęcie problemu)

$
0
0

Budowle megalityczne – tajemnice starożytności

http://www.youtube.com/watch?v=_9_XyoqVEJA

Na ten temat tyle już powiedziano i pokazano, że próżno strzępić sobie nadal języki. Pozostaje faktem, że od roku 2010 kiedy powstał ten film nie posunęliśmy się w wyjaśnianiu tych kwestii ani o krok do przodu.

Warte zastanowienia? Moim zdaniem tak. Brak mi tutaj Visoko.

Przedstawiam te fakty jako godne zastanowienia razem z autorskim komentarzem zamieszczonym pod tym filmem na You Tube:

Przesłano 30 lis 2010

Jeżeli oficjalna nauka twierdzi że kilkadziesiąt tysięcy chłopa skrzykuje się aby przenieść wcześniej wykuty dłutami i kamiennymi młotkami (z najtwardszego minerału na Ziemi jakim jest granit i jemu podobne) kawał skały w uformowany “klocek” o idealnych kątach. Następnie wtarganiu go najlepiej w bardzo odosobnione miejsce (najlepiej kilka tysięcy m.n.p.m na stokach lub szczytach gór, lub ewentualnie na ziemiach przez ludzi tam nie zamieszkanych używając oczywiście swojej technologii jakimi są liny, rampy ziemne, dźwignia i drewniane bele. Następnie taki wtargany kamyk, który jest perfekcyjnie dopasowany do innych jemu podobnych (pod względem geometrycznym) tak, że linie łączenia są tak bliskie że nie da się absolutnie nic włożyć, owi chłopi (bo chyba im się nudzi na co dzień) jako nie dorównujący nam wiedzą (Indianie przecież…:), ale nie tylko..) budują z tych “klocków” struktury które swoim- tylko sobie znanym celu są tak idealnie ustawione, że są z pewnością astronomicznymi obserwatoriami. Choć przejawia teza że to pomysł czysto religijny, ewentualnie jako terminarz by pomóc w określeniu siewom itp…. nasza nauka nie wyjaśnia uczciwie faktu, że owe struktury pokazują przesilenia, precesję, konstelacje i inne ciekawostki astrologiczno-astronomiczne, które powinny zrewidować nasze dotychczasowe interpretacje i zająć się tym porządnie.. Dlaczego?

Bo owi chłopi znający przesilenia (a aby je znać trzeba obserwować niebo, gdzieś te zebrane dane umieścić- chyba że ma się zajebiście dobra pamięć- aby następnie dojść do wniosków np kiedy jest równonoc itp..) znają jeszcze precesję, która – bagatela- trwa prawie 26 000 lat! Więc aby ją znać- analogicznie do przesileń trzeba ją pierw obserwować, tak? Więc nawet jeżeli takim chłopom aż tak się nudziło- nie mówiąc o cierpliwości… i zakładając że udało im sie wywnioskować TYLKO na podstawie uzyskanych z jednego cyklu precesyjnego to i tak u czorta jest to 26 ooo lat!!! I to naszych naukowców nie dziwi, czy raczej ma to gdzieś, bo by musieli napisać na nowo nasze podręczniki, jak i inne rzeczy.

To tyle:)

Przedstawiam filmik, który zawiera kompilację najciekawszych miejsc na Świecie, które podchodzą pod wspólną nazwą: budowle megalityczne.

Źródła

Bogowie Nowego Tysiąclecia
uLeszka….
Internet
1 zdjęcie skompilował Andromedan z http://www.DavidIcke.pl
(podwodne struktury zdj nr 2).

Muzyka
http://www.youtube.com/user/Drullen1995 naprawdę człowiek ma talent:)
Two Steps From Hell – Flameheart

  • Kategoria

  • Licencja

    Standardowa licencja YouTube


Wielcy Polacy – Jerzy Iwanow-Szajnowicz (1911 – 1943)

$
0
0

339088Rzeczpospolita z 10 07 2009  http://www.rp.pl/artykul/332305.html

Agent o sile dywizji

Jerzy Szajnowicz-Iwanow: Polak w angielskiej służbie bohaterem greckiego ruchu oporu

Nad Morzem Egejskim zapada mglista jesienna noc. U greckich brzegów w pobliżu Maratonu wynurza się na powierzchnię, po tygodniu rejsu z Aleksandrii, brytyjski okręt podwodny. „Thunderbolt” ma na pokładzie kilku tajemniczych pasażerów. Do przycumowanej przy burcie gumowej łodzi jako pierwszy – dźwigając zalutowaną blaszankę po konserwach, w której ukryty jest nadajnik radiowy – schodzi atletycznie zbudowany niebieskooki blondyn. Nie wygląda na Greka. Ale komandorowi Crouchowi, dowódcy okrętu, zwierzył się, że czuje się w tych stronach jak w domu. Wcześniej komandor dowiedział się od jednego z szefów wywiadu w Egipcie, że to jego najważniejszy pasażer – „agent numer jeden na Bałkany”.

Łódź z „Thunderbolta” dobija do brzegu po północy. Jeszcze tego samego dnia wieczorem „agent numer jeden”, od tej chwili Nikolaus Tsenoglu, dociera do Aten. Wkrótce na kolei peloponeskiej w pobliżu greckiej stolicy dochodzi do groźnego wybuchu. Wśród pasażerów jest również pan Tsenoglu z Krety. Uważnie ogląda uszkodzoną lokomotywę. Angielski „cardiff”, kawałek sztucznego węgla z ładunkiem wybuchowym, wrzucony do węglarki, rozsadził palenisko parowozu. W ciągu niespełna roku od tej chwili angielski „agent numer jeden” miał się stać najgroźniejszym wrogiem państw Osi na Bałkanach i bohaterem greckiego ruchu oporu. Alianccy dowódcy przyznawali po wojnie, że jego działalność „odpowiadała dokonaniom bojowym dywizji”.

iwanow1

Z Wiki:

Jerzy Iwanow-Szajnowicz, właśc. Jerzy Iwanow (ur. 14 grudnia 1911, zm. 4 stycznia 1943 w Atenach) – polski harcerz, sportowiec, w czasie II wojny światowej agent brytyjskich oraz polskich służb specjalnych i bohater greckiego ruchu oporu.

Był synem rosyjskiego pułkownika, Władimira Iwanowa i warszawianki Leonardy Szajnowicz, urodził się w Warszawie. Gdy miał kilka lat, jego matka wyszła ponownie za mąż, za Greka Jannisa Lambrianidisa i przeprowadziła się do Salonik, gdzie w 1925 r. zamieszkał też młody Iwanow. Maturę zdał w Liceum Francuskiej Misji Świeckiej w 1933 r., w 1938 ukończył – jako magister nauk rolniczych – Uniwersytet Katolicki w Louvain (Belgia). W sierpniu 1939 uzyskał dyplom Institut d’Agronomie de la France d’Outre-Mer. Był poliglotą, oprócz polskiego opanował świetnie języki: angielski, rosyjski, francuski, niemiecki i grecki. Był znakomitym pływakiem [1] (reprezentant Polski w piłce wodnej).

Wybuch wojny zastał go w Grecji. W maju 1940 r. rozpoczął współpracę z polską placówką wojskową w Salonikach. Od kwietnia 1941 przebywał w Palestynie. Oczekiwał na skierowanie do Brygady Karpackiej, jednak został ostatecznie odkomenderowany do dyspozycji wojsk brytyjskich. Jako człowiek British Special Operations Executive unit No.004 w Kairze został agentem brytyjskiego wywiadu. Po przeszkoleniu w Aleksandrii został w październiku 1941 (pod kryptonimem “033 B”) przetransportowany na pokładzie brytyjskiego okrętu podwodnego “Thunderbolt” do Grecji.

We współpracy z greckim ruchem oporu prowadził działalność szpiegowską i sabotażową. Przekazywał dowództwu angielskiemu informacje o niemieckich instalacjach wojskowych w Grecji, ruchach wojsk niemieckich i włoskich, konwojach płynących do Afryki Północnej. W marcu 1942 pod przykrywką greckiego pracownika portowego w zespole stoczni Skaramanga dostał się do wnętrza U-boota U-133 i zatopił go za pomocą min magnetycznych. W następnych miesiącach wsławił się kolejnymi śmiałymi akcjami dywersyjnymi, m.in. posłaniem na dno paru statków w Pireusie i paru kolejnych na Faros, a także zainstalowaniem w Koryncie bomby magnetycznej na U-boocie U-372 (okręt zmuszony do wynurzenia się na wodach Lewantu został zniszczony przez marynarkę brytyjską). Grupa Iwanowa zniszczyła lub uszkodziła około 400 samolotów niemieckich i włoskich w zakładach Malziniotti w Nowym Faleronie (dzielnica Aten).

Iwanow-Szajnowicz był trzykrotnie łapany przez Gestapo. Dwa razy zdołał jednak zbiec. 8 września 1942, rozpoznany i zdradzony przez znajomego, został aresztowany w Atenach po raz trzeci. 2 grudnia otrzymał od sądu niemieckiego potrójny wyrok śmierci. Zginął 4 stycznia 1943, zraniony przez SS-mana podczas próby ucieczki już z miejsca straceń – strzelnicy wojskowej w dzielnicy Aten Kesariani, następnie rozstrzelany, wraz z innymi skazańcami.

Iwanow-Szajnowicz został odznaczony pośmiertnie Orderem Virtuti Militari. W lipcu 1945 marszałek Harold Alexander ogłosił podziękowanie dla Iwanowa w imieniu Narodów Sprzymierzonych, a królowa Elżbieta II w kilka lat po śmierci agenta przekazała rodzinie zmarłego 1000 funtów w uznaniu jego zasług.

Bohater literacki biograficznej powieści Stanisława Strumph-Wojtkiewicza “Agent Nr.1″, a w 1971 r. nakręcono w Polsce film – dramat sensacyjny na kanwie wydarzeń z działalności szpiegowskiej i dywersyjnej Iwanowa-Szajnowicza w Grecji, pt. “Agent nr 1″, w reż. Zbigniewa Kuźmińskiego z Karolem Strasburgerem w roli głównej.

100 lat temu urodził się Jerzy Iwanow-Szajnowicz polski super agent

PAP, fot. NAC, ilustracja do tekstu
  AAA
agent660
(fot. NAC / NAC)

100 lat temu – 14 grudnia 1911 roku w Warszawie – urodził się Jerzy Iwanow-Szajnowicz. Podczas II wojny jako agent 033B brytyjskiego wywiadu zasłynął z tego, że sam wysadzał niemieckie okręty i statki zaopatrzeniowe. Jego pomnik stoi w Salonikach.

Jerzy Iwanow-Szajnowicz był synem Rosjanina i Polki. Matka kilka lat później rozstała się z ojcem i wyjechała do Salonik z drugim mężem, greckim biznesmenem Jannisem Lambrianidisem. Jerzy pozostał w kraju i rozpoczął edukację w szkole oo. Marianów. W wieku 14 lat wyjechał do Salonik do matki i kształcił się dalej we francuskim liceum. Rozpoczął również treningi pływackie i szybko zaczął odnosić sukcesy. W trakcie studiów agronomicznych w belgijskim Louvain został Akademickim Mistrzem Belgii w pływaniu.
kacje zawsze przyjeżdżał do kraju, gdzie szybko został członkiem warszawskiego AZS. Był filarem sekcji piłki wodnej, z którą w 1937 r. wywalczył mistrzostwo Polski. Później jako zawodnik narodowej kadry wielokrotnie reprezentował kraj na zawodach zagranicznych. Po wybuchu wojny podjął współpracę z polską misją wojskową w Salonikach, udzielając pomocy polskim uchodźcom.

Po zajęciu przez Niemcy Grecji Iwanow-Szajnowicz przedarł się do szkolącej się w Palestynie Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Jednak jego rosyjskie nazwisko, do którego dołączył panieńskie nazwisko matki nie nastroiło Polaków zbyt przychylnie.

Anglicy jednak docenili zwłaszcza jego lingwistyczne zdolności (znał sześć języków) i skierowali go na szkolenie dla agentów wywiadu do swojego ośrodka w Aleksandrii. Niebawem już jako agent nr 033B został przerzucony do Grecji, oficjalnie jako Kiriakos Paryssis z zadaniem likwidacji źródeł zaopatrzenia aprowizacyjnego i wojskowego dla Afrika Korps. Szybko zorganizował sieć kontaktów wśród różnych grup zawodowych, a jego współpracownicy przeprowadzali znaczące akcje sabotażowe przeciw Niemcom m.in. przyczyniając się do wypadków samolotów poprzez wrzucanie substancji zmieniających skład chemiczny paliwa lub niszcząc lokomotywy pociągów przewożących broń. Iwanow-Szajnowicz przekazywał także Anglikom informacje o położeniu sił niemieckich i włoskich.

W akcjach często uczestniczył osobiście. Jako doskonały pływak pod osłoną nocy przebywał bez specjalistycznego sprzętu nawet bardzo długie dystanse i umieszczał na kadłubach jednostek niemieckich lub z zaopatrzeniem dla wojsk III Rzeszy miny magnetyczne, które powodowały ogromne zniszczenia. Zniszczył w ten sposób m.in. niemiecką łódź podwodną i włoski ścigacz. Często zmieniał tożsamość, miał ogromną sieć kontaktów i powodował tak znaczące straty w siłach niemieckich, że za pomoc w jego ujęciu proponowano wysoką nagrodę.

JISz

IV Starosłowiańska Świątynia Światła Świata w Wilnie – Salomon Rysiński (1565 – 1625)

$
0
0

Salomon Rysiński herbu Ostoja, zwany też: Rysinius Sarmata, Pantherus, Leucorussus, (ur. około 1565 w Rysinie koło Połocka, zm. 13 listopada 1625 w Dolatyczach nad Niemnem) – polski paremiolog, pisarz, poeta, tłumacz i filolog

Życiorys

Pochodził ze szlacheckiej rodziny zamieszkałej we wsi Rysin w Połockiem. Jako wychowawca młodych Buczyńskich przebywał w Niemczech. Studiował w Altdorf bei Nürnberg, gdzie wydał Epistolarum Salomonis Pantheri libros duos (1587) – listy do rodaków oraz postaci nieżyjących i fikcyjnych. Silnie związany z Radziwiłłami: najpierw wychowawca (dworzanin), a później doradca Krzysztofa, któremu towarzyszył podczas jego studiów zagranicznych, a także nauczyciel jego syna Janusza. Po powrocie do Polski przebywał najczęściej w Wilnie. Wyznawca i czynny działacz kalwiński. Nigdy nie założył rodziny. Zmarł 13 listopada roku 1625 w Dolatyczach nad Niemnem, w majątku swego przyjaciela, Daniela Naborowskiego. Pochowany został w pobliskim Lubczu.

Twórczość

Jego głównym dziełem były Proverbiorum polonicorum… centuriae decem et octo (1618; tytuł polski: Przypowieści polskie) – pierwszy zbiór polskich przysłów, zawierający ich 1800, podający również zagraniczne odpowiedniki, wydawany po wielokroć. Twórca licznych panegiryków. Zgromadził dużą bibliotekę, szczególnie bogatą w literaturę religijną.

Ważniejsze utwory

Strona tytułowa Proverbiorum Polonicorum wydanej po łacinie i po polsku w Lubczy w 1618

  • Monumenta… diversis personis… posita, Lubcz 1614 (według Estreichera), drukarnia P. Blastus Kmita; według G. Korbuta: Lubcz ok. 1625, (zbiór nagrobków, głównie dla Radziwiłłów)
  • Rerum ab Christophoro Radivilio… gestarum… epitome, Lubcz 1614, drukarnia P. Blastus Kmita; unikat: Biblioteka Narodowa, sygn. XVII. 2. 569, (zawiera także nagrobki dla K. Radziwiłła)
  • Proverbiorum polonicorum… centuriae decem et octo, Lubcz 1618, drukarnia P. Blastus Kmita, wyd. następne (według Estreichera): pt. Przypowieści polskie, Kraków 1619 w wersji cyfrowej na PBI; pt. Przypowieści polskie… teraz novo przydane i na wielu miejscach poprawione, Kraków 1620; (?); Lublin 1629; Kraków 1634 (według A. Kaweckiej-Gryczowej: Raków, drukarnia S. Sternecki); (według G. Korbuta: wyd. 2 przed 1625; wyd. 3 Lublin 1629; wyd. 4 rok 1634); wyd. lubelskie z 1629 przedr. K. W. Wójcicki Biblioteka starożytna pisarzy polskich, t. 2, Warszawa 1843; także wyd. 2 Warszawa 1854; wybór przysłów przedr. K. Bartoszewicz Księgi humoru polskiego, t. 1, Petersburg 1897, s. 305-308
  • Ad epistolas L. Aennaei Senecae, philosophi stoici, notarum sive coniecturarum liber, Norymberga 1620, drukarnia J. F. Sartorius; unikat: Biblioteka Narodowa, sygn. XVII. 2. 569, (przedmowa dat. z Wilna 31 marca 1616)

Przekłady

  • Niektóre Psalmy Dawidowe, Lubcz 1614, drukarnia P. Blastus Kmita

Listy i materiały

  • Epistolarum Salomonis Pantheri libri duo, Altdorf 1587, (zbiór 70 listów); przekł. polski listu do Jana Petrycego z roku 1586: L. Joachimowicz, ogł. L. Szczucki, J. Tazbir Literatura ariańska w Polsce XVI wieku. Antologia, (Warszawa) 1959
  • Listy do C. Ritterhusiusa i J. Posthiusa z lat 1597-1598; rękopis: Biblioteka Uniwersytetu w Getyndze
  • Kilkadziesiąt listów, przeważnie do Krzysztofa II Radziwiłła; Archiwum Główne Akt Dawnych Warszawa, Archiwum Radziwiłłowskie, dz. V, teka 316, nr 13 601.
  • zob. także: Monumenta Reformationis Polonicae et Lithuanicae seria I, zeszyt 1 (1913); wyd. 2 rok 1925, s. 160, 169

Utwór o autorstwie niepewnym

  • Stanu wdowiego, teskliwego pobożne zabawy i pociechy, z rękopisu Biblioteki Kórnickiej ogł. Z. Celichowski Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznania, t. 18 (1891) i odb., (autorstwo Rysińskiego przypisał wydawca)

Bibliografia

  • Bibliografia Literatury Polskiej – Nowy Korbut, t. 3 Piśmiennictwo Staropolskie, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1965, s. 195-196

453

Porzekadła Salomona Rysińaskiego

Jak zobaczycie poniżej Salomon Rysiński nie zwykł był stronić od uciech życia i ułożył sporo porzekadeł związanych z  nadużywaniem trunków. Problem nie jest zatem nowy a raczej odwieczny.

Salomon Rysiński (ok. 1565–1625) – polski pisarz.

  • Albo pij, albo się bij.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, oprac. Stanisław Świrko, Poznań 1975, s. 76.
  • Co wino radzi pijają, a tłuste kąski jadają, nie zbiorą tacy pieniędzy, owszem, zawsze będą w nędzy.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 74.
  • Daj Boże wszystko umieć, a nie wszystkiego używać.
  • Dał się Bóg napić, a diabeł nie dał się wyspać.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 76.
  • Dziecię za rękę, matkę za serce.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 120.
  • Galant w półtory poły.
    • Źródło: Michał Wiszniewski, Michała Wiszniewskiego Historya literatury polskiéj, Uniwersytet Oksfordzki, 1844
  • Gdy dwaj rzeką, żeś pijany, możesz iść spać bez nagany.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 77.
  • Gdzie szewcy a furmani piją, tam najlepsze piwo.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 73.
  • Każdy się zmieni, kto się ożeni.
  • Koń jeźdźcem, żona mężem stoi.
  • Którą gęś uderzą, ta gęgnie.
  • Lis grzeje, kuna chłodzi, sobol zdobi, baran wszy płodzi.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 84.
    • Zobacz też: futro, wszy
  • Miłość panieńska, szczęście w karty, łaska pańska i krasa róży – wszystko nietrwale rzeczy.
  • Na gładką żonę patrząc, syt nie będziesz.
  • Nie tak szpetny diabeł, jak go malują.
    • Źródło: Antologia poezji głupich i mądrych Polaków, wybór Ludwik Stomma, Gdańsk 2000.
  • Nie zbywaj starej sukni, póki nowej nie sprawisz.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 85.
  • Opucha droższa kożucha.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 84.
  • Pijanego a dziecięcia Pan Bóg strzeże.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 77.
  • Pijany a dziecię prawdę powie.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 77.
  • Począwszy od Adama, każdy człowiek kłamie.
    • Opis: przysłowie polskie
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 48.
    • Zobacz też: kłamstwo
  • Rannego wstania, wczesnego zasiania, młodego ożenienia nikt nie żałował.
  • Śmiały, co się z dwoma bije, ale śmielszy, co się żeni, a nie ma nic.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., s. 109.
  • Wykupił koszulę, a suknią zastawił.
    • Źródło: Na wszystko jest przysłowie, op. cit., 84.
  • Żonie jako starszy, słudze jako pan, poddanemu jako mistrz umiej pokazywać się, chcesz li ich po woli mieć.

1167

O Salomonie i jego dziele Wincenty Korotyński, który zwraca uwagę na niszczenie prac Rysińskiego przez cenzurę Jezuitów

0000030421-000005

0000030421-0000070000030421-0000100000030421-0000110000030421-0000120000030421-0000130000030421-0000140000030421-0000150000030421-0000160000030421-0000170000030421-0000180000030421-0000190000030421-0000200000030421-0000210000030421-0000220000030421-0000230000030421-0000240000030421-0000250000030421-000026

całość patrz: pbi.edu.pl

O Salomonie Rysińskim w Radiowej Trójce

http://www.polskieradio.pl/9/305/Artykul/747266,Od-sasa-do-lasa


Proto Slavs (Scyths-Scolotians) in Ojców Castle in 500 BC. [ENG]

$
0
0

© translated by Katarzyna Goliszek

Where does the Scythian armour in Ojców Castle come from?


 Zamek-w-Ojcowie_l

13.12.2012

Polskie Radio (Polish Radio)

30d47761-21b2-4713-aac7-5a3204052815.file

Ojców Castle, photo by Jerzy Strzelecki/ Wiki. Photo licensed by cc-by-sa 3.0.

Archeologists from the Institute of Archeology of the Jagiellonian University led by dr Michał Wojenka studied the western part of Ojców Castle.

Archeologists from the Institute of Archeology of the Jagiellonian University led by dr Michał Wojenka were studying  the western part of Ojców Castle (Kraków district) by conducting excavations during this year’s work. The most interesting discovery in the area is a unique element of Scythian armour dating back to 2500 years ago.

“This part of the fortress had not been excavated so far. It turned out that medieval relics of buildings and vessels of prehistoric communities of Lusatian culture were hidden under the medieval cobblestone” – explains the head of the studies.

Moreover, under the cobblestone the archeologists came upon an unexpected relic – a Scythian 3,7cm long arrowhead which is estimated to come from the 6th century BC.  Although it needs to be examined further, the archaeologists suspect that the arrowhead indicates the end of the settlement. From the scientific point of view it is a very important fact that the relic had been in a good archaeological context – in the cultural layer containing numerous findings which belonged to the inhabitants of the village.

“The discovery sheds new light on the history of the Lusatian culture settlement on the castle hill in Ojców. So far, within the Jurassic period of Krakow and Czestochowa merely a few similar sites have been discovered. They are likely to be the material trace of Scythian armies’ march through the Upland” – says dr Wojenka. The Scyths were warlike people whom Herodotus described in ”The Histories”. In the middle of the first millennium BC they set out from the steppes of  the Black Sea for predatory expeditions that reached Central Europe and even as far as the borders of Egypt.

During the study in 2012, as in previous years, plenty of movable antiques were acquired from different periods. There are a lot of modern relics in the form of fragments of vessels pottery, tiles and metal objects. The most interesting ones are a Polish coin from 1767, bronze hooks and eyes, a thimble, iron knives and marbles. Antiques coming from  the Middle Ages period are represented by fragments of vessels pottery and single  metal objects. Excavations will continue in 2013.

(ew/PAP – Nauka w Polsce)

dolina-ojcc3b3w-dolina-bytc3b3w-opisy-poprawionaENG


Tagged with: Dolina Ojców i Dolina Źródła Bytów, Ojców


Viewing all 2512 articles
Browse latest View live